Kiedy w krajach zachodniej Europy ekstremistyczne organizacje muzułmańskie organizowały zamachy, w których ginęły dziesiątki i setki osób, celem terrorystów było zastraszenie Europejczyków. Niepoddawanie się strachowi było więc świadomą formą walki.

Teraz Europejczyków, w tym Polaków, próbuje zastraszyć Rosja. W zlecanych przez rosyjskie służby pożarach czy innych atakach, jak dotąd, nie ma ofiar. Jednak wojna hybrydowa bierze na cel właśnie infrastrukturę. Ale następnym celem mogą być ludzie – tak może myśleć wielu z nas, kiedy słyszy informację o kolejnym pożarze.

I pod tym względem z Rosją jest tak jak z ISIS – nasz lęk to jej wygrana.

Podobnie, jak w tamtym przypadku teraz też należy zabezpieczać się przed terrorem i dywersją, wprowadzać środki ostrożności, ale to nie znaczy, że należy oddać Putinowi władzę nad naszymi emocjami.

Strach przed pożarami jest w jego interesie. Jednak, nawet wiedząc to, trudno się nie bać.

Trudno też realistycznie oszacować zagrożenie

Czy dotychczas wskazane publicznie przez premiera i Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego pożary jako powstałe na zlecenie rosyjskich służb są dowodem siły, czy też słabości Rosji w tej wojnie hybrydowej? Bo – podpalenia były, przyczyniły się do strat. Niejednokrotnie bardzo dużych strat konkretnych ludzi, jak w pożarze hali Marywilska 44 w Warszawie nieco ponad rok temu.

Wiemy też, że służby badają rosyjskie wątki po potężnym pożarze budynku mieszkalnego w Ząbkach z 3 lipca tego roku. Ale czy te podpalenia mogłyby być groźniejsze, poważniejsze, gdyby Rosja była bardziej skuteczna i silna? I czy tak może jeszcze być?

Czy uzasadnione jest teraz odruchowe łączenie pożarów z Rosją?

Niektórzy eksperci przekonują, że Rosja chciałaby być postrzegana jako wszechmocna i taka, która już właściwie wygrywa wojnę hybrydową. Zdaniem Piotra Niemczyka, byłego wiceszefa Urzędu Ochrony Państwa, dotychczasowe podpalenia jednak na to nie wskazują. W „Fakcie” mówił, że wrogie służby angażują raczej do współpracy gangsterów, którzy i tak toczą swoje porachunki, a nie wyspecjalizowanych agentów. Podpalenia mogą być wynikiem tego angażowania i tych porachunków jednocześnie. Niemczyk apeluje do służb, aby informowały, jeśli są przekonane, że jakieś zdarzenie ma albo nie ma charakteru politycznego.

Nie czas na reformy, gdy płonie hala

ABW poinformowała ostatnio o dwóch podpaleniach, a wcześniej o tym przy Marywilskiej. Poinformowała też, że bada sprawę z Ząbek. Trudno powiedzieć, żeby podsycała lęk. Nie pokazuje jednak też skali zagrożenia.

Politycy natomiast klasycznie wykorzystują lęk do swoich celów. Prawica do tego, żeby ustawić się w centrum wydarzeń jako ofiara rządu. Zbigniew Ziobro powiązał pożary z rozliczeniami i napisał na portalu X: „Plaga pożarów. Czy Tusk naraża życie Polaków bo prześladowanie opozycji jest ważniejsze?”. Chodzi o to, że służby zajęte są opozycją, zamiast realnym wrogiem.

Premier natomiast bardzo często i chętnie gra słowem „bezpieczeństwo”. Jest to oczywiście uzasadnione, gdy trwa konwencjonalna wojna za naszą granicą i hybrydowa u nas (nie tylko w postaci pożarów). Jednak poczucie zagrożenia u Polaków opłaca się także władzy.

Kiedy trzeba ratować państwo przed zagrożeniem zewnętrznym, nie jest już tak ważne, czy w państwie tym działają sprawnie usługi publiczne, gospodarka, sądy. Ważne, żeby państwo było. W Polsce jest to uczucie szczególnie silne, bo mamy w historii przykład na to, że państwa może nie być.

Kiedy więc obywatele koncentrują się na tym, żeby rząd zapewnił im bezpieczeństwo, nie myślą już tak o tym, czy rząd dobrze rządzi. Wolność od strachu, o której piszą w naszym aktualnym numerze Alan S. Kahan i Jan Tokarski, coraz częściej im wystarcza. Nie tylko dlatego, że niektórzy z nich są na tyle liberalni, że od państwa nie chcą niczego więcej. Głównie dlatego, że oczekiwanie sensownego planu, projektu, idei staje się mniej intensywne, gdy trzeba, nomen omen, gasić pożar.

Mówiąc wprost – kierując uwagę na zagrożenie wojną hybrydową, można oddalić temat nieudolnych rządów.

Strach będzie z nami

Wzmożenie i lęk rozsiewane są pod każdym pretekstem przez wszystkie strony polityczne. Jedni bronią granic przed nieistniejącymi atakami migrantów. Inni wyborów – przed nieistniejącymi fałszerstwami. Oczywiście zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku jest jakieś ziarno prawdy. Jednak podejmowane działania zaradcze są nieadekwatne.

Służą tylko temu, żeby rozpalać i rozprzestrzeniać skrajne emocje. Działania te czasami wymykają się też spod kontroli. Hejt na migrantów prowadzi do przypadków przemocy, która nie jest na rękę nakręcającej go prawicy. Natomiast przekonanie części wyborców KO o tym, że wybory zostały sfałszowane, wywołały ich niechęć do premiera (bo nie walczy).

Strach więc z pewnością pozostanie w naszym życiu jeszcze długo. Źle by było, gdybyśmy z tego powodu zatracili zdolność do rozróżnienia wiarygodnych informacji na temat realnego zagrożenia. Bo ono istnieje. Nie wiemy tylko, jak silne.