Upływające właśnie pierwsze półrocze drugiej kadencji Ursuli von der Leyen na stanowisku przewodniczącej Komisji Europejskiej można ocenić jako trudne. Może nawet najtrudniejsze w najnowszej historii tego urzędu.
Po części wynika to oczywiście z bezprecedensowo trudnego w ostatnim czasie otoczenia międzynarodowego, za co von der Leyen trudno bezpośrednio obwiniać. Na okres jej drugiej kadencji przypadła brutalizująca się z dnia na dzień rosyjska agresja w Ukrainie. Ofensywa Izraela w Gazie, napędzana ignorowaniem prawa międzynarodowego przez Benjamina Netanyahu. I, oczywiście, początek drugiej kadencji Donalda Trumpa.
Ten ostatni nawet nie ukrywa, że Europą, zwłaszcza tą zinstytucjonalizowaną i zjednoczoną, wprost gardzi, przekonany, że istnieje ona tylko po to, żeby Amerykanów zwyczajnie okradać.
Jeszcze gorzej o Europie, i to pod względem cywilizacyjnym, kulturowym, ustrojowym, myślą najbliżsi akolici Trumpa, na czele z JD Vance’em i jego zapleczem intelektualnym. Postaciom takim jak Curtis Yarvin marzy się powrót do Starego Kontynentu jako przestrzeni zdominowanej przez monarchie absolutne, gdzie władzę polityczną dzierżą korporacje, a normatywną – przywódcy religijni. Nietrudno zauważyć, że amerykańskie imaginacje na temat Europy są po prostu antytezą idei, na gruncie której powstawała Wspólnota Europejska.
Jednak niezależnie od okoliczności von der Leyen wiele z ran zadała sobie sama. Coraz bardziej przytula się do skrajnej prawicy, chociaż stabilność jej Komisji zależy od poparcia Socjalistów i Demokratów, Liberałów i Zielonych.
Prawicowi radykałowie, z którymi ona sama oraz szef Europejskiej Partii Ludowej (EPP) Manfred Weber próbują się nie wiadomo po co dogadać, gardzą nią otwarcie. Dopiero co zafundowali jej symbolicznie kosztowne wotum nieufności. A Jordan Bardella, jedna z gwiazd frakcji Patrioci dla Europy i prawdopodobny następca Marine Le Pen we francuskim Zjednoczeniu Narodowym, publicznie zapowiada, że jeśli będzie trzeba, Patrioci złożą wnioski o kolejne takie głosowania.
Do tego dochodzą już unijne technikalia, jak zaciskanie pasa NGO-som i ich polityczna inwigilacja. Ale też problemy wizerunkowe, jak esemesy do szefów koncernu Pfizer w czasie pandemii koronawirusa. Krótko mówiąc,
w chwili, w której Europa jak nigdy potrzebuje odważnego i zdecydowanego przywództwa, von der Leyen nie jest w stanie go zapewnić.
Trzy wielkie zagrożenia
Jednocześnie w ramach poszerzenia perspektywy należy uwzględnić kolejne kryzysy. Amerykańską wojnę celną, prawdopodobny kolejny kryzys migracyjny wychodzący z Bliskiego Wschodu. Coraz bardziej wyrazisty rosyjski imperializm, który za kilka lat zapewne przerodzi się w bezpośrednią agresję wobec któregoś państwa członkowskiego Unii. Oraz chińską nadprodukcję przemysłową i konsumpcyjną. Wszystko to sprawia, że pytanie o przyszłość Europy – rozumianej jako projekt polityczny, mniej lub bardziej, ale jednak zjednoczony, zwłaszcza względem zagrożeń zewnętrznych – staje się kluczowe.
Spośród tych zagrożeń wyróżniają się trzy. Stany Zjednoczone Trumpa, które szantażem wymuszają swoją politykę handlową, strasząc chociażby odcięciem Europy od kroplówki usług cyfrowych. Rosja, która niesie dosłownie śmierć, gwałt i destrukcję. Oraz Chiny, które są w stanie całkowicie zniszczyć europejski model gospodarczy, ale też zatrzymać naszą transformację energetyczną – w końcu ponad trzy czwarte wszystkich paneli słonecznych i wiatraków pochodzi właśnie stamtąd.
Jednocześnie Unia nie dysponuje żadnymi narzędziami, żeby sobie z tymi egzystencjalnymi zagrożeniami poradzić.
Jej filarami, przynajmniej w teorii, są praworządność, deliberacja i demokracja. Czyli szacunek dla przeciwnika, będący podstawą do rozwiązywania problemów w sposób kompromisowy. Żaden z tych filarów nie jest odpowiedzią na te trzy zagrożenia zewnętrzne. Co jest o tyle problematyczne, że Unia, by przetrwać, musi wygrać wszystkie te starcia, jednocześnie – i teraz.
Odnowiona Unia czy nowy projekt
Jednak Unia Europejska jako projekt polityczny była budowana i rozwijana na czasy pokoju i wzrostu gospodarczego, a nie wojny i protekcjonizmu w handlu międzynarodowym.
Trudno myśleć o szybkich reformach tego instytucjonalnego Behemota, który musiałby dosłownie wyrzec się wszystkiego, na czym stoi, żeby odpowiedzieć na zewnętrzne wyzwania.
Nieprzypadkowo, jak zauważył niedawno Martin Wolf z „The Financial Times” [autor książki „Kryzys demokratycznego kapitalizmu” wydanej przez Kulturę Liberalną – przyp. red.] obserwujemy teraz ogromną proliferację różnego rodzaju „koalicji chętnych” – w kwestii pomocy Ukrainie, patrolowania Bałtyku, zwalczania Hutich w basenie Morza Czerwonego.
Takie sojusze, budowane ad hoc i nieskrępowane wieloma warstwami biurokracji, dają znacznie większe szanse na sukces w konkretnych sytuacjach niż ruszająca się z prędkością ślimaka brukselska machina instytucjonalna. Wolf idzie jeszcze dalej, mówiąc wręcz, że Unia jest zbyt skomplikowana, żeby kiedykolwiek się zmienić. A że zmienić się musi – to już moje dopowiedzenie – bo zmienia się cały świat wokół niej, coraz bardziej niezbędne staje się myślenie o nowej wersji europejskiego projektu politycznego.
Nie ma jednej Europy
Weźmy cła Trumpa – doskonały przykład dysfunkcyjności obecnego układu. Jak słusznie zauważył w mediach społecznościowych Andrew Michta, ekspert od strategii i bezpieczeństwa, związany między innymi z Atlantic Council i RAND Corporation, Europa nie mogła skutecznie przeciwstawić się szantażowi Białego Domu, bo nie jest państwem, tylko luźnym ich związkiem. Nie ma jednego ośrodka decyzyjnego, który byłby w stanie pod adresem Trumpa wygłosić realną odpowiedź.
„Europa”, pisze Michta „nigdy nie była państwem, tylko kontynentem osobnych narodów z różnymi historiami, kulturami i regionalną percepcją zagrożeń”. Michta krytykuje też europejskich i unijnych przywódców za podejście do obronności po zakończeniu zimnej wojny. Sami siebie przekonywali, jak pisze, że „twarda obronność już nie będzie przydatna w ich nowym, wspaniałym świecie”. Michta, konserwatysta i republikanin starej daty, trochę oczywiście przesadza, ale jego podstawowe obserwacje są jak najbardziej trafne.
Nie ma „jednej Europy”, nigdy jej nie było. Obwinianie dzisiejszych renegatów, jak Orbán czy Fico, o taki stan rzeczy, jest zwyczajną polityczną głupotą.
Być może więc Unia Europejska przekracza teraz swoją datę ważności? W krajach członkowskich powoduje głównie frustrację, jest postrzegana jako organ, który nadmiernie wchodzi w życie i reguluje codzienność obywateli. Nieważne, czy tak jest naprawdę – w dzisiejszej polityce zwyciężają narracje, nie fakty, a w narracjach Unia jest wyjątkowo słaba.
Pozytywne, wręcz górnolotne emocje wywołuje właściwie tylko wśród narodów, które do niej nie należą: Ukraińców, Gruzinów, Serbów. Oni, parafrazując słynny cytat profesora Bronisława Geremka z przemówienia w Parlamencie Europejskim, „o Europie marzą od zawsze”. Tyle tylko, że to nie tyle marzenie, co jakaś wersja portugalskiego saudade – tęsknoty za czymś, czego się nie doświadczyło i co równie dobrze może wcale nie istnieć.
Najbliższe lata dla europejskiego projektu politycznego będą bardzo trudne, bo ani Trump, ani Putin nie odejdą na margines historii, a wewnątrz kontynentu fala skrajnej prawicy będzie tylko wzbierać, bo też nie ma się o co rozbić. Jak w swojej niedawnej analizie zauważyli eksperci Europejskiej Rady ds. Stosunków Międzynarodowych (ECFR), już w kolejnym Parlamencie Europejskim radykałowie mogą być największą frakcją. Unii jako takiej nie zlikwidują, ale wybiją jej ostatnie zęby, ograniczając ją prawdopodobnie do bycia instytucjonalnym zombie.
Kolejne kraje krzyczą o exicie, w tym gronie jest też Polska. Co dalej z polityczną Europą? Czy powinna gwałtownie przyspieszyć w kierunku federalizacji, co wydaje się tyleż potrzebne, co niemożliwe? Czy w Parlamencie powinno się utworzyć nową izbę, złożoną z samorządowców i burmistrzów, jak chciał kiedyś profesor Jan Zielonka? Czy Unia, żeby przetrwać, powinna stać się jeszcze mniej demokratyczna, niż jest teraz – w końcu, w myśl analizy lat powojennych przeprowadzonej przez Jana-Wernera Müllera, właśnie częściowa antydemokratyczność tak długo chroniła nas w Europie przed powrotem faszyzmu.
Czasu jest mało, a idei brakuje. Pierwszego nie przybędzie, drugie są niezbędne. W przeciwnym razie ani Gruzini, ani Ukraińcy ani nawet Francuzi czy Holendrzy nie będą mieli o czym marzyć.
This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.

