Większość państw traktuje PKB jako najważniejszą miarę swojego rozwoju. W Bhutanie jednak postawiono na wskaźnik szczęścia narodowego brutto (GNH – Gross National Happiness). Choć jest to mały kraj, wydaje się inspirować coraz więcej zachodnich rządów. Okazało się, że może sensowne jest zadanie pytania: czy ludzie w naszym kraju są naprawdę szczęśliwi? Czy mają czas na relacje społeczne? Czy czują się bezpieczni, zdrowi, zauważeni i traktowani sprawiedliwie? Może czas, żeby dobrostan potraktować serio?

Wellbeing to nie fanaberia

Owocowe środy, joga w biurze, siedzenie kręgu, trzymając się za ręce, żeby złapać uważność. Tak może się kojarzyć wellbeing – zachodni, korpoambitny, śliczny i w sreberku.

To jednak niesprawiedliwe skojarzenie. Zwłaszcza że nic w tym pojęciu specjalnie nowego. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) już w 1948 roku w swojej konstytucji zdefiniowała zdrowie nie tylko jako brak choroby, ale właśnie stan pełnego fizycznego, psychicznego i społecznego dobrostanu.

Nie brak badań, które wskazują wyraźnie na to, że społeczeństwa, w których ludzie czują się szczęśliwi, są mniej podatne na ekstremizmy. Mają też niższy poziom przemocy, wyższą produktywność i dłuższą oczekiwaną długość życia. Czy to nie powinno być celem każdej dojrzałej polityki społecznej?

Państwo jako pracownia architektoniczna

Nie chodzi mi tutaj o to, żeby państwo „uszczęśliwiało” obywateli na siłę. Nie chcemy rządowego coachingu ani obowiązkowego medytowania w urzędach.

Ale państwo – poprzez stanowienie prawa, edukację, a nade wszystko opiekę zdrowotną – tworzy ramy, w których funkcjonujemy. Ma pośredni wpływ na to, ile czasu spędzamy z rodziną, czy stać nas na trenera mentalnego, jak szybko wracamy do zdrowia po chorobie i czy mamy możliwość zawarcia związku partnerskiego ze swoim chłopakiem (poproszę!).

Polityka społeczna XXI wieku w Polsce coraz mniej przypomina pozytywistyczną pracę u podstaw („jak pomóc najuboższym przetrwać?”). Dzisiaj warto potraktować państwo jako pracownię architektoniczną, która tuż po zadaniu pytania: „jak pomóc obywatelom dobrze żyć?”, tworzy odpowiednio dostosowane projekty urzędów, miast i przestrzeni.

Przykład z północy i nasz rodzimy

W krajach skandynawskich wellbeing stał się integralną częścią polityki publicznej. Dania, Norwegia czy Finlandia inwestują w edukację emocjonalną dzieci, powszechną dostępność terapii i przestrzenie do odpoczynku w miastach. To nie tylko „miłe dodatki”. To długofalowa strategia. Efekt? Kraje te znajdują się w czołówce głośnego rankingu World Happiness Report stworzonego przez działające przy Uniwersytecie Oksfordzkim Wellbeing Research Centre.

A Polska? Nie jest imponująco, ale bądźmy uczciwi: pojedyncze sukcesy również się zdarzają.

Programy, takie jak „Zdrowie psychiczne dzieci i młodzieży”, lokalne inicjatywy wsparcia seniorów, dyskusje nad czterodniowym tygodniem pracy – to wszystko kroki w stronę państwa troszczącego się o dobrostan. Wciąż jednak nieśmiałe.

To działania pozbawione spójnej strategii, która traktowałaby wellbeing jako priorytet, a nie tylko kosztowną fanaberię.

Mentalność – przeszkoda czy wyzwanie?

Mentalność często kształtowana jest przez kulturę. Czy nie jest tak, że w naszej rodzimej kulturze szczególnie silny jest marketing narodowego cierpienia? Nienajgorszy PR mają też w naszych głowach walka czy opór. Jakby szczęście było co najmniej podejrzane, a radość należała się tylko dzieciom (najlepiej wyłącznie na wakacjach). A troska o siebie była oznaką słabości.

Znam to z sal szkoleniowych: pytam uczestników, co robią z poziomu samotroski. I… cisza. Gdy pytam, co robią dla innych – jakoś o odpowiedzi łatwiej.

Państwo może – i powinno – pomóc zmieniać tę mentalność. Nie poprzez nakazy, ale edukację, przykład, lingwistykę i priorytety polityczne. Może czas na osobę na wysokim politycznym stanowisku, która bez skrępowania wspomina o swoim epizodzie depresyjnym. Może zbyt szybko ucichła dyskusja, kiedy temat wyzwania związanego ze zdrowiem psychicznym w 2021 roku podjął Jarosław Gowin?

Ekonomia szczęścia

Dalszych dowodów na istotność dobrostanu dla funkcjonowania społeczeństwa dostarcza nam zajmujący się „ekonomią szczęścia” Richard Layard z London School of Economics. Z prowadzonych przez niego dociekań wynika, że od pewnego poziomu wzrost dochodów nie przekłada się na wzrost szczęścia.

Co więcej – obsesja na punkcie wzrostu gospodarczego często podważa inne fundamenty dobrostanu: relacje, czas wolny, spokój, sens.

Im bardziej się przeciążamy, tym większe odczuwamy napięcie – co ma bezpośredni wpływ na nasze poczucie dobrostanu psychicznego.

Ministerstwo Dobrostanu

Gdyby mierzyć sukces polityki nie tylko wzrostem PKB, ale także wzrostem zaufania społecznego, może nie tylko sądy by się przewietrzyły, ale i nam byłoby lepiej. Nie tak trudno w końcu wyobrazić sobie, że polskie dzieci uczą się nie tylko historii bitew, ale też tego, jak zadbać o własne emocje i stawiać granice. Ministerstwo Dobrostanu może zrazu brzmi śmiesznie, ale nie jest w tym kontekście pomysłem pozbawionym sensu.

W końcu wiele rzeczy, które znormalizowaliśmy – powszechna edukacja, prawa pracownicze, antybiotyki – kiedyś też wydawały się nierealne. Zresztą nie trzeba od razu szastać wspólną kasą na stołki w nowym ministerstwie. Można działać krok po kroku.

Szczęście jako wspólna sprawa

Największe indywidualne wysiłki są często niweczone przez organizację społeczną, w jakiej dana jednostka funkcjonuje. Co z tego, że ktoś nauczy się medytować, jeśli pracuje na dwa etaty, bo nie stać go na czynsz? Co z tego, że uczymy dzieci oddychać przeponą, jeśli dorosną w świecie pogardy?

Szczęście to nie tylko prywatna sprawa. To sprawa wspólna. Kiedy czujemy się bezpieczni, zauważeni i ważni – jesteśmy lepszymi obywatelami, sąsiadami, partnerami. Szczęście sprawia, że nie przychodzi nam do głowy hejtowanie w internecie. Szczęście obniża szanse popełnienia przestępstwa i zbyt szybką demencję. Szczęście się opłaca!

Państwo, które to rozumie, nie traci. Zyskuje.