„Oto nadchodzi nowy porządek międzynarodowy”, komentowano filmik z udziałem grupy przywódców azjatyckich (plus kilku spoza kontynentu), kroczących z Zakazanego Miasta do Bramy Tiananmen.
Przewodził Xi Jinping, po jego prawicy kroczył Władimir Putin, a po lewej stronie nadganiał Kim Dzong Un. Za tą autorytarną wielką trójcą podążali przywódcy mocnych średniaków, jak prezydenci Indonezji Prabowo, Kazachstanu Tokajew czy premier Malezji Anwar Ibrahim, oraz barwni watażkowie, jak Łukaszenka. Reszta gości, w tym birmański dyktator generał Min Aung Hlaing, słowacki prezydent Fico czy węgierski minister spraw zagranicznych Szijjartó, ginęła w tłumie.
Wybieg autorytarnych gwiazd
Wizualnie ten pochód był majstersztykiem. Estetycznie elegancki, w monumentalnej scenerii Gugongu, dawnego pałacu cesarskiego, na Zachodzie zwanego Zakazanym Miastem, z dumnie kroczącymi przywódcami prezentującymi siłę, taką miejscową „razom nas bohato!”. W obrazowy i czytelny sposób pokazywał (nadzieje na) nowy porządek międzynarodowy, z czytelną hierarchią: Chiny na czele, Rosja druga po Bogu i Korea Północna zamykająca podium.
W połączeniu z umiejętnym wypuszczeniem popkulturowych wrzutek, jak filmiku z rozmowy Xi z Putinem o długowieczności i nieśmiertelności, info o sprzątaczach czyszczących każdy milimetr po spotkaniu z Kim Dzong Una z Putinem czy synu Łukaszenki zbaczającym z oficjalnej trasy, dało to oczekiwany przez gospodarzy efekt. Pół świata mówiło o tym wydarzeniu, „dając mu twarz”, pompując jego rangę. Kolejny raz pokazało to, że Chińczycy potrafią w szczyty.
A my pobawmy się w odchodzącą do lamusa sztukę krytycznej dekonstrukcji.
Szanghajski duch
Chronologicznie pierwszym z dwóch szczytów był zjazd Szanghajskiej Organizacji Współpracy w Tianjinie. SzOW to twór specyficzny, istniejący od 2001 roku, choć rodowodem sięgający do roku 1996. Wtedy to w Szanghaju zaczęto się porozumiewać w sprawie jednej z wielu azjatyckich puszek Pandory: granicy między Chinami a Rosją i postradzieckimi stanami w Azji Środkowej. Nierozwiązana od XIX wieku sprawa groziła kolejnym konfliktem, ale pięciu państwom udało się obniżyć napięcie, a następnie rozwikłać ten węzeł gordyjski, czy raczej pamirski.
Chińczycy nazwali ten format (ChRL, FR, Kazachstan, Kirgistan i Tadżykistan) Szanghajską Piątką. Sukces rozwiązania kwestii granicznej sprawił, że Pekin poszedł za ciosem w 2001 roku przekształcił format Piątki w SzOW, środkowoazjatycką organizację regionalną (doproszono Uzbekistan; w regionie tylko Turkmenistan pozostał z boku).
Celem SzOW od początku było, jak głosiły oficjalne dokumenty, propagowanie „szanghajskiego ducha” oraz walka z „trzema rodzajami zła: terroryzmem, ekstremizmem i separatyzmem”. Pierwszy cel był dość poetycki, bo trudno powiedzieć, czym jest ów duch Szanghaju.
Drugi to już konkret: chodziło o wzajemne wsparcie przeciwko antagonistom politycznym, demokratom (których podciągnięto pod kategorię terrorystów), Ujgurom i w ogóle wszystkim zagrażającym autorytarnej spójności chińskiego Xinjiangu i środkowoazjatyckich satrapii. SzOW miała być wehikułem chińskich wpływów w Azji Środkowej, co sprawnie realizowało się przez pierwsze lata jej istnienia.
Zapraszamy serdecznie, ale za tysiąc lat
Potem wizja Pekinu trochę rozjechała się ze spojrzeniem Moskwy (środkowoazjatyckie republiki miały od początku znacznie mniej do powiedzenia). Chiny chciały przekształcić SzOW w narzędzie integracji ekonomicznej regionu pod przywództwem chińskim. Gospodarczo by się to wszystkim opłaciło, ale politycznie już mniej, zwłaszcza ówczesnej Moskwie.
Kreml marzył o uczynieniu z SzOW kolejnego narzędzia geopolitycznego pozycjonowania się przeciw Zachodowi i osiągnął w tym pewne sukcesy. SzOW pomogło w budowie koalicji wypychającej Amerykanów z regionu w drugiej połowie lat „zerowych” XXI wieku. Już wówczas otrzymało w zachodnich mediach tyleż nieadekwatne co pompujące wizerunek przydomki „anty-NATO” czy „wschodnie NATO”.
Rosja chciała iść za ciosem i przyjąć do grupy Indie czy Iran, ale Chiny – bojące się, że takie rozszerzenie uczyni SzOW niesterowanym i niezdolnym do sprawowania swej regionalnej funkcji – to wetowały. Pekin obłudnie twierdził, że Delhi jest mile widziane po tym, jak Indie rozwiążą konflikt z Islamabadem o Kaszmir. A że Pakistan będzie walczył z Indiami „tysiąc lat”, jak to ujął w 1965 roku pakistański premier Zulifikar Ali Bhutto, to oznaczało wygodną dla Chin perspektywę.
Wasz kierunek, nasz ster
Potem jednak Zhongnanhai zdanie zmieniło, Indie i Pakistan przyjęto w 2017 roku, po latach kilku, nie tysiącu, następnie dołączył Iran. Dodano również licznych „partnerów dialogu”, z państwami mającymi tak silne związki ze środkowoazjatyckimi stepami jak Birma czy Sri Lanka. Cóż się więc takiego stało, że Pekin zrobił woltę?
Nie mogąc realizować swoich regionalnych interesów przez SzOW, w której Rosja blokowała pomysły typu strefa ekonomiczna, Pekin poszedł w bilateralne rozwijanie relacji z centralnoazjatyckimi stanami. Potem stworzył inicjatywę Pasa i Szlaku (ogłoszoną, przypomnijmy, w Astanie) spinającą wiele projektów w regionie.
SzOW trochę zbladła na tym tle, choć nie spisano jej na straty (to bardzo chińska cecha: formatu przestającego być użytecznym się nie rozwiązuje, tylko zawiesza bądź ogranicza, by wskrzesić/zintensyfikować go w razie czego w przyszłości). Regularnie odbywały się szczyty, funkcjonował sekretariat i rotacyjne przewodniczenie, kontakty szły biurokratycznym trybem, a taka regularność zawsze się przydaje. Realizując swoją agendę w regionie innymi środkami, Pekin faktycznie pozwolił Moskwie na przekształcenie SzOW w geopolityczne narzędzie pozycjonowania się przeciw Zachodowi, stąd te rozszerzenia. Uczyniono tylko jedną, drobną modyfikację: to Chiny są na czele.
Dobrze to było widać na obecnym szczycie, czy raczej zjeździe (ten komunistyczny termin lepiej oddaje istotę sprawy) w Tianjinie. W tym roku Chiny sprawują rotacyjne przywództwo w SzOW, musiały więc zorganizować zlot przywódców. Zrobiły to, jak to one, z pompą. A SzOW przydała się jeszcze do jednego, i to nie tylko Chinom.
Euroazjatycki trójkąt Schroedingera
Medialnie najważniejszym wydarzeniem tianjińskiej części szczytów była obecność Narendry Modiego, przypieczętowująca odwilż w relacjach indyjsko-chińskich. Smok ze słoniem to dwaj najważniejsi konkurenci na azjatyckiej szachownicy, a czasem i na świecie (Delhi pragnie rzucić wyzwanie Pekinowi i stać się przywódcą globalnego Południa), od kilku lat regularnie strzelający do siebie w Himalajach.
Jednocześnie obie stolice mają bardzo dobre relacje z Rosją. Tworzą niejednoznaczny układ Moskwa–Pekin–Delhi, swoisty „euroazjatycki trójkąt Schroedingera”, żywy bądź martwy w zależności od punktu widzenia.
I właśnie za Rosję, od której po taniości kupowały tony ropy, Indie niedawno otrzymały cios. W sierpniu Trump nałożył na nie ogromne, 50-procentowe cła. W odpowiedzi Indie zaczęły (pokazywać) naprawę relacji z Chinami, które tylko na to czekały. Najpierw ministrowie spraw zagranicznych Subrahmanyam Jaishankar i Wang Yi dopięli pierwsze umowy, a następnie Modi przybył do Tianjinu, przybywając do Chin po raz pierwszy od siedmiu lat.
Nie tylko z gensekiem się zresztą spotkał. Indyjski premier wrzucił na swoje kanały w mediach społecznościowych zdjęcia z serdecznego powitania z Putinem, z podpisem: „to zawsze wielka radość spotkać się z prezydentem Putinem”. Istotnie, obaj mieli powody do radości.
Putin globalny zawadiaka, Modi gra Trumpowi na nosie
Rosyjski dyktator, wzmocniony po spotkaniu z Trumpem na Alasce, mógł robić, co kocha: pokazywać się jako globalny zawadiaka, regularnie rzucający wyzwanie Zachodowi, powracający teraz jeszcze z paszczy lwa. A Modi mógł zagrać na nosie Trumpowi, symbolicznie odpłacając mu się za cła.
Jako minimum uzyskał poklask opinii publicznej, a może jeszcze wynegocjuje jakąś rewizję ceł z amerykańskim prezydentem. O zyskach Xi Jinpinga nawet nie ma co mówić, bo są oczywiste. Zakopując topór wojenny z Indiami, Chiny automatycznie wzmacniają swoją pozycję i osłabiają Amerykanów, pokazując przy okazji wahającym się, że neutralizm nie popłaca, bo w końcu przyjdzie Trump i przywali sankcjami.
Słowem, jeden Tianjin, a tyle zalet.
Świętowanie historycznych kuriozów
Wizerunkowe zyski ze szczytu SzOW gasną jednak przy tych związanych z wielką paradą wojskową, przeprowadzoną w Pekinie 3 września. Upamiętnia ona zakończenie wojny chińsko-japońskiej, a szerzej – wygraną Chin nad faszyzmem w drugiej wojnie światowej. Z punktu widzenia prawdy historycznej jest to lekkim kuriozum.
W 1937 roku Japonia, uprzednio odrywająca kolejne obszary Państwa Środka, zaatakowała Chiny frontalnie i początkowo osiągnęła dalekowschodnią (starszą od oryginału) wersję Blitzkriegu. Zajęła najlepsze części Chin, wschodnie i południowe wybrzeże, a także stołeczny Nankin, gdzie cesarskie wojska dokonały niesławnej masakry. Potem Tokio utknęło jednak na ogromnym połaciach Chin.
Nie mogąc złamać uparcie broniącego się na głębokich, syczuańskich tyłach Czang Kaj-szeka, Japonia przerzuciła się na próbę wyeliminowania Anglosasów i inne podboje w Azji Południowo-Wschodniej. Skończyło się to bombami atomowymi w Hiroszimie i Nagasaki, a także dobiciem Tokio przez wkraczającą do Mandżurii Armię Czerwoną. Japonia przegrała wojnę na Pacyfiku ze Stanami Zjednoczonymi, Wielką Brytanią i dołączającym tu last minute Związkiem Radzieckim, a nie z Chinami.
Nie szukajmy prawdy w faktach
Z Państwem Środka cesarstwo to raczej wygrywało, acz nigdy nie wygrało. Zmuszone do bezwarunkowej kapitulacji Tokio poddać się musiało również i Chinom, co zrobiło. Formalnie – i tylko tak – Chiny zwyciężyły więc wojnie z Japonią, na podobnej zasadzie jak Polska z Trzecią Rzeszą.
Był to jednak „gorzki triumf”, tym bardziej, że pośrednio utorował drogę komunistom chińskim do władzy. W momencie rozpoczęcia wojny japońsko-chińskiej stosunek sił nacjonalistów Czang Kaj-szeka do komunistów był mniej więcej 60 do 1, a po jej zakończeniu już tylko mniej więcej 3-1. To głównie Kuomintang walczył z Japonią (i przegrywał, tracąc żołnierzy), a KPCh się dekowała.
Post factum okazało się jednak odwrotnie, bo to KPCh wygrała wojnę domową, a Kuomintang uciekł na Tajwan: pozmieniano więc przecinki w podręcznikach historii i dziś to przewodniczący Xi świętuje wielkie zwycięstwo Chin nad Japonią dokonane pod przywództwem KPCh „z udziałem Kuomintangu”.
Jak widać więc pekińska defilada niewiele ma wspólnego z historyczną prawdą, ale w polityce nie chodzi przecież o „szukanie prawdy w faktach” (shi shi qiu shi), jak głosi starożytna maksyma, spopularyzowana przez Mao Zedonga. Rosnące i wstające z kolan współczesne Chiny, militaryzowane teraz przez Xi Jinpinga, potrzebowały jakiegoś symbolu triumfu oręża.
A z tym był problem, bo ostatnie zwycięstwa zbrojne Państwo Środka święciło za cesarza Qianlonga, w połowie XVIII wieku. Potem były tylko klęski (i ewentualnie remis w Korei; Tybetu nie liczę). W 2015 roku wybrano więc ten 3 września, niemający wcześniej większego znaczenia, i zaczęto promować go jako chińską wersję parady zwycięstwa w Moskwie, co teraz spektakularnie powtórzono. Tak się robi politykę historyczną!
Pobieda made in China
Wielka parada wojskowa to również kopia moskiewskiej Pobiedy z 9 maja, z pokazem sprzętu (mało subtelny komunikat do Waszyngtonu, Tajpej i połowy Azji), pompowaniem roli przywódcy i pozycjonowaniem się jako pogromca faszyzmu. A co na to Rosja, widząca jak Chińczycy robią podróbkę Pobiedy, najsłynniejszego produktu made in Russia w polityce międzynarodowej? Moskwa przymyka na to oczy, wybierając legitymizację chińskiej narracji udziałem Putina w tej imprezie, bo nie bardzo może cokolwiek zrobić.
Kremlowskie elity już ponad dekadę temu wybrały zbliżenie z Pekinem, co przypieczętowały skutki pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Putin pogodził się z rolą drugiego po Bogu, głównego wasala Pekinu i jest za to nagradzany. Na szczycie ogłoszono porozumienie w sprawie gazociągu Siła Syberii II, na którym od dawna zależało Moskwie, acz już nie Pekinowi, mającemu wystarczająco gazu z wielu źródeł.
Teraz jednak Chiny miały się wreszcie zgodzić na powstanie tego rurociągu, co jeśli istotnie nastąpi, będzie intrygującym przypadkiem w którym jedna strona, idąc na ustępstwa wobec drugiej, jeszcze na tym zarobi. Niska cena i długoterminowy kontrakt korzystne będą głównie dla Pekinu. No, ale to Rosja jest na musiku, nie Chiny.
Ich Troje
Na pekińskim szczycie był również obecny ten trzeci, Kim Dzong Un. Przybywając do Pekinu, północnokoreański przywódca odszedł od preferowanej przez Pjongjang formy bilateralnych szczytów, sugerujących równość stron, na rzecz symbolicznego podporządkowania się Xi Jinpingowi.
Ostatni raz podobnie uczynił dziadek Una, Kim Ir Sen, przybywający do Mao Zedonga na defiladę z okazji dziesięciolecia proklamacji ChRL w 1959 roku. Ale to było we wczesnym okresie jego rządów, zanim zdołał zdystansować się od Moskwy i Pekinu i okazać się najwybitniejszym człowiekiem w historii świata, jak skromnie nazywa się go w KRLD. Jego syn i wnuk trzymali się bilateralnej zasady, aż teraz Kim Dzong Un przybył na defiladę do Pekinu. Trudno nie uznać tego za ustępstwo wobec Xi Jinpinga, zapewne wymuszone.
Kim III był zresztą w czasie przemarszu przywódców lekko speszony, zachowując się wyraźnie mniej naturalnie od przywykłego do swojej roli drugiego po Bogu Putina. Kim chwilowo musi się pogodzić z pozycją numer trzy, daleką od północnokoreańskiego ideału niezależności od wszystkich, lecz wciąż akceptowalną w warunkach chaotycznego porządku międzynarodowego. Swoją drogą obecność zarówno Putina, jak i Kim Dzong Una w Pekinie jest wielce wymowna, zważywszy na ostatnie zacieśnienie ich relacji.
Można to interpretować dwojako. Negatywnie: Chinom intensyfikacja relacji Moskwy z Pjongjangiem miała być nie w smak, więc cesarz Xi Jinping wezwał na swój dwór dwójkę wasali, by w szczerej partyjnej rozmowie wytłumaczyli się ze swojego wzajemnego nadmiernego spoufalenia. Albo pozytywnie: Pekin od początku o całym zbliżeniu Rosji z KRLD wiedział i je za kulisami aprobował, bo dzięki KRLD można było po cichu dozbrajać Moskwę cudzymi rękami, nie ponosząc za to kosztów.
Obecność całej trójki na szczycie sprawiła zaś, że maski opadły.
Pożytki ze szczytowania
Podsumowując, z punktu widzenia Chin, oba szczyty okazały się sukcesem wizerunkowym. Zwarto szeregi, pokazując Rosję i KRLD jako dwóch najważniejszych wasali chińskiego cesarza. Spacyfikowano Indie, chwilowo oddalające się jako kontynentalny konkurent. Podłączono się pod rosyjską narrację o drugiej wojnie światowej, która – jak za chwilę może się okazać – wybuchła jednak w 1937 roku. Zirytowano Trumpa, publicznie piszącego o „spiskowaniu” i frustrującego się na niewdzięczność: w końcu to USA wygrały wojnę na Pacyfiku, co jakoś tak przypadkiem uciekło podczas obchodów. Zdobyto darmowe publicity dzięki obszernym wzmiankom w mediach globalnych.
Teraz pół świata mówi o rodzącym się chińskim porządku międzynarodowym, choć na szczycie była tylko część państw Azji wraz z europejskimi i afrykańskimi przybudówkami.
Tylko dwie imprezy, a tyle pożytków. Chiny to potrafią szczytować.