Przywykliśmy już, że „plany Trumpa” dla Bliskiego Wschodu to absurd albo gorzej. Za swej pierwszej prezydentury zaproponował on utworzenie Palestyny z rozsianych tu i tam kawałków terytorium. W tym roku propozycja Trumpa dla Gazy postulowała wybudowanie w Strefie riwiery ze szkła i stali, pod amerykańskim zarządem, i po uprzednim oczyszczeniu terytorium z Palestyńczyków. Jednak ogłoszony właśnie dwudziestopunktowy plan Trumpa dla Gazy jest sensowny. Może dlatego, że zasadniczo opiera się na planie opracowanym przez byłego brytyjskiego premiera Tony’ego Blaira, a także na sugestiach wysuniętych przez lidera izraelskiej opozycji Jaira Lapida.
Co więcej, trzon planu nie odbiega od propozycji wysuniętych w maju ubiegłego roku przez prezydenta Joe Bidena – choć biada temu, kto by zwrócił na to uwagę jego następcy. Plan ten ma jednak na celu nie tyle zaprowadzenie pokoju w udręczonej Strefie, co zaprowadzenie Trumpa jako laureata na uroczystość wręczania pokojowej nagrody Nobla. By ten drugi cel był w ogóle osiągalny, ten pierwszy musi jednak być funkcjonalny. I z tego wynikają mocne punkty planu.
Dlaczego ten plan ma sens
Po pierwsze, zakłada on natychmiastowe zwolnienie wszystkich 48 osób uprowadzonych i przetrzymywanych jeszcze przez Hamas – żywych i martwych. To dla organizacji terrorystycznej wysoka poprzeczka, bowiem uprowadzeni są, po rozbiciu struktur wojskowych, jedynym atutem, który islamistom pozostał. Zarazem zwolnienie uprowadzonych gwarantuje zakończenie wojny – i dlatego nie było priorytetem dla premiera Benjamina Netanjahu, lecz stało się nim dla Trumpa. To z kolei gwarantuje mocne poparcie izraelskiej opinii publicznej dla planu.
Hamas zaś ma w zamian otrzymać 250 palestyńskich więźniów z 300 odsiadujących w Izraelu dożywocie za udział w zamachach terrorystycznych oraz 1700 innych. Ich uwolnienie będzie dla działaczy pokonanej organizacji dowodem, że nie porzuca ona swoich. To może być podstawą dla przyszłej strategicznej odbudowy Hamasu.
Plan przewiduje, że islamiści mają złożyć broń, otrzymać amnestię i nie odgrywać żadnej roli w przyszłej politycznej organizacji Gazy. Sama organizacja nie zostanie jednak rozwiązana, a co dopiero uznana za zbrodniczą.
Pomimo że to od popełnionej przez nią 7 października rzezi 1200 Izraelczyków zaczęła się ta wojna. Innymi słowy, deklarowany przez Netanjahu cel „całkowitego zmiażdżenia” Hamasu zostaje porzucony i słusznie jako nieosiągalny.
Według pierwszych przecieków, Hamas postanowił nie odrzucać planu, choć niewątpliwie będzie usiłował przeciągać negocjacje. Trump powiedział, że „daje mu trzy–cztery dni”. Stoi jednak na straconej pozycji: kluczowe państwa arabskie i islamskie, z wyjątkiem Syrii, Iraku i Iranu, plan już poparły, podobnie jak Unia Europejska. Bez ich poparcia Hamas niewiele może. Zwłaszcza że Trump zapowiedział, że w wypadku odrzucenia propozycji przez islamistów, da Izraelowi zielone światło na kontynuowanie obecnej ofensywy. Zaś jeśli Hamas plan przyjmie, Izrael będzie się z Gazy stopniowo wycofywał do przygranicznej strefy buforowej.
Wojna w interesie Netanjahu
Grać na czas może także Netanjahu, mimo że formalnie już plan zaakceptował. Zakończenie wojny, i to bez obiecanego Izraelczykom „całkowitego zmiażdżenia” Hamasu, to dlań ryzyko utraty władzy. Kampania skupi się bowiem i na jego odpowiedzialności za nieprzygotowanie kraju na rzeź 7 października, i na jego odmowie uczynienia z uwolnienia uprowadzonych absolutnego priorytetu.
Zaś wybory, które i tak muszą się odbyć najdalej za rok, i w których obecna koalicja nie ma szans na utrzymanie większości w Knesecie, mogą zostać przyspieszone.
Dla faszystowskich partyjek Becalela Smotricza i Itamara Ben Gwira, ostatnich koalicjantów, którzy pozostali przy jego Likudzie, gdy partie religijne odeszły w proteście przeciwko planom objęcia poborem także młodych ultraortodoksów, już samo wycofanie się z Gazy może być nie do przyjęcia.
A plan Trumpa zawiera jeszcze inne, nieakceptowalne dla nich punkty – przede wszystkim udział, ograniczony wprawdzie, administracji Palestyńskiej w przyszłym rządzeniu Gazą. Oraz perspektywę, nawet jeśli hipotetyczną, palestyńskiej państwowości.
Niepodległa Palestyna jako „mrzonka”
Na wyjściu z koalicji faszyści nie stracą, zaś Netanjahu może nie zdołać przekonać nawet części wyborców, że plan Trumpa nie jest jego kolejną klęską – nawet jeśli zbawienną dla kraju.
Netanjahu bowiem, konsekwentnie i katastrofalnie, odmawiał sformułowania jakiegokolwiek politycznego projektu dla Gazy po izraelskim zwycięstwie. I może właśnie dlatego, że zwycięstwo to tak zdefiniował – i uwolnienie uprowadzonych, i zmiażdżenie Hamasu – było nieosiągalne.
Dlaczego bowiem Hamas miałby ich uwolnić, tylko po to, by zostać zmiażdżonym?
Trwanie wojny odraczało zakończenie procesu, w którym premier był oskarżony o korupcję, łapownictwo i nadużycia władzy, i który niemal nieuchronnie musi się zakończyć wyrokiem skazującym.
Zarazem jednak nie było jasne, kto miałby rządzić Gazą po ewentualnym zmiażdżeniu islamistów. Netanjahu z sabotowania władz Autonomii, jedynego możliwego kontrkandydata do rządzenia Strefą, uczynił polityczną zasadę. Chodzi mu o wykazanie, że Palestyńczycy nie są w stanie rządzić się sami, a więc niepodległa Palestyna jest jedynie szkodliwą mrzonką.
Kto zapewni bezpieczeństwo w strefie? Indonezja
Plan zakłada, że Gazą będą rządzili nieokreśleni palestyńscy technokraci, z udziałem władz autonomii, pod nadzorem powołanej przez ONZ międzynarodowej Rady Pokoju pod osobistym przewodnictwem Trumpa, i z udziałem Tony’ego Blaira. Takie czasowe międzynarodowe powiernictwa sprawdziły się, acz nie bez problemów, w Timorze i Kosowie, na ich – podobnej do palestyńskiej – drodze do niepodległości.
Trudno, widząc, jak Trump rządzi Stanami Zjednoczonymi, ufać mu jako rządzącemu Gazą. Zarazem, jego rola w Radzie zapewne będzie polegać da dopilnowaniu, by projekt w wystarczającym stopniu wypalił, aby uzasadniać jego domaganie się pokojowego Nobla. Kompetentnych technokratów świat arabski ma pod dostatkiem, a państwa Zatoki już wcześniej deklarowały gotowość współfinansowania odbudowy Strefy.
Co więcej, już pierwsze państwo – Indonezja – zgłosiło chęć skierowania 20 tysięcy wojskowych do planowanych Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych, mających zastąpić wycofujących się Izraelczyków, rozbroić Hamas i zapewnić bezpieczeństwo Strefie.
Przemawiając w ONZ, prezydent Indonezji Prabowo Subianto stwierdził, choć jego kraj uzna Izrael dopiero wtedy, gdy ten uzna Palestynę, że potrzeby bezpieczeństwa Izraela muszą być respektowane – i nieoczekiwanie zakończył swe wystąpienie słowem „Szalom”.
Słowem, dał wyraz przekonaniu, że Siły, by móc działać, muszą z Jerozolimą współpracować.
Zarazem jednak, jednoznacznie stwierdził, że mieszkańców Gazy będzie się zachęcać do pozostania w niej i udziału w odbudowie. A jeśli zechcą ją opuścić, zachowają możliwość powrotu, plan kładzie kres podejrzeniom o rzekomy zamiar czystki etnicznej strefy, przypisywany Izraelczykom, a które poprzedni plan Trumpa istotnie karmiły.
Kluczowe słówko „mogą”
Obecny plan nie jest odporny na ewentualne próby sabotażu ze strony Hamasu czy Izraela, ani też nie gwarantuje sukcesu – ale jest możliwy do zrealizowania. Bardzo wiele zależy w nim od jednego słówka: „mogą”.
Plan zakłada, że „jeśli zostanie on wiernie zrealizowany, mogą wreszcie pojawić się warunki dla wiarygodnej drogi ku samostanowieniu i państwowości, które uznaje za dążenie narodu palestyńskiego”.
Warunkowy język miał sprawić – i sprawił – że Netanjahu, który całe przemówienie w ONZ poświęcił zwalczaniu idei palestyńskiej państwowości, przełknie tę żabę wielkości słonia.
W wygłoszonych uwagach Trump stwierdził, że „Netanjahu bardzo jasno sprzeciwiał się państwu palestyńskiemu, ale zrozumiał, że już czas”. To, że zrozumiał, wydaje się mocno na wyrost. Ale istotnie jest już czas.
Konieczna zmiana w Izraelu
Bez tej perspektywy nie będzie ani gotowości Palestyńczyków w Gazie do zerwania z Hamasem, ani arabskich funduszy na odbudowę. Po co inwestować w coś, co zostanie w kolejnej wojnie zniszczone?
W Izraelu zaś owo „mogą” musi się stać głównym tematem debaty publicznej. Bez izraelskiego poparcia dla palestyńskiej państwowości, psychologicznie i politycznie dziś niemal niemożliwego do osiągnięcia, rzeczone warunki się nie pojawią. Cały plan pozostanie jedynie antraktem między wojnami, nawet jeżeli Trump w międzyczasie swego Nobla dostanie.
Ale nawet sukces nie zdoła najprawdopodobniej odrobić gigantycznych i po części niezasłużonych strat, jakie Izrael poniósł w światowej opinii publicznej. Dziś połowa i Europejczyków, i Amerykanów uważa, że Izrael popełnia w Gazie ludobójstwo. By móc postawić to oskarżenie – co potwierdzają nawet niektóre instytucje (jak Amnesty International) i państwa (jak Irlandia), które je stawiają – trzeba by jednak zmienić definicję ludobójstwa. Na mocy dotychczas stosowanej, Izrael ludobójstwa nie popełnia. Oznacza to, że oskarżyciele nie tyle kierują się rzeczywistą winą Izraela (choć Izrael jest winien w Gazie innych zbrodni – wojennych i przeciw ludzkości), co pragnieniem, by Izrael został uznany za winny tej właśnie zbrodni, zasadnie uznanej za najcięższą.
Z kolei w USA po raz pierwszy więcej osób (35 procent do 34) popiera w bliskowschodnim konflikcie Palestynę niż Izrael. Ten zwrot jest szczególnie widoczny wśród studentów (33 procent do 29). W tym samym sondażu 46 procent uznało też, że socjalizm na Kubie czy w ZSRR to lepszy system gospodarczy niż amerykański kapitalizm; przeciwnego zdania było 36 procent. Oba większościowe poglądy wynikają z tych samych ideologicznych przesłanek. Niewielkie są szanse, by się one zmieniły.