Biorąc pod uwagę sytuację geopolityczną w Europie i na świecie oraz naturę demokratycznej polityki, coraz mocniej zakorzenionej w zapożyczonym, sztucznym świecie cyfrowym, to, co wydarzyło się w poprzedni weekend w Mołdawii, śmiało można uznać za cud. Oto w tej małej republice na południowym wschodzie Europy partia prozachodnich entuzjastów zdobyła nie tylko parlamentarną większość, ale i powiększyła jeszcze stan posiadania względem wyborów sprzed czterech lat.

A stało się to w kraju, którego spora część jest w praktyce osobnym podmiotem parapaństwowym, klientelistyczną wydmuszką Rosji, gdzie stacjonuje dwa i pół tysiąca rosyjskich żołnierzy. Dodatkowo Mołdawia wciśnięta jest pomiędzy Ukrainę i Rumunię. Jedna od prawie czterech lat jest ostrzeliwana przez Rosjan. W drugiej coraz silniejsze są tendencje skrajnie prawicowe, kremlowska dezinformacja hula jak wiatr po stepie, a drony Putina naruszają przestrzeń powietrzną.

Dolary za głosy

Rosjanie nawet nie ukrywali swojego zaangażowania w mołdawski proces wyborczy. Zresztą – czemu mieliby to robić, skoro apatyczny, bierny, przestraszony własnym potencjałem Zachód i tak nie jest w stanie ich za taki ruch ukarać.

W czasach, w których normy prawa międzynarodowego stają się co najwyżej fantazmatem z przeszłości, a nawet politycy zachodni, jak minister spraw zagranicznych Włoch Antonio Tajani, mówią publicznie, że zasady te są całkowicie bezwartościowe, przechylenie szali mołdawskich wyborów wydawało się dla Rosji naprawdę łatwym do osiągnięcia celem. Kreml zidentyfikował słabe, wydawałoby się, punkty tamtejszego społeczeństwa i zalał je pieniędzmi.

Reuters donosił o prawosławnych pielgrzymach, jeżdżących do świętych monastyrów w Rosji za darmo i wracających z kartami kredytowymi rosyjskich banków państwowych. France24, Radio Wolna Europa, Transparency International, a w Polsce „Gazeta Wyborcza” opublikowały szerokie materiały śledcze dokumentujące rosyjską korupcję polityczną i podające konkretne kwoty, sięgające nawet 10 tysięcy dolarów za działania propagandowe czy głosowanie po myśli Kremla.

W kraju, w którym średnie wynagrodzenie wynosi nieco ponad 680 dolarów miesięcznie, to naprawdę znacząca kwota.

A jednak się nie udało. Prezydentka Maia Sandu utrzymała Mołdawię na prozachodnim, unijnym kursie, choć wielu europejskich ekspertów postawiło już na tym kraju krzyżyk. Demokratyczna Europa może więc na chwilę odetchnąć z ulgą, bo udało się obronić kolejny przyczółek przed napaścią rosyjskiego imperializmu. Zwycięstwo PAS to bez wątpienia gigantyczny sukces samej mołdawskiej większości i powód do radości w Brukseli. Celebrować go można jednak parę dni – a potem błyskawicznie należy zadać sobie pytanie co dalej.

Proeuropejska w słabej Europie

Wybory w Mołdawii traktować należy jako papierek lakmusowy dla bieżącej kondycji Unii Europejskiej, która na płaszczyźnie geopolitycznej jest, krótko mówiąc, fatalna. Wspólnota jest wewnętrznie sparaliżowana. Rozszarpywana od środka przez krajowych liderów blokujących ponadnarodowe inicjatywy. Po „lecie upokorzeń”, jak poprzednie miesiące nazwała Antonia Zimmermann z „Politico”, kiedy Ursula von der Leyen zdecydowała się zaakceptować jednostronny, szkodliwy dla Europy układ handlowy z Donaldem Trumpem, powoli następuje „jesień eskalacji”. Naznaczona jest ona kolejnymi prowokacjami i podnoszeniem poziomu ryzyka wojennego ze strony Rosji.

Europejscy przywódcy publikują ostrzeżenie za ostrzeżeniem, zwołują szczyt za szczytem, ale to nie przekłada się absolutnie na nic. Głównie dlatego, że przełożyć się po prostu nie może – jak słusznie na łamach „The Guardian” zauważył Anand Menon z think tanku UK in a Changing Europe, Unia nie ma szans stworzyć wiarygodnego zagrożenia wobec Rosji. Jest bowiem strukturą powołaną do utrzymywania wewnętrznego pokoju, nie zaś eskalowania zewnętrznego zagrożenia. Z definicji jej struktura rozparcelowuje władzę i sprawczość na kilka elementów, nie może jej więc centralizować i emitować na zewnątrz.

Do tej listy oczywistych problemów dopisać można niemal niekończącą się litanię dyplomatycznych zaniechań. Kompletny brak politycznej gravitas na Bliskim Wschodzie, spóźniona o kilka miesięcy groźba sankcji pod adresem Izraela. Niezdolność do zagospodarowania próżni w Sahelu i Maghrebie, oddanie Amerykanom inicjatywy na Kaukazie, brak wyraźnej reakcji na wielomiesięczne (!) i brutalnie pacyfikowane protesty studenckie w Serbii. Unia zachowuje się, jakby na zewnątrz nadal trwał rok 1992, a największym wyzwaniem była integracja Austrii i Szwecji w strukturach wspólnego rynku.

Europa przesuwa się na wschód

Tymczasem Mołdawianie zaryzykowali swoją przyszłość w imię kontynuacji europejskiego marzenia. Dokładnie tak samo, jak kilkukrotnie, często pod rosyjskimi kulami, a teraz bombami, robili to wcześniej Ukraińcy. Tysiące Gruzinów przez rok wychodziło na ulice, protestując przeciwko rusyfikacji i putinizacji swojego kraju. Wreszcie wspomniani serbscy studenci zdecydowali się nawet zorganizować pieszy marsz do Brukseli, żeby przypomnieć unijnym decydentom o swoich problemach. Trudno o bardziej wyrazisty kontrast.

W chwili, w której kraje Europy Zachodniej, założycielskie społeczeństwa Unii Europejskiej, są Wspólnotą znudzone i na nią narzekają, ekonomicznie słabiej rozwinięte, narażone na rosyjską propagandę i potargane lokalnym autorytaryzmem narody z unijnych peryferii są w stanie położyć na szali swoje życie i przyszłość, żeby do Unii wejść.

Albo inaczej – odwracając to równanie, można stwierdzić, że jedynymi, których Unia jeszcze rozpala i mobilizuje politycznie, są ci, którzy w niej nie są. Jak to stwierdzenie interpretować – pozostaje kwestią otwartą, choć różne interpretacje nie są wzajemnie sprzeczne. Skrajna prawica powiedziałaby pewnie, że Mołdawianie są naiwni, może nawet głupi, bo po procesie akcesyjnym przyjdzie do nich regulacja, spowolnienie i ograniczenie wolności osobistych.

Prawica populistyczna, nawet w Polsce uznająca Wspólnotę za źródło darmowych pieniędzy, pewnie te ciągoty zrozumie, bo postrzega politykę wyłącznie w kategoriach merkantylnych. Z kolei liberałowie skupiliby się zapewne na utracie atrakcyjności przez Unię w społeczeństwach, które przez dekady ją współtworzyły. Wszystkie te interpretacje są częściowo prawdziwe, żadna nie pokazuje pełnej prawdy.

Unia ma problem z własnym wizerunkiem, ale nieprawdziwe byłoby stwierdzenie, że ludzie już jej nie chcą.

Wręcz przeciwnie, zwłaszcza w zachodnich demokracjach poparcie dla strategicznej autonomii i głębszej integracji Wspólnoty jest na rekordowo wysokim poziomie.

Obywatele mają jednak oczekiwania, których Bruksela nie jest w stanie spełnić – bo, jak zauważył profesor HEC Paris Alberto Alemanno, wyborcy chcą większej aktywności w obszarach, gdzie kompetencje mają rządy krajowe. To błędne koło, bo ludzie się frustrują, Unia jest bezradna, więc frustracja rośnie – tak samo bezradność.

Geopolityczne przetasowanie ostatnich miesięcy pokazuje jednak, że Europa ma jakiekolwiek szanse w starciu z USA, Chinami czy Izraelem wyłącznie jako geopolityczne mocarstwo zbudowane na własnych zasadach. Do tego jednak potrzeba reformy strukturalnej, przede wszystkim – szybkiego i całkowitego wyeliminowania prawa weta.

W historii zawsze kolejne rozszerzenia były impulsem do dalszego rozwoju Unii. Przyjęcie Mołdawii i Ukrainy, już teraz hamowane chociażby przez Węgry Viktora Orbána, byłoby takim właśnie impulsem.

Czasy wielkiego kryzysu wymagają śmiałych decyzji, bo jeśli nie teraz – to kiedy? Mołdawianie pokazali, że za członkostwo w Unii można dać bardzo wiele.

Czy Polacy dzisiaj zachowaliby się tak samo? To niestety mocno wątpliwe, biorąc pod uwagę podatność naszego społeczeństwa na antyunijną dezinformację i bierność elit w wysiłku kształtowania przyszłości Wspólnoty.

Środek ciężkości Europy przesuwa się teraz na wschód. Niestety – wcale nie do Polski i to w dużej mierze nasza własna wina.