Przyjmując, acz z zastrzeżeniami, niemal dokładnie w drugą rocznicę rzezi, dwudziestopunktowy plan prezydenta Donalda Trumpa, islamiści, jak się wydaje, na te warunki przystali. Chcą jednak uściślić wszystkie niedookreślone punkty z korzyścią dla siebie. 

Nadzieja na porozumienie

Oznaczać to będzie, w pierwszym rzędzie, zagwarantowanie, by na liście 250 Palestyńczyków odsiadujących w izraelskich więzieniach wyroki za terrorystyczne morderstwa, którzy mają być uwolnieni za przetrzymywanych, żywych i umarłych, znaleźli się wszyscy najważniejsi przywódcy terrorystyczni. To pozwoli islamistom przedstawić porozumienia jako ich sukces. 

Niejasny jest też kalendarz i zasięg stopniowego wycofywania wojsk izraelskich, zakres rozbrojenia Hamasu i rola, jaką będzie on mógł odgrywać w powojennej Gazie. W odpowiedzi armia izraelska w Gazie ograniczyła się do działań czysto defensywnych, oczekując na wynegocjowanie ostatecznego porozumienia. 

Hamas mógł decyzję o zakończeniu wojny podjąć wcześniej i zakończyć tym samym straszliwy rozlew krwi. Ale był on islamistom potrzebny dla celów propagandowych. 

Jak oświadczył 30 października 2023 roku przywódca organizacji Ismail Hanijja, zabity potem przez Mossad w zamachu w Teheranie: „potrzebujemy krwi kobiet, dzieci i starców”. 

Prawdziwy ludzki koszt poznamy po wojnie 

I krew ta istotnie popłynęła szerokim strumieniem, z rąk izraelskiej armii, która, w odpowiedzi na rzeź, zaatakowała Gazę. Hamasowskie ministerstwo zdrowia podało, że w wojnie zginęło niemal 68 tysięcy Palestyńczyków. Dane te, choć powszechnie i bez zastrzeżeń przytaczane przez media, są niewiarygodne. Nie tylko dlatego, że nie rozróżniają ofiar cywilnych i wojskowych i bywają wewnętrznie statystycznie sprzeczne. Ale dlatego, że pochodzą od jednej ze stron konfliktu. 

Z tego samego powodu niewiarygodne są dane izraelskie, mówiące o tym, że cywile stanowią połowę ofiar. Dodatkowo trudno realnie stwierdzić o tym, jaką liczę ofiar stanowią dzieci. Terminem tym określa się wszystkich poniżej 18 lat (do grupy tej należy połowa mieszkańców Gazy). Obejmuje to zarówno niemowlęta, jak i ludzi u progu dorosłości, zdolnych do noszenia broni i uczestnictwa w walkach. 

Prawdziwy ludzki koszt konfliktu poznamy dopiero po wojnie. Tak było też w Bośni, gdzie rząd po wojnie zredukował swój wcześniejszy szacunek liczby ofiar, z dwustu do stu tysięcy. 

Liczba ofiar jest tak wysoka, bo Izrael nie przestrzega zasady proporcjonalności

Nie ulega jednak wątpliwości, że liczba ofiar cywilnych jest wysoka i mogłaby być znacząco niższa, gdyby armia izraelska stosowała się do wymaganej prawem międzynarodowym zasady proporcjonalności. Wymaga ona, wbrew powszechnej błędnej interpretacji, nie podobnej liczby ofiar po obu stronach, lecz tego, by ewentualne straty wśród cywili – których z zasady należy chronić – były proporcjonalne do spodziewanego zysku wojskowego, którego bez tych strat nie dałoby się uzyskać. 

Dlatego też każdą operację wojskową należy z tego punktu widzenia oceniać oddzielnie. Śmierć nawet kilkudziesięciu cywili mogłaby zostać uznana za dopuszczalną, jeżeli zapewniłaby znaczący sukces militarny, na przykład udaremnienie poważnego ataku wroga z pozycji wśród cywilnych budynków. Zarazem zabicie kilku nawet cywili, by wyeliminować jednego wrogiego uzbrojonego bojownika, uznać należy za koszt nieproporcjonalny, a więc zabroniony. W spornych sytuacjach rozstrzygnięcia należy szukać przed sądem – izraelska prokuratura wojskowa prowadzi 78 dochodzeń w sprawie możliwych zbrodni wojennych. 

Bezkarni żołnierze, zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciwko ludzkości 

Są jednak czyny, których zbrodniczy charakter jest niewątpliwy, jak ostrzelanie konwoju World Central Kitchen, w którym zginał także polski woluntariusz, ostrzelanie palestyńskich karetek ratunkowych czy zabicie trzech izraelskich uprowadzonych, którym udało się uciec, a których żołnierze wzięli za pragnących się poddać hamasowców. 

Niedająca się usprawiedliwić wysoka liczba cywili zabitych w ostatnich miesiącach podczas prób uzyskania pomocy humanitarnej sugeruje, że żołnierze wiedzieli, że za takie czyny nie zostaną ukarani przez przełożonych. 

Pozwala to potwierdzić podejrzenie, że nie respektowano często także zasady proporcjonalności. Tym samym zarzut zbrodni wojennych, zwłaszcza że podparty licznymi relacjami świadków, wydaje się uprawniony.

Podobnie jest z zarzutem zbrodni przeciw ludzkości w związku z wprowadzoną przez władze izraelskie na wiosnę tego roku jedenastotygodniową blokadą pomocy humanitarnej dla Gazy. Wprawdzie prawo wojny zezwala na taką blokadę, jeśli pomoc jest wykorzystywana wojskowo przez przeciwnika – na przykład, by uzupełniać własne magazyny wojskowe, co Hamas notorycznie czynił.

Odpowiedzialność jest po stronie mocarstwa okupacyjnego

Ale nie zdejmuje to z mocarstwa okupacyjnego – a Izrael jest obecnie w Gazie takim mocarstwem – obowiązku zapewnienia ludności podstawowych świadczeń. Innymi słowy, blokada musi być tak skonstruowana, by godzić w siły wojskowe przeciwnika, nie w jego ludność, na terenie kontrolowanym przez okupanta. Izraelska blokada tego warunku nie spełniła i to uprawomocnia zarzut zbrodni przeciw ludzkości. 

W Gazie panuje krytyczna sytuacja humanitarna, a wielu mieszkańców jest niedożywionych, co tylko pogarsza tragiczne warunki w Strefie. Zarazem należy pamiętać, że alarm głodowy podniesiono, podobnie jak dwa razy w roku ubiegłym, bezpodstawnie. Niektóre z ofiar wojny w Gazie istotnie zginęły z głodu: hamasowskie ministerstwo zdrowia informuje o 487 takich przypadkach od wybuchu wojny. Tymczasem według międzynarodowego systemu klasyfikacyjnego IPC, używanego przez ONZ, o głodzie można mówić, gdy liczba ofiar przekracza dwie dziennie na 10 tysięcy mieszkańców. Jako że ludność Gazy wynosi 2,1 miliona, dzienna liczba ofiar musiałaby wynosić przynajmniej 420 ofiar dziennie.

Pozostaje faktem, że zarzuty zbrodni wojennych i zbrodni przeciw ludzkości postawione w listach gończych izraelskiemu premierowi Benjaminowi Netanjahu i byłemu już ministrowi obrony Joawowi Galantowi przez prokuratora Międzynarodowego Trybunału Karnego Karima Khana są uprawnione. Problemem jest natomiast, że nie zostały one najpierw przekazane izraelskiej prokuraturze, by podjęła działania. 

Spór o ludobójstwo

Zgodnie z procedurą, MTK może wkroczyć jedynie, gdy właściwe władze nie chcą lub nie mogą. W 2023 roku, na przykład, rząd Wenezueli przekonał prokuratora Khana, że sam przeprowadzi postepowanie przeciwko samemu sobie z oskarżenia o torturowanie i mordowanie przeciwników politycznych. Nie zaskakuje, że postepowania nie ma – ale listów gończych też. 

Izraelska sprawiedliwość, która wsadziła już za kratki jednego prezydenta i jednego premiera, i prowadzi obecnie proces Netanjahu o korupcję, zasługiwała chyba na niemniejsze zaufanie niż wenezuelska.

Znaczące jest natomiast, że wśród stawianych Netanjahu i Galantowi przez MTK zarzutów nie ma tak powszechnie imputowanego im ludobójstwa. Prokuratora Khana o proizraelskie sympatie podejrzewać raczej nie można – najwyraźniej uznał, że nie ma dowodów. 

Inaczej twierdzi RPA, która już w grudniu 2023 roku oskarżyła Izrael o ludobójstwo przed odrębnym Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości. Trybunał, wbrew temu, co można przeczytać w mediach, wcale nie orzekł, że oskarżenie to jest „prawdopodobne”. Przeciwnie – wyjaśnieniu, czy tak jest w istocie, ma służyć jego postępowanie w tej sprawie, zakrojone na lata. 

Jak wyjaśniła ówczesna przewodnicząca MTS, sędzia Joan Donaghue, orzeczenie „prawdopodobieństwa” (plausability) tyczy się nie samych zarzutów, lecz jedynie prawnej zasadności ich stawiania przez RPA. 

Wątpliwa bezstronność oskarżycieli

Co więcej, część tych, którzy zarzut ten uznają za merytorycznie zasadny (jak na przykład rząd Irlandii czy Amnesty International) przyznają, że do jego postawienia konieczna jest – postulowana przez nich – zmiana definicji ludobójstwa. Wygląda to więc tak, jakby nie chodziło im o to, że Izrael popełnił ludobójstwo, ale że bardzo się chce, by został o nie oskarżony. 

Tezę o ludobójstwie poparło Międzynarodowe Stowarzyszenie Badaczy Ludobójstwa (IAGS). Jednak uniemożliwiono dyskusję nad wnioskiem, a w głosowaniu (86 procent popierających) uczestniczyło jedynie 126 z około 500 członków Stowarzyszenia. W dodatku, żeby zostać członkiem, nie trzeba mieć żadnego statusu naukowego. Wystarczy opłacić składkę. 

List protestujący przeciwko stanowisku Stowarzyszenia, podpisany przez setki badaczy, media zignorowały. 

Równie mało przekonujące jest stanowisko ONZ-owskiej niezależnej komisji śledczej, która także uznała działania Izraela w Gazie za ludobójstwo. Przewodnicząca Navi Pillay w 2020 roku podpisała apel popierający BDS (bojkot, wycofywanie inwestycji, sankcjonowanie) wobec Izraela, uznanego w nim za „państwo apartheidu”. Poparła też jednego z pozostałych dwóch członków komisji, Miloona Kothariego, który kwestionował prawo Izraela do pozostawania członkiem ONZ oraz uznał, że media społecznościowe są kontrolowane przez „żydowskie lobby” (później przeprosił). Są to poglądy, których głoszenie należy uznać – w imię wartości demokratycznej debaty – za dopuszczalne. 

Wprawiają jednak w zdumienie u członków komisji śledczej, mających dochowywać bezstronności. Nie zdumiewają jednak, jeśli uwzględnić fakt, że Rada Praw Człowieka ONZ, która powołała komisję, od 50 do 70 procent wszystkich swoich rezolucji potępiających, zależnie od roku, kieruje pod adresem Izraela.

Opinia publiczna już zdecydowała – Izrael jest winny 

Te dodatkowe informacje są ważne. Jest w pełni zrozumiałe, że w obliczu popełnionych przez Izrael aktów przemocy wobec cywili opinia publiczna ma prawo czuć oburzenie. Zaś nierzetelne informacje o stanowisku MTS, IAGS czy komisji ONZ to oburzenie tylko podbudowują. 

Nawet gdy wojna się skończy, Izrael pozostanie zapewne z oskarżeniem o ludobójstwo. A ono już dziś w Europie i w Stanach Zjednoczonych, jest motywacją do antysemickiej przemocy. Znakomita większość manifestujących swoje oburzenie zapewne antysemitami nie jest. Ale dając mu wyraz, daje też antysemitom poczucie bezpieczeństwa i moralnej słuszności, niezależnie od tego, co mówią fakty. Również więc z tego powodu należy się trzymać faktów.

W opublikowanych właśnie badaniach nad amerykańskimi studentami wynika, że więcej z nich (33 do 29 procent) uważa że „Palestyna jest lepszym sojusznikiem USA niż Izrael”. Jak również (46 do 39 procent), że „socjalistyczne kraje takie jak Kuba lub Związek Radziecki proponują lepszy model ekonomiczny niż stany Zjednoczone”. W tym drugim przypadku jest to zapewne wyraz, zrozumiałej skądinąd, krytyki niesprawiedliwości systemu amerykańskiego. Podobnie jak w pierwszym – polityki izraelskiej. 

Młodzi ludzie wyciągają z tego jednak całkowicie bezpodstawny wniosek, że proponowana alternatywa będzie lepsza. Nierzetelna informacja o konflikcie w Gazie i wybiórcza koncentracja na nim, przy ignorowaniu krwawszych konfliktów na przykład w Jemenie, Etiopii czy Sudanie, postawę taką jedynie nasila.

Palestyńczycy poprą Trumpa?

W tej sytuacji nie dziwi już, że trzeba było dwóch lat, by państwa arabskie, w znaczącej francusko-saudyjskiej deklaracji z września tego roku, po raz pierwszy potępiły rzeź z 7 października. Ani to, że bezstronna sprawozdawczyni ONZ do spraw Praw Narodu Palestyńskiego, Francesca Albanese, potępiła z kolei takie potępienie. 

Bardzo znaczące jest natomiast to, że działacze palestyńscy z Gazy potępili z kolei krytykę planu Trumpa ze strony zagranicznych działaczy propalestyńskich, w tym Albanese. 

Palestyńska działaczka Hamza Hovidy napisała w mediach społecznościowych: „Otworzyłam dziś swoje konto i zobaczyłam nieskończoną liczbę wpisów Gazańczyków, rozpaczliwie pragnących ujrzeć koniec wojny w każdy możliwy sposób, i ich ogromne rozczarowanie po tym, jak wielu, którzy twierdzili, że stoją razem z nimi przez te minione dwa lata, [zażądali,] by Gazańczycy nadal dawali się zabijać, bo nie podoba im się propozycja Trumpa, by zakończyć wojnę. Hańba wszystkim, którzy posługiwali się ich [Gazańczyków] imieniem, a nie chcą wysłuchać ich potrzeb”.

To właśnie zmiana postaw Palestyńczyków z Gazy – nieufna nadzieja wobec planu Trumpa, jak i narastająca wrogość wobec samego Hamasu, wraz ze zmianą postaw głównych jej sponsorów, Turcji i Kataru, które plan poparły, wymusiły na kierownictwie organizacji połowiczną zgodę na zaprzestanie działań.

Wojna pomaga przetrwać Netanjahu

Względy wewnętrzne są także decydujące dla Netanjahu. Premier konsekwentnie odmawiał wzięcia odpowiedzialności za rzeź z 7 października, największą masakrę Żydów od czasu drugiej wojny światowej, która dokonała się za jego rządów, i przynajmniej po części na skutek jego polityki. 

Netanjahu popierał rządy Hamasu w Gazie w przekonaniu, że władza terrorystów kompromituje sprawę palestyńską. Oraz, że ujawnia bezsilność i niekompetencję Autonomii Palestyńskiej w Ramalli, pozostawiając – zdaniem premiera – Izrael bez możliwych palestyńskich negocjacji pokojowych.

Co więcej, w pokazie zadufania równym temu, który sprawił, że Izrael pół wieku wcześniej dał się całkowicie zaskoczyć egipsko-syryjskiemu atakowi w Jom Kipur, Netanjahu odrzucał możliwość ataku islamistów. Pomimo że mnożyły się wskazujące nań doniesienia wywiadowcze, a Hamas miał istotny powód, by uderzyć. Latem 2023 roku Izrael, Arabia Saudyjska i USA negocjowały bowiem porozumienie trójstronne, na mocy którego Waszyngton dałyby gwarancje bezpieczeństwa Rijadowi, Rijad uznałby Jerozolimę, a Jerozolima rozpoczęłaby znaczące negocjacje z Palestyńczykami. 

Dla Hamasu, który głosił, że jedyną drogą jest zbrojna eliminacja Izraela, sukces tych rozmów byłby polityczną klęską, zaś dla Iranu, politycznego patrona islamistów, oznaczałby kres rachub na militarne zdominowanie Saudów. 

Hamas się przeliczył

Dokonując rzezi 7 października, Hamas liczył na to, że dołączy się doń libański Hezbollah, także z terytorium sprzymierzonej z nim wówczas Syrii. Że jordańscy islamiści wymuszą zmianę polityki wobec Izraela, a może zmianę reżimu, niebo nad Jerozolima zakryją irańskie rakiety – i Izrael padnie. Stało się inaczej.

Po początkowej klęsce Izrael pokonał Hamas, acz za przeraźliwie wysoką cenę palestyńskich ofiar i całkowitej izolacji na arenie międzynarodowej. Hezbollah – sojusznik islamistów – wprawdzie uderzył, ale starał się ograniczać do celów wojskowych. A Iran okazał się i ostrożniejszy, i mniej skuteczny, niż w Gazie myślano. 

W konsekwencji także Hezbollah został przez Izrael pokonany, co umożliwia dziś Libanowi wyzwalanie się spod terroru finansowanych przez Iran islamistów. Zaś w Syrii reżim Asada, pozbawiony wsparcia Hezbollahu, upadł. Zastąpiły go rządy byłych dżihadystów, z którymi Izrael utrzymuje wrogie stosunki. 

Polityczna bezmyślność Netanjahu

Iran został pokonany w serii wymian ciosów rakietowych, udowadniając niekwestionowaną izraelską przewagę wojskową. Towarzyszy jej jednak polityczna bezmyślność – tak w ignorowaniu międzynarodowych konsekwencji zwycięstwa nad Hamasem, jak i w odmowie sformułowania jakiegokolwiek politycznego planu dla Gazy po tym zwycięstwie. 

Podobna jest nieumiejętność Netanjahu wykorzystania szansy, jaką sprawia objęcie władzy w Damaszku przez ludzi, którzy swe zwycięstwo zawdzięczają po części Izraelowi – pogromcy Hezbollahu. Zaś atak na kierownictwo Hamasu w Dosze, nieudany i wymierzony w najbliższego bliskowschodniego sojusznika prezydenta Trumpa, nie tylko zjednoczył przeciwko Izraelowi wszystkie państwa Zatoki, lecz sprawił, że prezydent Trump też do nich dołączył. 

Skończyło się na upokarzających przeprosinach złożonych przez izraelskiego premiera emirowi Kataru. Jak w 2012 roku prezydentowi Turcji Erdoğanowi po ataku na Navi Marmara czy w 1997 królowi Jordanii Husajnowi po nieudanej próbie zamordowania w Ammanie ówczesnego szefa Hamasu Khaleda Meszala. Zaś swój plan pokojowy – którego największą zaletą jest to, że zrywa z poprzednim, tym o riwierze w Gazie – Trump musiał narzucić Netanjahu, zanim spróbował narzucić go Hamasowi.

Rzecz w tym bowiem, że dwa cele wojenne Izraela – uwolnienie uprowadzonych i zmiażdżenie Hamasu – od początku były ze sobą sprzeczne. Dlaczego islamiści mieliby uwolnić zakładników, którzy są jedynym zabezpieczeniem przed ostatecznym rozgromieniem organizacji? 

Akceptując – jak tego żąda i Trump, i izraelskie społeczeństwo – uwolnienie uprowadzonych jako priorytet, Netanjahu pogodzić się musiał, że Hamas w jakiejś formie przetrwa. Będzie teraz musiał się z tego wytłumaczyć faszystowskim koalicjantom, którzy grożą zerwaniem koalicji.

Wojnę popiera ten, kto na niej nie ginie

Konsekwencją byłyby niemal na pewno przyspieszone wybory, które Likud premiera najprawdopodobniej by przegrał – tym bardziej, że Netanjahu musiałby się tłumaczyć z wszystkich swych katastrofalnych błędów. 

Rzeczywiste wojenne sukcesy ich chyba w oczach Izraelczyków nie zrównoważą. A po przegranych wyborach, utracie premierostwa i niemal na pewno także przewodnictwa Likudu, Netanjahu pozostałby jedynie oskarżonym o korupcję, łapownictwo i nadużycia władzy podsądnym. Po nieuchronnym wyroku uratować by go mogła jedynie łaska pogardzanego przezeń prezydenta. Z tej perspektywy wojna wydawać się może mniejszym złem – w końcu to nie on na niej ginie.