W jednej ze scen „Człowieka z marmuru” redaktor Burski z kroniki filmowej przybywa na budowę Nowej Huty w poszukiwaniu tematu. Docierając tam, przed oblicze partyjnego sekretarza, wypytuje go o ostatnie osiągnięcia. Idzie bowiem kongres związków zawodowych i wypadałoby czymś się pochwalić.
„Buduje się!” — towarzysz Jodła z dumą wskazuje gościowi widok za oknem. Na co ten nawet nie spojrzy, bo dla niego „buduje się” to żaden temat. Świat idzie do przodu i dzisiaj trzeba mieć jakiś „numer”.
„A co to jest «numer»?” – chciałby wiedzieć nieco zbity z tropu towarzysz sekretarz. Filmowiec wyłuszcza: „Dziesięć tysięcy cegieł w czasie jednej zmiany to jest numer. A nie «buduje się»…”. Ostatecznie więc uradzili, że obiecujący murarz Birkut wyśrubuje im do kamery trzy razy wyższą normę i zrobią z niego wielkiego przodownika pracy, żeby oczywiście samemu później ogrzać się w jego sławie.
Budujmy!
Czasy socjalistycznego współzawodnictwa pracy co prawda dawno minęły, niemniej ich logika okazuje się ponadczasowa. O czym raz jeszcze przekonamy się wkrótce przy okazji drugiej rocznicy wyborów i okolicznościowego bilansu rządu Donalda Tuska w mediach. Pewnie jak zazwyczaj krytycznego, bo wiadomo nie od dziś, jak bardzo brakuje mu mocnych „numerów”. A bez tego teraz ani rusz.
Większość z nas zapewne wciąż pamięta „ciepłą wodę w kranie”, która zapewniła poprzednim rządom Tuska stabilne rządzenie przez wiele lat. To był właśnie odpowiednik „buduje się” towarzysza Jodły. Wręcz dosłownie, bo na plakacie wyborczym Platformy z 2011 roku jak byk przecież stało: „nie róbmy polityki, budujmy mosty”. No i jeszcze autostrady, stadiony, orliki… Właściwie cała Polska była w budowie, ku chwale budowniczych.
Owszem, premier już wtedy musiał co jakiś czas wziąć sprawy w swoje ręce i wykręcić jakiś „numer”, choćby postraszyć pedofili chemiczną kastracją. Ale to były mimo wszystko jedynie populistyczne ozdóbki. Ogólnie rzecz biorąc, tamten rząd jechał na opinii dobrego gospodarza. Takiego, który daje poczucie spokoju i pewności, że polskie sprawy posuwają się przodu. W swoim tempie, właściwie niespiesznie, ale po latach zaciskania pasa cieszył sam fakt jego luzowania.
Czas „numerów”
Niestety, wszystko, co dobre, zawsze kiedyś się kończy. Apetyty z czasem nam urosły i ciepła woda przestała wystarczać. Jako pierwszy zrozumiał to Jarosław Kaczyński, kiedy brał władzę w 2015 roku.
„Komunizm to władza radziecka plus elektryfikacja”, jak mawiał swego czasu Lenin. A populizm w polskim wydaniu to była władza prezesa plus socjalne prezenty. Różnorakie, byle było, czym się pochwalić.
Co też ekipy Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego każdego dnia czyniły, a niestrudzeni redaktorzy Burscy z Woronicza nagłaśniali.
Końcówki równania się zmieniały, ale najważniejszy zawsze pozostawał „plus”.
Historia raz jeszcze zatoczyła jednak koło. Rządy PiS-u też w końcu przeminęły, żeby zrobić miejsce dla powracającego Tuska. Chociaż przybyło mu na twarzy bruzd i zmarszczek, początkowo wydawał się nawet przystosowany do wyzwań nowej epoki. Na dobrą sprawę aż za bardzo, gdyż przedobrzył z „numerami” i tak wiele ich naobiecywał, jakby Polska wygrała na loterii dodatkowy bilion, a sam premier nastawiał się na co najmniej pięć kadencji nieprzerwanych rządów.
Problem w tym, że „numery” odziedziczone z poprzedniej ośmiolatki akurat zaczęły się niebezpiecznie kumulować i rychło okazało się, że już nie ma z czego dokładać kolejnych. Budżetowe szwy nagle się spruły, a dług urósł. I w ogóle zrobiło się jakoś tak ciemno wszędzie, głucho wszędzie, wojna będzie albo nie będzie, niemniej trzeba się na potęgę zbroić.
I co z tym fantem dalej zrobić?
Sprawczość plus
W tej sytuacji najwygodniej byłoby pewnie bezpiecznie cofnąć się do epoki „buduje się”. Rzecz jasna już nie stadiony, tylko fortyfikacje na wschodniej granicy albo chociaż schrony. Najważniejsze, żeby wreszcie trochę obniżyć społeczne oczekiwania. Uzmysłowić, że są sprawy ważne i ważniejsze, toteż nie należy wymagać od władzy wszystkiego naraz i od zaraz. Minął bowiem czas beztroski, nastał przedwojenny.
Suweren niby to wszystko wie. Ale zarazem przez poprzednie lata zdążył polubić tę swoją dopiero co uświadomioną suwerenność. Poczuł zwierzchność nad władzą i nauczył się od niej wymagać.
Tak więc musi być ona przede wszystkim „sprawcza” i „dowozić tematy”.
Najlepiej wszystkie jak leci, bo jeśli gdzieś się potknie albo coś opóźni, będzie to natychmiast rozliczone. Ale to też nie wystarczy, bo dobre rządzenie to dzisiaj ogólna sprawczość plus coś ekstra.
Budżetowe transfery trochę się pewnie przejadły, chociaż znowu nie aż tak, żeby się z jakichkolwiek wycofywać. Powinno być mimo wszystko bardziej „wolnościowo”. Obniżaj więc, panie premierze, podatki, a najlepiej wyskakuj z tej wolnej kwoty, coś ją obiecał, bo powoli już tracimy nadzieję.
Aha, nie zapominaj też o CPK, najlepiej w opcji na wypasie, no i o tych dwóch atomówkach. Tani prąd też ma oczywiście pozostać. Fajnie, że budujemy sobie silną armię, ale to akurat jest twój psi obowiązek, więc nie wypinaj piersi do orderów.
Nie pomogą sztuczki
Nie pomoże nawet rzecznik rządu ani zagonienie całego klubu parlamentarnego do ofensywy na „iksie”.
Bo na koniec dnia i tak zawsze zjawi się jakiś redaktor Burski, tym razem uzbrojony po zęby w algorytmy, żeby zapytać nieszczęsnego towarzysza Jodłę o jego najnowszy „numer”.
Ten zaś, chwilowo nie mając kandydata na przodownika, będzie w najlepszym razie kluczył. Przypomni, że przecież sumiennie wyrabia normy ustanowione przez poprzedników. Ale to może jedynie wywołać gniewne prychnięcie. O zwyczajnym budowaniu w ogóle już nie warto wspominać, bo ile by się tych budowli nie postawiło, zawsze będzie za mało i za wolno.
Czasy nam bowiem dramatycznie przyspieszyły i chyba nikt już nie potrafi za nimi nadążyć. To przecież przypowieść nie tylko o Tusku. Podobnych zgryzot doświadczają inni. Choćby brytyjski premier Keir Starmer, który niemal natychmiast po przejęciu władzy roztrwonił cierpliwie wcześniej kolekcjonowane nadwyżki poparcia. Albo jego niemiecki kolega Friedrich Merz, który zdążył rozczarować jeszcze przed formalnym objęciem rządów.
I takim sekretarzem Jodłą z Nowej Huty w sumie jest dzisiaj każdy demokratyczny przywódca, który podlega rosnącej populistyczno-algorytmicznej presji i musi stale podkręcać oczekiwania.
Kampania nigdy się nie skończy
W złudnej nadziei, że kiedyś kampania się skończy i emocje opadną, a wtedy sprawy powrócą do właściwego wymiaru. Niedoczekanie, bo kampanie przestały się kończyć, a emocje polubiły górne rejestry.
Już nie oceniamy więc rządów w perspektywie kadencji, jak kiedyś. Ograniczamy się do ostatniego kwartału, czasem miesiąca, a co bardziej niecierpliwi pewnie już przechodzą na cykle tygodniowe. Każdego dnia trzeba się zatem od nowa wykazywać i wystawiać na bolesną recenzję.
I nie wiadomo, jak zatrzymać obłędny pęd. Bo przy takim nasileniu bodźców byłoby chyba naiwnością liczyć na spontaniczne opamiętanie. Jeśli więc ono kiedyś nadejdzie, to najpewniej w reakcji na jakieś straszne zdarzenia. Ale nie o takie „numery” nam przecież chodziło.