W ostatnią niedzielę na stadionie w Kownie miał miejsce pokaz wrogości polskich kibiców wobec Donalda Tuska. Premier mógłby odpowiedzieć na niego – jestem, kim chcę, a wy jesteście wobec mojej decyzji bezsilni.
Tak się jednak nie stało.
Stadionowe wykluczenie Tuska
Przypomnijmy, że kibice rozłożyli transparent z hasłem „nie jesteś, nie byłeś, nie będziesz kibicem reprezentacji Polski”. Zrobili to w obecności kibiców litewskich i ich premierki. Chcieli w ten sposób odebrać swojemu premierowi prawo publicznego wspierania drużyny jego kraju.
Stadiony mają to do siebie, że pozwalają na akcje widoczne, słyszalne i bezkarne – a ich adresaci są wobec nich bezsilni. Polscy kibice sprawili, że premier był bezradny wobec ich pogardy i uzurpacji sportowego patriotyzmu. Wobec próby wykluczenia go z miejsca, w którym się znajdował. I wobec upokorzenia, które zafundowali mu w obecności kibiców przeciwnej drużyny – w tym także ich premierki.
Jestem premierem, a wy jesteście bezsilni
Dzień wcześniej nacjonalistyczny działacz Robert Bąkiewicz wykrzykiwał w Warszawie na demonstracji PiS-u pod adresem Tuska: „niemiecki pachołek, niemiecki podnóżek, tchórz”. Nie przemawiał jako niszowy samozwańczy „patriota” – jego głos był słyszany, jak głos kibiców w Kownie.
Stał na scenie zarezerwowanej dla najważniejszych osób na tej demonstracji. Chwilę przed nim przemawiał z niej Jarosław Kaczyński, który zresztą nieraz już pozbawiał Tuska publicznie polskości, propolskich intencji – wręcz oskarżał o antypolską politykę.
Tym razem jednak robił to człowiek do zadań zadymiarskich, przemocowych, samozwańczych. Taki, który nie ogranicza się do słów, tylko wprowadza je w czyn. Pokazał to choćby podczas organizowanych przez siebie kontroli granic czy „ochrony” kościołów w czasie protestów przeciw zakazowi aborcji.
Moment postpopulistyczny
Tusk mógłby więc tę sugerowaną wypowiedź pod adresem kibiców rozszerzyć i dodać: jestem premierem Polski, czy tego chcecie, czy nie, i wobec tego faktu również jesteście bezsilni.
I jako premier mógłby robić to, co populistom i kibolom się nie podoba.
Ale Tusk tak nie odpowiada. Nie stawia twardych granic populistycznym oczekiwaniom. Rok po wyborach Karolina Wigura i Jarosław Kuisz pisali o tym, że koalicja rządzi w warunkach postpopulizmu. W takiej sytuacji trzeba przejąć część populistycznych haseł, żeby nie dać się zakrzyczeć tym, którzy będą chcieli osłabić władzę, panując nad emocjami wyborców.
Jednak postpopulizm ma swój okres ważności. Po jego przekroczeniu można samemu stać się populistą. Na to Tusk, jego partia oraz rząd ewidentnie nie są wyczuleni.
Populizm z drugiej ręki
Premier wciąż więc stara się udowodnić wyborcom populistów, że ma z grubsza takie same cele jak oni, licząc przy tym na ich sympatię. Coraz bardziej upodabnia się więc do samych populistów.
Ich wyborcy jednak nie mają go za swojego i robią to, co na stadionie w Kownie.
Pokazują mu, że choćby nie wiadomo, jak się starał, nie będzie jednym z nich, ich reprezentantem, ich głosem, w efekcie „prawdziwym Polakiem”.
Tusk stara się więc zasłużyć na zdefiniowaną przez kogo innego polskość – czy też status kibica. Nie wychodzi mu to. Sam jednak nie narzuca własnej definicji.
To ja jestem kibicem
A właśnie tej odwagi oczekiwali od niego wyborcy dwa lata temu. Tej samej, której zabrakło Rafałowi Trzaskowskiemu w prezydenckiej kampanii wyborczej. Odwagi pokazania swojej definicji polskości, propaństwowości, słuszności.
Po dwóch latach koalicja rządząca nie narzuciła w Polsce swojej wizji „normalności”.
Zabiega o względy skrajnej prawicy, która zdaje się coraz bardziej pewna siebie, bo w przestrzeni publicznej słychać głównie jej hasła. Powtarzane nie tylko przez nią, ale w wersji light także przez obóz rządzący. Przykładem jest odebranie świadczenia 800 plus niepracującym Ukrainkom czy obietnica walki z Zielonym Ładem.
Granica przemocy się przesuwa
Efektem jest nie tylko niezadowolenie z rządów koalicji (w badaniu IBRiS-u dla „Rzeczpospolitej” 65,4 procent respondentów wskazuje, że koalicja 15 października rządzi gorzej, niż się spodziewali), ale i przegrane wybory prezydenckie. Widoczne są też efekty społeczne – wzrost ksenofobii, agresja wobec Ukraińców, przesuwanie granicy publicznej przemocy słownej.
Bo czym innym, jak nie przemocą, jest wizerunek Tuska uzupełniony hitlerowskim wąsem na stadionowym transparencie w Kownie? Albo wrzaski Bąkiewicza na demonstracji PiS-u? Wolno coraz więcej, przemocowcy są coraz bardziej śmiali. A ci, którym bliskie są normy i wartości, czują się coraz bardziej bezradni.
Nie jest za późno
To wszystko nakłada się na czas, kiedy ludziom coraz trudniej zachować orientację, kto jest sojusznikiem, a kto wrogiem.
Kibice czują, że mogą orzekać, kto jest albo nie jest kibicem. Rosyjska dezinformacja sprawia, że jej ofiary nie wiedzą, kto jest agresorem, a kto ofiarą. Słuchacze wiceprezydenta najpotężniejszej demokracji na świecie tracą orientację, czym jest wolność słowa, a czym dezinformacja i hejt (przypomnijmy sobie przemówienie JD Vance’a na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium w lutym tego roku).
Rządzić w tych czasach jest trudno. Tym bardziej w koalicji. Jeszcze trudniej z silnymi populistami w opozycji. W czasach wojny. I w czasach problematycznego prezydenta Ameryki, która jest gwarantką bezpieczeństwa militarnego Europy.
Ale tym bardziej warto być silnym.
Ktoś musi powiedzieć „nie” i już raz tym kimś byli wyborcy rządzącej koalicji. Czas na tych, którzy zostali wtedy wybrani.
Inaczej licencję na kibica czy na polskość samozwańczy regulatorzy zaczną przyznawać albo odbierać innym obywatelom. Będą wyrywać chwasty, jak ujął to Bąkiewicz w swoim przemówieniu na demonstracji PiS-u.
Dezorientacja Tuska w Kownie powinna być dla niego pretekstem do tego, żeby narzucić własną definicję kibica Polski. Zostały jeszcze dwa lata, nie jest na to za późno.