Patrząc na badania opinii publicznej, uchwalenie ustawy o związkach partnerskich z prawdziwego zdarzenia powinno być formalnością. Raczej aktem cementującym ogólnopolski konsensus niż powodem do społecznej rewolucji.

Jak pokazały przeprowadzone w ubiegłym roku przez IPSOS na zlecenie More in Common Polska badania, 62 procent Polek i Polaków popiera wprowadzenie związków partnerskich. Przeciw jest zaledwie 33 procent.

Badani nie są co prawda przekonani do przyznawania takim parom prawa do adopcji dzieci – postulat ten popiera 35 procent respondentów przy 58 procent sprzeciwu. Ale już 50 procent Polaków uważa, że partner powinien mieć prawo do opieki nad dzieckiem na równi z biologicznym rodzicem (44 procent jest przeciw), a aż 65 procent jest zdania, że partner powinien mieć prawo do opieki nad dzieckiem po śmierci biologicznego rodzica.

Sejm taki jest

Prawo w Polsce uchwalają jednak nie sondaże, ale Sejm. A w tym, jak wiemy, nie ma większości dla ambitnego projektu wprowadzającego związki partnerskie. Nie ma też politycznej gotowości do postawienia wszystkiego na jedną kartę i by zaryzykować ewentualny rozpad koalicji.

I można się zżymać na fakt, że koalicyjnej lewicy brakuje do tego ikry i odwagi, albo na Polskie Stronnictwo Ludowe, że uparcie nie chce podnieść konserwatywnej kotwicy, choć trudno dostrzec, jaką korzyść polityczną z tego czerpie. Albo na Platformę Obywatelską,

która co prawda wpisała związki partnerskie do swojego programu, ale potem wykazała bliską zeru determinację, aby je faktycznie wprowadzić.

Ale kluczowym elementem politycznej rzeczywistości jest to, że w 2023 roku wybraliśmy Sejm, dla którego, eufemistycznie mówiąc, wprowadzenie związków partnerskich nie jest priorytetem.

Porozumienie warte docenienia

Z perspektywy koalicji brzmi to jak idealny wręcz przepis na polityczny impas albo kolejny ciągnący się w nieskończoność spór – pozornie wewnętrzny, ale toczony oczywiście w świetle kamer.

Nietrudno przecież wyobrazić sobie scenariusz, w którym Nowa Lewica samodzielnie zgłasza maksymalistyczny poselski projekt o równości małżeńskiej, aby następnie spektakularnie upadł on w Sejmie. Z drugiej strony ludowcy mogli twardo odmówić wszelkich negocjacji w imię obrony konserwatywnych wartości i rodziny.

W obydwu przypadkach koalicjantom zostałaby wątpliwa satysfakcja z zamanifestowania cnoty i udowodnienia swojej moralnej wyższości uzyskanej kosztem innego koalicjanta.

Premier Tusk natomiast bezradnie rozłożyłby ręce, obserwując, jak jego rząd zalicza wizerunkową wtopę. A co najważniejsze, poziom ochrony prawnej par jednopłciowych nie zmieniłby się ani o jotę – to znaczy nie byłoby jej wcale.

Ziścił się jednak inny scenariusz. Drugą opcją była bowiem długa i żmudna praca nad kompromisem. Choć i Lewica wiedziała, że efekt negocjacji będzie daleki od wyobrażeń jej wyborców, i ludowcy spodziewać się mogą, że z ambon będą musieli wysłuchać gorzkich dla siebie słów.

Dlatego właśnie warto docenić zawarte porozumienie.

Koalicjanci dogadali się w delikatnej dla siebie sprawie, pokazali, że potrafią ze sobą współpracować w imię większego dobra i wypracować pragmatyczne rozwiązania bez wzniecania wojny kulturowej.

To dobry omen na drugą połowę kadencji rządu Donalda Tuska – przez pierwsze dwa lata koalicjanci zbyt często próbowali wyprofilować się kosztem swoich rządowych partnerów.

Wydaje się, że do partii tworzących rząd zaczęło wreszcie docierać, że będą oni mogli odnieść sukces indywidualny, tylko jeśli uda im się odnieść sukces drużynowy.

Oczywiście, przed ustawą jeszcze szereg płotków do przeskoczenia – jak przejdzie przez Sejm, trafi na biurko prezydenta. Prezydent i jego otoczenie póki co przyjmuje postawę wyczekującą, unikając jednoznacznych deklaracji. Sygnalizuje jednocześnie brak aprobaty dla wszelkich konstrukcji prawnych podważających instytucję małżeństwa i gotowość do dyskusji o statusie osoby najbliższej. To daje przynajmniej iskierkę nadziei, że ustawa wejdzie w życie.

Możliwa do podpisania

Koalicjanci zresztą bardzo ułatwili prezydentowi ewentualny podpis, pozostawiając w projekcie tylko podstawowe formy zabezpieczenia dotyczące wspólnego rozliczenia podatków, dziedziczenia, prawa do mieszkania czy pochówku.

Innymi słowy, odarli ją ze wszystkiego, co można by uznać za ideologiczny balast. Na tym tle opinia Jarosława Kaczyńskiego, tłitującego o rażąco niekonstytucyjnym, ultralewicowym rozwiązaniu uderzającym w rodzinę i mającym zastąpić małżeństwa pseudozwiązkami, brzmi co najmniej groteskowo.

Karol Nawrocki może mieć także świadomość, że wchodzenie w ostry spór światopoglądowy niekoniecznie pomoże mu w budowaniu popularności.

Choć nie był on wówczas aktywnym politykiem, z pewnością pamięta, że poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości załamało się po zaostrzeniu ustawy aborcyjnej.

Sam Nawrocki w czasie kampanii prezydenckiej był natomiast beneficjentem faktu, że tematy światopoglądowe spadły z agendy. Stało się tak z powodu indolencji koalicji, która przez pierwsze półtora roku swoich rządów nie była w stanie dojść do porozumienia i przedstawić własnych projektów ani w sprawie prawa do przerywania ciąży, ani związków partnerskich właśnie. Podpis pod okrojoną ustawą może być sposobem na zejście z linii ognia i zamknięcie tematu przynajmniej do wyborów parlamentarnych w 2027 roku.

Związki widzialne

Zostawiając jednak na boku wszystkie polityczno-partyjne dywagacje, lewicowo-ludowy kompromis w sprawie ustawy o statusie osoby najbliższej w związku i umowie o wspólnym pożyciu, bo taka jest pełna nazwa projektu, przede wszystkim ma szansę stać się pierwszym przyczółkiem prawnej ochrony osób tej samej płci pozostających ze sobą w stałych związkach. Pierwszym aktem prawym, w którym państwo polskie – nawet jeśli nie wprost – formalnie dostrzeże ich istnienie. Ułatwi im życie, czyniąc je bardziej godnym oraz bezpiecznym, i otoczy ich lepszą opieką. To górnolotne słowa, ale ustawa ta sprawi, że Polska będzie lepsza.