Tytułową rolę w filmie „Chopin, Chopin!” Michała Kwiecińskiego gra Eryk Kulm. Niewątpliwą zaletą tej kreacji są muzyczne kompetencje aktora, który – jako nieodrodny syn Eryka Kulma seniora, muzyka jazzowego – z klawiaturą fortepianu poczyna sobie nader śmiało. Jaka to ulga uwolnić się od schematów chopinowskich narracji, w których mazowieckie wierzby są nieodłącznym spoiwem ujęć grających palców i sylwety aktora przy instrumencie! Rola ta ma też inne mocne strony – chociażby umiejętność oddania frywolnych cech Fryderyka i jego skłonności do błazenady (co znajduje zresztą potwierdzenie w listach kompozytora). Czy jednak zastąpienie pomnikowego Chopina zmanierowanym dandysem jest wystarczającym pomysłem na scenariusz filmu biograficznego?
„Chopin, Chopin!” to dziecko swoich czasów, a jego narodziny zostały z pewnością starannie zaplanowane. Premiera filmu zbiegła się z XIX edycją konkursu pianistycznego imienia kompozytora, kiedy medialną „bańkę” wypełniły sportowe emocje tych osobliwych zawodów przy akompaniamencie niecodziennego zagęszczenia etiud, mazurków i polonezów. Czy aura konkursu sprzyjała sukcesowi kasowemu filmu? Być może tak, ale być może to właśnie bezlitosne eksploatowanie chopinowskiego tematu przełożyło się także na relatywnie przeciętny wynik frekwencyjny w kinach.
Według danych box office’u na dzień 22 października 2025 roku film Michała Kwiecińskiego obejrzało 227 877 osób. Wydaje się, że to wynik mocno poniżej oczekiwań, a do końca roku trudno będzie wyrównać poziom filmu Jerzego Antczaka, który w roku premiery obejrzało w Polsce prawie pół miliona widzów. Dziś lepszy wynik weekendu otwarcia ma za sobą nawet komedia „Seks dla opornych”, w której główną rolę gra, swoją drogą, niegdysiejszy Chopin z roku 2002 – Piotr Adamczyk.
Chopinów Trzech
W historii polskiego kina najmocniej zarysowały się trzy fabularne portrety kompozytora z Żelazowej Woli. Pierwszym z nich jest „Młodość Chopina” Aleksandra Forda, film również wyraźnie obliczony na ukończenie w określonym momencie. Rozbuchana produkcja filmu opóźniła jednak premierę, tak że na setną rocznicę śmierci nie zdążono. Jak na siermiężne warunki systemu produkcji (w którym zresztą Ford był jedną z kluczowych figur) i konwencje stalinowskiego kina, efekt był lepszy, niż można by się spodziewać. Chwalono zwłaszcza odtworzenie dawnej Warszawy – co z pewnością robiło wrażenie, skoro w wielu miejscach miasto w premierowym roku 1952 wciąż straszyło gruzami i ruinami. W tytułowej roli wystąpił debiutant, Czesław Wołłejko, a cała rola pomyślana była zgodnie z logiką socrealistyczną jako historia ideowego dojrzewania bohatera. Także i muzyka stała się tu ofiarą dydaktyzmu: “Etiuda rewolucyjna” brzmi jednowymiarowo – jako wyraz budzącej się świadomości kompozytora, wspierającego ludową (nie narodową!) sprawę.
Trzeba przyznać, że z tego schematu wyłamuje się „Błękitna nuta” [1990] Andrzeja Żuławskiego. Jak pisze Iwona Sowińska w swojej znakomitej książce „Chopin idzie do kina”, Żuławski nie tyle zignorował polskość kompozytora, co przełożył temat jego twórczej egzystencji na sytuację odosobnienia, samotności [1]. Reżyser znał ten stan z autopsji. W dodatku zrobił ten film poza polskim systemem produkcji, wspierając się jednak polskim pianistą Januszem Olejniczakiem w roli Fryderyka. Ciekawy jest tu także wybór czasu akcji – to lato 1846 roku w Nohant, moment chwilowej poprawy kondycji Chopina. George Sand, Eugène Delacroix, Iwan Turgieniew… tłum znanych figur gęstnieje jak we śnie, do tego zresztą dochodzą postaci na poły legendarne, a Aleksander Dumas syn raportuje, że „dama kameliowa nie żyje”. W tym tłumie samotność artysty jest jeszcze dobitniejsza.
„Chopin. Pragnienie miłości” w reżyserii Jerzego Antczaka korzystał z mody na filmy kostiumowe, historyczne i adaptacje lektur szkolnych, która u progu nowego milenium niemal gwarantowała sukces kasowy. Powrót do chopinowskiego tematu po wielu latach poprzedzały niedokończone lub porzucone projekty (serial przygotowywany w zespole „X” czy projekt Andrzeja Wajdy, którego dokumentację dziś można znaleźć w archiwum reżysera w Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie). Jerzego Antczaka w roku 2002 wyraźnie interesowało wpisanie narodowego i romantycznego tematu w uniwersalną formę melodramatu. O ile jesteśmy w stanie uwierzyć, że Chopin był namiętnym kochankiem, to w filmie Antczaka jego agenda patriotyczna jest co najmniej naiwna.

Ziemia jałowa?
Twórcy filmu „Chopin, Chopin!” weszli zatem na grunt mocno już przeorany – czego być może mimowolnym potwierdzeniem jest powtórzenie nazwiska w tytule. Tak, widzieliśmy o Nim już wiele filmów, uczono nas o Nim w szkole, Jego muzyka nie jest bynajmniej zapomniana – a na pewno nie w okresie trwania Konkursu, jako już się rzekło. Czy jednak powiedziano już wszystko? Raczej nie. Czy jesteśmy usatysfakcjonowani dotychczasowymi biografiami filmowymi? Z pewnością nie!
Można było więc mieć pewne nadzieje co do świeżego pomysłu na tę narrację. Film Michała Kwiecińskiego powstał według scenariusza Bartosza Janiszewskiego, pisarza doświadczonego na gruncie seriali, dla którego jednak był to debiut w pełnometrażowej fabule. Widać tu na pewno skłonność do epizodycznego opowiadania. Nie jest to pomysł z góry skazany na porażkę – wiemy, jak nużące bywają filmy biograficzne, które mają obejmować całość życiorysu jakiegoś artysty. W nowym portrecie Chopina skupiamy się więc na jego osamotnieniu oraz trudności w nawiązywaniu relacji, która stoi w jaskrawej sprzeczności z jego wizerunkiem bawidamka i hulaszczym trybem życia.
Interesujące jest tu zarysowanie kontekstu polskiego: wspomnienie dworku na Roztoczu czy dziwnych stosunków rodzinnych w kraju rysuje obraz polskości jako czegoś zupełnie oderwanego od codziennych realiów życia kompozytora. A jednocześnie podkreśla on swoją polskość – głównie z przekory, odmawiając jednoznacznej deklaracji przynależenia do Francji.
O wiele bardziej topornie wypada pokazanie pozakoncertowego życia Chopina, który w rytm elektronicznej muzyki przemierza podupadłe uliczki, zmierzając ku wytwornym salonom mody. Aż trudno uwierzyć, że to ta sama postać, której wrażliwość na krzywdę ludu tak podkreślał Ford. Kreowanie Chopina na „celebrytę” to dość trywialna próba uwspółcześnienia tej postaci – efekt jest pusty i nie ma w nim odrobiny wdzięku i przewrotności, którymi zaskakiwał w swoich biografiach kompozytorów Ken Russell. „Lisztomania” to znakomite studium spektaklu muzyki, w którym mistrzowie romantyzmu sportretowani są jako gwiazdy rocka. Zaskakująca forma, w której ich oglądamy, nie odbiera im jednak wyrazistości. Są bożyszczami tłumu, ale ich performatywność na scenie to przedłużenie ich muzyki, a nie treść egzystencji.

Chopin Recomposed
Rytm filmowi nadają epizody chorobowe – gruźlicze kryzysy i okresy chwilowej poprawy. Nadzieje na nawiązanie nowych relacji i dramatyczne rozstania. Twórcza niemoc i blaski chwały na scenie. Rumiane oblicze i plucie krwią. Jednak sposób wprowadzenia poszczególnych sekwencji wydaje się mocno anachroniczny – wyciemnienia ekranu, dodatkowo okraszone smyczkowymi jinglami przypominają rozwiązania rodem ze świata telenoweli.
W konstrukcji warstwy muzycznej kryje się właśnie główna słabość filmu. Jest coś kuriozalnie sprzecznego w tym, iż zatroszczono się o muzykalnego wykonawcę głównej roli, solidny budżet – również na oprawę muzyczną, jak sądzę, a nawet brzmienie instrumentów z epoki – a jednocześnie porzucono całkowicie narracyjny potencjał, jaki drzemie w muzyce Chopina.
Wyobrażam sobie oczywiście inspirujące wykorzystanie elektronicznej muzyki i kreatywne przetworzenie muzyki Chopina, która pomogłaby nieco „uwspółcześnić” obraz kompozytora, dostosować muzykę do potrzeb narracji. Max Richter kapitalnie remiksował muzykę barokowego klasyka w swoim albumie „Vivaldi Remcomposed”. W wypadku filmu „Chopin, Chopin!” słyszymy dość przypadkowy szereg dźwięków autorstwa niemieckiego kompozytora Roberta „Robota” [sic!] Kocha, który jednak nie ma nic wspólnego z chopinowskim oryginałem.
W filmie Michała Kwiecińskiego Chopin zdaje się zakładnikiem tej programowej nowoczesności – poszukiwania w tej postaci cech człowieka nowoczesnego, który poszukuje szczęścia w dzisiejszych kategoriach: spełnienia romantycznego, zawodowego czy towarzyskiego. Niestety ofiarą tego układu staje się sama muzyka Chopina, która momentami okazuje się zbędnym dodatkiem do smutnego karnawału kryzysów głównego bohatera.

Pamięci dr hab. Iwony Sowińskiej, która jak nikt inny potrafiła w filmach o Chopinie dostrzec odbicie współczesności.
Przypis:
[1] I. Sowińska, „Chopin idzie do kina”, Kraków 2013, wyd. Universitas, s. 115–116.
