A zatem sztandar wyprowadzony. Oczywiście w przenośni, bo Platforma Obywatelska nigdy nie posiadała takiego rekwizytu. Najwyżej proporczyk, którym Andrzej Duda obdarował kiedyś Bronisława Komorowskiego w prezydenckiej debacie. W każdym razie stary szyld z uśmiechniętym konturem Polski oficjalnie odesłano już do lamusa i zostało wyłącznie czerwone serduszko jako logotyp Koalicji Obywatelskiej. 

Ogólnie fakt bez większego znaczenia, nawet wizerunkowego. Ale symbolicznie mimo wszystko dla piszącego te słowa znaczący.

Partia nowego wzoru

Platformę jako nazwę nowego wówczas ugrupowania wymyślił Andrzej Olechowski, jeden z trzech „tenorów” – założycieli. Pozostali, czyli Donald Tusk i Maciej Płażyński, mieli jednak kręcić nosami. 

Platforma skojarzyła im się wyłącznie z naczepą i obawiali się, że poważny projekt już na starcie zostanie obśmiany. 

Trudno im jednak było postawić się Olechowskiemu, który w inicjatywnym tercecie był najwyższy nie tylko wzrostem, ale też polityczną rangą. Jego wniesione aportem do spółki blisko 20 procent poparcia z wyborów prezydenckich w 2000 roku stanowiło kapitał założycielski.

W odróżnieniu od trójmiejskich partnerów był prawdziwym światowcem, znał języki. Angielskie platform ma wiele znaczeń, w tym – program partii politycznej. Być może więc miał to być swoisty kalambur. Bo Platforma została przecież wymyślona jako ruch protestu przeciwko upartyjnieniu państwa przez koalicję AWS–UW, co też należało podkreślić niepartyjną nazwą. Ale mimo wszystko oznaczającą nie tylko podest pod spotkanie trzech niezależnych dotąd liderów, ale też ich poważne polityczne ambicje.

Tusk z Płażyńskim niechętnie, ale jakoś przełknęli Platformę. Z kolei Olechowski poszedł na kompromis i na prośbę partnerów przystał, żeby była ona Obywatelska.

Już po paru latach można było się żachnąć, że to jak świnka morska, czyli ani jedno, ani drugie. Bo przecież Platforma za sprawą Tuska dosyć szybko ewoluowała w stronę klasycznej partii pod jednoosobowym przywództwem. Ale to właśnie w styczniu 2001 roku, kiedy w warszawskim Sheratonie nieistniejący sztandar został po raz pierwszy rozwinięty, zaczęła się nowa epoka w polskiej polityce.

Koniec ideologii…

W epoce poprzedniej ugrupowania polityczne zależnie od własnej tradycji określały się mianem partii, stronnictw, unii, porozumień, zjednoczeń, sojuszy, kongresów, ruchów. Ale w większości szyldów znajdowało się również wskazanie ideowej orientacji: demokratycznej, konserwatywnej, ludowej, chrześcijańsko-narodowej, centrowej, liberalnej, chadeckiej, socjaldemokratycznej, socjalistycznej itd. Co już samo w sobie było zobowiązaniem i wiązało się z określonymi rygorami.

Meldująca się na scenie Platforma Obywatelska z miejsca odróżniała się zatem rozmyciem tożsamościowym. 

A jeszcze dziwaczniej zrobiło się parę miesięcy później, kiedy wystartowało Prawo i Sprawiedliwość. 

Chociaż nowa formacja braci Kaczyńskich akurat nigdy nie udawała, że jest niepartyjnym ruchem dla zaangażowanych obywateli. Była klasyczną partią, i to hermetyczną, gdyż nie można było wejść do niej prosto z ulicy. Nieufni bracia przyjmowali na samym początku wyłącznie osoby pewne. Nowe nazewnictwo poprzedzało jednak zasadniczą zmianę kultury politycznej.

…oraz dyskusji

Tamte stare organizacje pod klasycznymi szyldami przez całe lata dziewięćdziesiąte utrzymywały swój demokratyczny charakter, z czego były zresztą dumne. Ich najważniejszym rytuałem były cykliczne zjazdy. Niekiedy wręcz przypominające dawne szlacheckie sejmiki, bo rozwichrzone, wypełnione burzliwymi dyskusjami, a nierzadko kłótniami prowadzącymi do rozłamów. 

I wszystko to otwarcie, na oczach opinii publicznej. Dla dziennikarzy takie imprezy stanowiły niezwykłą okazję bezpośredniego wejścia w kuluary i poznania prawdziwych bebechów partyjnej polityki.

Po powstaniu PO i PiS-u to się jednak zaczęło zmieniać. Wrota do politycznego sezamu powoli się zamykały. Dzisiejsze partyjne konwentykle najczęściej dzielą się na dwie części. Ta oficjalna jest zawsze precyzyjnie zaaranżowana, z reżyserowanym aplauzem i wystąpieniem lidera jako clou imprezy. Do późniejszego wykorzystania w wyborczych spotach bądź internetowych rolkach.

A prawdziwa dyskusja odbywa się już tylko za zamkniętymi drzwiami, wyłącznie dla swoich. Chociaż z tymi dyskusjami też nie należy przesadzać, bo najczęściej jest tak, że szef ma po prostu rację, a jeśli jakimś cudem się myli, to… patrz punkt pierwszy.

Wielka zmiana warty

Ale na początku nowej epoki jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, w którą stronę to wszystko zmierza. W 2001 roku obydwa nowe projekty wydawały się na swój sposób ekscytujące. Odbijały się wreszcie od lichoty rządów AWS, widowiskowo rozpadających, jak nie przymierzając Pałac Kultury w powieści Konwickiego. Wydawały się energetyczne, lśniły nowością, komunikowały się przystępniej.

Doświadczyłem tego zderzenia starego z nowym jako początkujący dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Konflikt Donalda Tuska z Bronisławem Geremkiem, który doprowadził do powstania Platformy, żywo nas oczywiście na Czerskiej emocjonował. Bo Tusk rozbijał przecież „naszą” Unię Wolności. 

Redakcyjna starszyzna z opozycyjnymi życiorysami była święcie oburzona na gdańskiego pyszałka, który rzucił wyzwanie solidarnościowej legendzie. 

Ale my, młodzi, częściej chyba kibicowaliśmy Tuskowi. Owszem, nadal uznając autorytet Geremka, który jednak coraz mniej pasował do nadchodzących nowych czasów. 

I było to coś więcej niż tylko starcie osobowości. W znakomitym „Transnarodzie” Jacek K. Sokołowski napisze wiele lat później, że odbyła się wtedy wielka zmiana warty. Oto schodziła ze sceny ukształtowana w PRL stara inteligencja ze wszystkimi jej etosami. Zastąpiona upodmiotowioną przez Tuska i spółkę nową klasą średnią.

Powołani do konfliktu

Odtąd wszystko już było inne. Polityka stawała się z roku na rok coraz bardziej płynna i zadziwiająco swobodnie obchodziła się z nienaruszalnym dotąd demokratycznym sacrum. 

Idee i wartości stały się przedmiotem obrotu towarowego na politycznym rynku. 

Do dziś pamiętam własne zdumienie, kiedy wiosną 2006 roku zadzwonił do mnie pewien prominentny wówczas polityk Platformy z newsem, że nazajutrz wystąpi na posiedzeniu Rady Krajowej PO Władysław Bartoszewski. Co było niespodzianką, gdyż profesor do tej pory zdawał się bardziej sprzyjać PiS-owi. Ale najciekawsze zdarzyło się w dalszej części rozmowy. „Od jutra będziemy patriotyczni” – poinformował mój rozmówca, tak jakby chodziło o nową spinkę do krawata. 

Bo wtedy takie skakanie konikiem szachowym pomiędzy tożsamościami nie mieściło się jeszcze w głowie. Ale szybko się do tego przyzwyczailiśmy. Dzisiaj to prawdziwi ideowcy są brani za ekscentryków. Jeśli w ogóle tacy istnieją, bo polityków z powołania właściwie już nie ma. To najczęściej po prostu wykonywany zawód, w którym liczy się opanowanie reguł rzemiosła i podporządkowanie hierarchii. 

Reguły gry stały się zarazem dużo bardziej bezwzględne. 

Osią polityki jest konflikt, rywalizacja wyparła kompromis. 

Jeżeli chwilowo nie ma się o co pobić, trzeba znaleźć jakikolwiek pretekst. Pod niepoważną często powłoką, która służy rozbudzaniu w nas błahych emocji przez 24 godziny na dobę, ukryte są wszakże śmiertelnie poważne stawki.

Koniec cyklu?

Niedługo minie 25 lat, czyli pokolenie. Z partii młodej i aspirującej klasy średniej Platforma stała się formacją statecznych mieszczuchów, które powoli wkraczają w wiek emerytalny.

Większość bohaterów „Solidarności” z epoki Geremka już odeszła na zawsze. Nie ma też tamtego młodego Tuska z jego charakterystycznym luzem i ruchliwą inteligencją. Jest wyrachowany polityczny lider po paru wzlotach i upadkach oraz niezliczonych ideowych konwersjach, najczęściej pozorowanych. Jego niegdysiejsze innowacje stały się z czasem cyklicznie odtwarzaną rutyną, która coraz częściej zdaje się ostatnio zawodzić starego mistrza.

Gdybyśmy nadal żyli w starym świecie, w którym polityka angażowała głównie elity, być może Tusk byłby dzisiaj liberalnym patriarchą na miarę Geremka. Sam jednak przyłożył rękę do uczynienia elitarnej dotąd rozgrywki ludowymi igrzyskami, która rozbudza krwawe emocje. Kto kogo bardziej upokorzy, przechytrzy, „zaorze”. Nieważna więc stała się życiowa mądrość i doświadczenie, liczą się polityczne mięśnie oraz witalność.

Obaj z Kaczyńskim coraz boleśniej odczuwają napór młodego pokolenia, które nie musiało przyswajać sobie logiki internetowych algorytmów, bo w wirtualnej rzeczywistości funkcjonuje od dziecka. Chociaż PiS mimo wszystko dużo lepiej zaadaptowało się w tej rzeczywistości. 

I można wręcz mówić o paradoksie, że to wchodzący kiedyś na scenę jedynie w braterskim duecie Kaczyński potrafił zbudować nieporównanie lepiej funkcjonującą organizację. W znacznej mierze dzięki sukcesywnym pokoleniowym reprodukcjom na niższych szczeblach. 

Odwrotnie Tusk, który wyszedł przecież z ideowo-politycznego środowiska gdańskich liberałów. Wybrał jednak samotność i dzisiaj jest oddalonym władcą, który ufa jedynie samemu sobie i nie dzieli się kompetencjami.

Dylematy epigona

Na początku swojej drogi Platforma wytyczała szlaki nowej polityki. Jako pierwsza w głównym nurcie testowała populizm, porzucała dogmaty z czasów transformacji, reagowała na sondaże, planowała kampanie marketingowe. 

Dziś coraz częściej wlecze się jednak w ogonie, rozpaczliwie usiłując uchwycić nerw współczesności. Zarazem z zagadkowych powodów zadufana w sobie, ze skłonnością do przedwczesnego osiadania na laurach. A kiedy pojawiają się problemy, najchętniej odwraca wzrok.

Wciąż silna swoim zasiedzeniem na scenie i właściwie nie do zastąpienia, bo wszystkie późniejsze alternatywy powstające wedle podobnej metody okazywały się chybione. Żaden z pretendentów do zastąpienia Tuska nie miał bowiem jego charyzmy i politycznej zwinności. 

Problem w tym, że wielki dyrygent za bardzo skupiał się na własnej pałeczce, a za mało dbał o swoją orkiestrę. 

Zmiana nazwy to dzisiaj tylko kosmetyka, a dużo bardziej potrzebne są nowe instrumenty, poprawiona akustyka sali, przede wszystkim zaś oryginalny repertuar. 

Bo liberalnej Polsce, tak bardzo ostatnio zmęczonej i zniechęconej, niewątpliwie przydałaby się choćby szczypta politycznej ekscytacji. 

Jak ćwierć wieku temu, kiedy na platformie stanęli trzej tenorzy. Tylko że oni akurat bardzo się pilnowali, żeby nie ograniczać się do ogrywania starych evergreenów bądź coverów w zachowawczych aranżacjach.