Koszyki są po brzegi wypełnione owocami. W pierwszym znajdują się świeże banany, winogrona i pomarańcze. W drugim owoce są zgniłe.
8 lipca 2025 roku, oba koszyki stają przed budynkiem federacji holenderskich pracowników VNCO-NCW w Hadze. Tego dnia odbywa się spotkanie Dicka Koerselmana, tymczasowego przewodniczącego największego związku zawodowego w Holandii (FNV), z Ogólnym Stowarzyszeniem Agencji Pracy Tymczasowej (ABU). Owoce w koszykach symbolizują pracowników holenderskich i imigrantów.
Na schodach prowadzących do budynku siada kilkadziesiąt osób w różnym wieku. Wszyscy są migrantami zarobkowymi, przeważnie z Polski, zatrudnionymi przez agencje jako pracownicy tymczasowi w centrach dystrybucyjnych holenderskich supermarketów.
Dziś nie pracują.

Od 25 czerwca trwa strajk, który rozpoczął się w ośrodkach dystrybucyjnych w Pijnacker i Geldermalsen, należących do największej holenderskiej sieci supermarketów Albert Heijn. W pierwszych dniach przed swoje magazyny wyszło około sto pięćdziesiąt osób. Później przyłączyli się pracownicy z kolejnych miast, takich jak Zwolle czy Tilburg.
„Chcemy równej płacy, jednoczmy się Polacy”
63-letnia kobieta z Suwałk, na pytanie, dlaczego strajkuje, sama odpowiada pytaniem:
„Czym się różni płaca równa od równoważnej? Równa to ta sama płaca, a równoważna to jest imitacja”.
Małgorzata nawiązuje do najnowszego zbiorowego układu pracy (CAO), który ma wejść w życie pierwszego stycznia 2026 roku. Na piśmie, układ ten wydaje się poprawiać sytuację migrantów zarobkowych w Holandii. Zamiast zapewnić tylko podstawowe warunki, jakie przysługują pracownikom zatrudnionym bezpośrednio w ośrodkach dystrybucyjnych, nowe CAO ma zagwarantować pakiet benefitów równoważny temu, jakim cieszą się pracownicy stali. Jednak, jak objaśnia Erik Pentenga – negocjator układów zbiorowych z FNV Flex, czyli sektora związku skupiającego się na agencjach tymczasowych – dokument jest niejasny.
Agencje mogą interpretować nowy układ zbiorowy, jak chcą, i same decydować o tym, jak rozumieją słowo „równoważny”.
Co to może oznaczać w praktyce, podsumowuje strajkujący 35-latek z Radomia:
„Należy nam się jakiś ekwiwalent, dajmy na to tysiąc euro. Jednak zamiast bezpośredniej wypłaty dostaniemy na przykład możliwość wzięcia udziału w kursie garncarstwa”.
Co więcej, nowy układ pracy powstał bez obecności FNV i innych większych związków. Pentenga objaśnia, że ABU i druga organizacja zrzeszająca agencje, NBBU, zaprosiły do obrad jedynie bardzo mały związek pracowniczy, LVB, który nie brał udziału w rozmowach od 2021 roku. Negocjacje trwały tylko tydzień. Ponadto, jak podaje ulotka FNV, nowy układ pracy zakłada, że pracownikom tymczasowym wypłacane będzie 70 procent chorobowego zamiast 90 procent. Skrócony jest też urlop z dwudziestu pięciu dni, do dwudziestu.
„Dlatego na koszulkach FNV napisane jest «de sjoemel-CAO» [oszukańcze CAO – przyp. red.]. Agencje mogą robić, co chcą, i jest to dosyć upiorne. To jest powód tego strajku” – mówi Pentenga.
Tu jest dżungla
Rozpoczyna się przemarsz spod budynku federacji holenderskich pracowników VNCO-NCW. Cel: Ministerstwo Pracy i Spraw Społecznych. Atmosfera jest wesoła, z głośników dobiega muzyka. Słychać ożywione rozmowy, głównie po polsku.
24-letnia Martyna z Opola mówi, że czuje siłę i solidarność. Wtóruje jej Asia, wskazując dookoła, że strajkujących jest coraz więcej. Przyjechały razem, są partnerkami. Martyna opowiada, że nie wyjechałaby do pracy w Holandii sama.
„Nie miałabym odwagi za żadne pieniądze. Bo tu jest dżungla. Trzeba umieć przetrwać”.
Ale w Polsce mieszkać też nie chcą, z uwagi na homofobię. Asia zaznacza, że tu przynajmniej jest „równość człowieka”, gdzie każdy może być sobą.
O równości wspominają też Kamila i Henryk, tylko na odwrót. To dwudziestoparolatkowie, którzy przyjechali do Holandii na trzy miesiące, żeby dorobić.
„Jeśli w Holandii jest równość, to dlaczego pracowników tymczasowych traktuje się tak jawnie nierówno?” – pytają.
Planują „zjeżdżać” do Polski jeszcze w tym miesiącu. Postanowili jednak strajkować, bo może chcieliby tu kiedyś wrócić.
Docieramy pod Ministerstwo. Protestujących wita Stan Kaatee, dyrektor generalny ds. pracy. Naprzeciwko niego staje o wiele niższa, ruda kobieta w czerwonej kamizelce z logiem FNV. Zapada cisza. Kobieta wyciąga kartkę papieru i czyta z polskim akcentem przemowę w języku angielskim. W pewnym momencie stawia pytania:
„Czy myśleli państwo kiedyś o wysiłku, jaki wkładamy każdego dnia, aby półki w waszych lokalnych sklepach były pełne? Aby pięknie ułożone kwiaty ozdabiały wasze domy? Aby zakupy online były dostarczone do waszych domów na czas? […] Marzę o przyszłości, kiedy to, jaką pracę wykonujemy, nie będzie wpływało na to, jak jesteśmy traktowani. O przyszłości, kiedy standardy zarobkowe są równe i sprawiedliwe. I kiedy dni współczesnego niewolnictwa będą wreszcie za nami”.
Agencje i „obozy pracy”
Karolina, gdy jeszcze mieszkała w Polsce, często jeździła z Krakowa do Wrocławia w delegację. Wysiadając na dworcu we Wrocławiu, widziała siedzibę agencji OTTO.
Kiedy postanowiła wyjechać za granicę, żeby zarobić na remont domu rodziców, który spłonął, wybrała właśnie OTTO. Czuła, że to bezpieczna decyzja: w końcu to duża agencja, na stronie dostępnych jest wiele ofert pracy. Rekrutacja przebiegła sprawnie. Jedyne, co ją zdziwiło, to brak wymogu znajomości angielskiego bądź holenderskiego.
Mateusz wytrzymał w ośrodku dystrybucyjnym supermarketu Albert Heijn cztery lata – od 2015 do 2019 roku. Pierwsze trzy przepracował na kontrakcie z agencją Carrière, ostatni rok z OTTO. Praca order picker, którą wykonywał, polega na zbieraniu zamówień na hali. Pracownik nosi słuchawki, gdzie słyszy po polsku, jakie i ile zamówień wziąć z regałów i gdzie je odłożyć na sali.
W czasach Mateusza wózki ciągnęło się ręcznie – potrafiły ważyć 400 kilogramów. Bywało, że w jednym tygodniu pracował na dwie zmiany nocne, dwie poranne i dwie popołudniowe. Składało się to tak, że kończył pracę o 21.00, a zaczynał o 5.00 rano. „Chodziłem jak zombi” – mówi. Uchodził za pracownika idealnego: miał świetne wyniki, był zawsze na czas.
W końcu jednak poskarżył się na warunki reprezentantom agencji w ośrodku dystrybucyjnym. I natychmiast został zwolniony. Powód: posądzenie o kradzież. Gdy zainterweniował adwokat, agencja zmieniła powód na „brak motywacji do pracy”.
Martyna A. przyjechała do Holandii podczas pandemii koronawirusa, z zamiarem znalezienia pracy stałej jako spawaczka. Wyjechała przez OTTO, które jako jedyne oferowało płatną kwarantannę. Trafiła do magazynu Flextronics w Venray, gdzie zbierała zamówienia popularnej elektroniki. Pierwszy raz zetknęła się z czymś, co teraz nazwałaby „obozem pracy”. Przy linii automatycznej stało dziesięć osób, przed nimi były szufladki z elementami elektroniki – zadaniem było jak najszybciej powrzucać odpowiednie elementy do odpowiednich paczek. Zmiana trwała osiem godzin, z jedną piętnastominutową przerwą w ciągu dnia. Stołówka i palarnia znajdowały się po przeciwnych stronach hali, więc wykorzystanie przerwy na papierosa, wiązało się z rezygnowaniem z jedzenia.
„Jeżeli ktoś poza przerwą wyszedł do toalety więcej niż raz, robił się z tego problem” – mówi Martyna A.
Po trzech tygodniach przeniosła się na stanowisko spawacza przez agencję Carrière, gdzie spawała stal ocynkowaną w toksycznych oparach, bez zabezpieczeń. Wciąż miała mdłości. Gdy jej partner, także spawacz, złamał palec w trakcie pracy, okazało się, że nie są nawet ubezpieczeni. Jednak, mając porządny fach w ręku, szybko udało im się znaleźć kontrakt bezpośredni. Tych, którzy takiego nie mają, łatwo zastąpić. Póki więc pracowała tymczasowo, bała się nagłaśniać swoją sprawę. Wspomina, że mieszkała w domku z człowiekiem, który na utrzymanie pożyczał pieniądze z Polski.
Wielu z moich rozmówców mieszka w Holandii od lat. Przez ten czas zmieniają od paru do parunastu razy agencje, prace, miejsca zakwaterowania. Często ta sama osoba ma doświadczenie pracy w tak różnych sektorach jak logistyka, ogrodnictwo czy produkcja żywności.
Na Facebooku jest grupa o nazwie „oszukani przez OTTO workforce”. Należy do niej ponad piętnaście tysięcy użytkowników.
Współcześni polscy niewolnicy
OTTO, Carrière, Adecco, Hobij, E&A, Covebo – to tylko kilka z wielu agencji pracy działających w Holandii. Agnieszka Pióro z FairWork, holenderskiej organizacji pozarządowej zajmującej się współczesnym niewolnictwem, szacuje, że w Holandii obecnie jest ich dwadzieścia tysięcy. Ich powstawaniu sprzyja wewnętrznie regulowany rynek pracy, co oznacza, że jest mało odgórnie nałożonych standardów (na przykład rządowych lub unijnych), które agencja musi spełniać. Jak komentuje Pentenga, nierzadko biuro agencji może składać się z samochodu, telefonu i laptopa.
Już w 2016 roku FairWork, razem z Centrum Badań Międzynarodowych Korporacji (SOMO), opublikowali raport na temat eksploatacji Polaków w Holandii, zatytułowany „Czerpanie zysków z zależności” [Profiting from dependency].
Agnieszka Pióro zaznacza, że to, jak ludzie rozumieją współczesne niewolnictwo, jest błędne.
Nie jest to praca pod lufą broni, a raczej uzależnienie człowieka od pracodawcy na każdej płaszczyźnie życia.
Nie tylko od pracy, ale także mieszkania, ubezpieczenia zdrowotnego czy transportu z pracy do zakwaterowania.
Wśród listy naruszeń standardów pracowniczych i podstawowych praw, autorzy raportu wymieniają między innymi dyskryminację zarobkową, stałe utrzymywanie pracowników na kontraktach tymczasowych, bezpodstawne pobieranie pieniędzy, zastraszanie, molestowanie seksualne kobiet czy warunki mieszkalne poniżej holenderskich standardów.

Ponadto, pracownicy mówiący tylko po polsku często nie otrzymują informacji na temat swoich praw od pracodawców. Przykładem jest częsty wymóg wyrabiania arbitralnie wysokiej „normy” pod groźbą zwolnienia. W świetle holenderskiego prawa takie praktyki są nielegalne.
Jak podaje raport, od 2007 roku, kiedy kraje, które dołączyły do Unii Europejskiej w 2004 roku, uzyskały wolny dostęp do holenderskiego rynku pracy,
Polscy pracownicy stali się w Holandii największą grupą imigrantów z Centralnej i Wschodniej Europy.
W 2014 roku ich liczba wzrosła z 20 tysięcy do ponad 145 tysięcy. Tylko 30 procent było oficjalnie zarejestrowanych, reszta była pracownikami agencyjnymi. Według Centrum Narodowych Statystyk (CBS) w 2024 roku Polacy stanowili ponad jedną czwartą wszystkich migrantów z krajów UE, tym samym pozostając największą grupą.
Co ciekawe, od czasu wybuchu wojny w Ukrainie Pióro zauważa zmianę wśród Polaków przyjeżdzających do Holandii. Wcześniej były to osoby z wykształceniem wyższym. Teraz są to często ludzie świeżo po liceum lub szkole zawodowej. Wiąże się to z naiwnością i zwiększonym narażeniem na wyzysk. Pióro domyśla się, że niższe stanowiska pracy zostały w Polsce zajęte przez uchodźców z Ukrainy. Dlatego klasa mniej wykształcona wyrusza dalej na Zachód.
Druga kategoria
Dlaczego agencje nie wymagają od pracowników znajomości języka angielskiego czy holenderskiego?
Katarzyna Gurbala, dyrektorka HR agencji OTTO, odpowiada, że dla nich ważne jest, aby pracownik był pod opieką kogoś, kto rozumie jego kulturę i język. Dlatego też menadżerowie w magazynach, których nazywa się team leaderami, to często też Polacy.
W ten sposób agencja daje możliwości wyjazdu Polakom, którzy bez tego mieliby z tym trudności. „My tutaj w Holandii widzimy język polski nawet na niektórych znakach drogowych. Można powiedzieć, że to nieoficjalny trzeci język w Holandii” – dodaje Gurbala. Jednocześnie zapewnia, że OTTO dwa razy w roku oferuje kursy nauki angielskiego i holenderskiego.
Dyskusja na temat sytuacji migrantów zarobkowych ze Wschodniej Europy wybuchła na skalę narodową dopiero w 2020 roku, kiedy mieszkania pracowników agencyjnych stały się ośrodkami zapalnymi zakażeń koronawirusem.
Wtedy to polityk Emile Roemer, ówczesny przywódca Partii Socjalistycznej, złożył do holenderskiego parlamentu dokument o nazwie „Żadnych obywateli drugiej kategorii” [Geen tweederangsburgers]. Dokument zawiera rekomendacje, jak zwalczać wykorzystywanie migrantów zarobkowych w Holandii. Na przykład poprzez regulację agencji pracy i obowiązek certyfikacji, poprawę rejestracji pracowników w holenderskich bazach danych, reformę mieszkań pracowniczych.

Od złożenia dokumentu minęło pięć lat. Czy coś się zmieniło?
„Gdyby Roemer porozmawiał dziś z tymi samymi ludźmi, co w 2020 roku, powiedzieliby mu to samo” – komentuje Erik Pentenga z FNV Flex.
Polski hotel
Boskoop to nieduże miasto położone pomiędzy Amsterdamem, Rotterdamem i Hagą, liczące około 11 tysięcy mieszkańców. Znane głównie z długiej historii uprawy roślin, obecnie znajduje się tu ponad siedemset szkółek drzewiastych i bylinowych. Jednak w marcu i kwietniu 2025 roku nazwa miasta pojawiała się w nagłówkach największych holenderskich gazet z zupełnie innego powodu: gmina ogłosiła plan zbudowania „polskiego hotelu”, mającego pomieścić 512 migrantów zarobkowych.
Pomysł spotkał się z ogromnym sprzeciwem mieszkańców i doprowadził do rozpadu koalicji Rady Gminy. Ostatecznie odrzuciła projekt.
Ale niesmak pozostał.
Tinus Niezig mieszka obok terenu, na którym miał powstać hotel. Jak zaznacza, sprzeciw wobec budowy nie miał nic wspólnego z migrantami zarobkowymi.
Teren ten jest polderem. Zawsze mówiono, że jest niezdatny do zamieszkania, a nagle gmina pozwala tam zamieszkać imigrantom. „I dochodzimy do punktu, gdzie mamy ludzi i mamy migrantów zarobkowych” – mówi. „Czyli to nie to samo? Wydaje mi się to dziwne”.
Co więcej, polder jest rezerwatem dla ptaków łąkowych. Zakwaterowanie tylu ludzi na tym obszarze przeszkadzałoby w jego utrzymywaniu.
Nie byłby to pierwszy „polski hotel” w Boskoopie. Po drugiej stronie miasta znajdują się dwa budynki, zarządzane przez firmę Logejo. Jeden został zbudowany niedawno, drugi był kiedyś biurowcem Conexxion, firmy transportu publicznego. W obu budynkach mieszka łącznie 350 migrantów zarobkowych. Wielu z nich jest na kontraktach z agencją OTTO.
Jedno miasto, dwa światy
W miasteczku widać Polaków. Na głównym skwerze znajduje się polski sklep. Gdy do niego wchodzę, w tle leci piosenka disco polo. Można tu kupić polski twaróg, olej kujawski, karkówkę, a nawet pęczek włoszczyzny na rosół czy ubrania z polskim orłem.
Sklepikarka Ania nie chciałaby, aby sklep ten był jak inne supermarkety, dlatego stara się o polski klimat, aby klienci czuli się jak w domu – mogli przyjść, porozmawiać, ponarzekać. Mówi, że często żalą się na temat traktowania przez agencje i zakwaterowania w Boskoopie. Chce jej się płakać, gdy o tym wszystkim słyszy.
Spacerując po Boskoopie, zaczepiam przechodniów i pytam, co sądzą na temat polskiej obecności w miasteczku. Wielu z nich okazuje się Polakami.
W kawiarni przy rynku holenderskie pracowniczki mówią, że opinie są różne. One same nigdy nie miały z Polakami problemów. Irytują je tylko śmieci na drodze do sklepu spożywczego.
Yvonne uważa, że Polacy są dobrymi pracownikami i że są potrzebni w Holandii. Z drugiej strony rozumie, dlaczego mieszkańcy byli przeciwni nowemu hotelowi – martwi ich nadmierna liczebność jakiejś narodowości. Jej samej przeszkadza to, że
wielu migrantów zarobkowych mieszkających w Boskoopie pracuje w innych gminach, co sprawia, że nie traktują miasta jak domu, a raczej jako miejsce do spania.
Gdyby pracowali tutaj, być może czuliby większą odpowiedzialność.
Abram szybko ucina temat. Nie jest zadowolony z obecności Polaków. Mówi, że kradną, piją, hałasują i biją się, po czym zamyka za sobą drzwi.
Komu zależy na polskim hotelu?
Plan budowy kolejnego „polskiego hotelu” wspierała jedynie organizacja szkółek sadowniczych Greenport Boskoop – to dla niej mieliby pracować nowi lokatorzy.
Członkiem Greenport Boskoop jest rodzinny biznes Van Lint BV. Podczas spotkania gminy w kwietniu, obecny był wspólnik Ray van Lint. Van Lint odpowiada między innymi za zakwaterowanie pracowników. Jako jedyny na spotkaniu opowiadał się za budową polskiego hotelu.

Jako pracodawca współpracujący z agencjami czuje się odpowiedzialny za to, żeby mieszkali w dobrych warunkach. Zaznacza, iż dba o swoich pracowników, a ponadto, że obowiązują go certyfikacje. Dodaje, że złe warunki odbijałyby się na jakości pracy. Na koniec informuje, że jego firma zapewnia pracownikom własne mieszkania. Jest to siedem kabin, naprzeciwko szklarni z kwiatkami – czyli miejsca pracy. W każdej kabinie mieszka od dwóch do trzech pracowników. Są to głównie Polacy i Ukraińcy.
Uważa, że w Boskoopie nastawienie wobec Polaków jest pozytywne. Oburza go stereotyp Polaka-pijaka:
„Jeśli przed barem stoją pijani Polacy, jest to problem. Ale jeśli Pete w sobotę wieczór jest pijany, to nie ma problemu. Bo to po prostu Pete, prawda?”.
Pokój bez widoku
Emilia i Michał są młodą parą z okolic Szczecina. Niedawno się zaręczyli. Do Holandii przyjechali w styczniu 2022 roku, z agencją OTTO. Powodem były problemy finansowe: nie byli w stanie opłacić czynszu za mieszkanie. Od początku pracują jako order pickerzy w ośrodku dystrybucyjnym supermarketu Albert Heijn w Pijnacker. To w tym magazynie rozpoczęły się strajki.
„Przyjechaliśmy tu w ciemno. To była nasza ostatnia deska ratunku” – mówi Michał. Nie spodziewali się, że praca będzie tak ciężka. W pierwszych tygodniach wracali z pracy, padali na łóżko i odpływali. Po jakimś czasie się przyzwyczaili. Teraz Michał pracuje też na wózku widłowym.
Przyznają, że na początku nie znali swoich praw. Gdy zaczynali pracować w magazynie, zdarzało się, że przychodził koordynator i mówił, „dzisiaj są nadgodziny”. „Oni nam wszystkim mówili, że nadgodziny są obowiązkowe. Nikt się nie znał na prawie” – wspomina Michał. Na zmianie zaplanowanej od godziny 7 rano do 15.30, w rzeczywistości zostawali więc do 17.00. Aż pewnego dnia jeden z koordynatorów podczas przerwy w palarni powiedział głośno, że jeśli ktoś nie chce zostawać na nadgodzinach, może po prostu dopisać kropkę obok swojego nazwiska w grafiku. „Od tamtej pory każdy codziennie kropka, kropka” – mówi Emilia. Michał dodaje, że sam koordynator magicznie się rozpłynął – podejrzewają, że został zwolniony lub przeniesiony.

Najpierw mieszkali w miejscowości Hellevoetsluis. Po dwóch tygodniach zostali przeniesieni do Delft Plaza. Byli zadowoleni, mieli prywatne dwuosobowe studio. Podczas gdy wcześniej dojazd do magazynu potrafił zajmować dwie godziny, teraz od pracy dzieliło ich dziesięć minut rowerem. Oboje uważają, że „plazy” to najlepsze zakwaterowania – są przestronne, nowoczesne i znajdują się w śródmiejskich dzielnicach miast takich jak Delft, Rotterdam czy Haga.
W Delft Plaza mieszkali półtora roku. Aż nagle wszyscy lokatorzy dostali informację, że muszą się przeprowadzić. Michał i Emilia myślą, że to dlatego, iż część pracowników się tam zameldowała, co mogło nie spodobać się agencji, bo wiąże się to z dodatkowymi opłatami, na przykład w formie podatków za odpady i wodę. Od tamtej pory wprowadzona została nieformalna zasada sześciu miesięcy – zazwyczaj po takim okresie Emilia i Michał dostają informację, że zostaną przeniesieni gdzie indziej. Warto dodać, że holenderskie prawo wymaga rejestracji pod obecnym miejscem zamieszkania, jeśli przebywa się w kraju dłużej niż cztery miesiące.
Od kiedy Emilia i Michał przyjechali do Holandii trzy lata temu, przeprowadzali się już sześć razy.
W czasie strajków byli na urlopie. Jeszcze podczas wyjazdu rozmawiali z agencją przez help desk na temat kolejnego zakwaterowania. Informowano ich, że po powrocie znowu zamieszkają w Delft Plaza. Jednak wracając samochodem do Holandii, nagle dostali SMS-a, że przydzielono im pokój w polskim hotelu w Boskoop. Zdaniem Emilii, OTTO przeniosło do dobrych mieszkań pracowników z innych magazynów na miejsce strajkowiczów. Emilia i Michał do tej pory wahali się, czy strajkować – teraz nie mieli już wątpliwości.
Mieszkanie dzielą z dwójką rodzeństwa. Składa się z kuchni przechodzącej w salon, łazienki i dwóch pokojów. Jako że rodzeństwo było tu pierwsze, zajęło lepszy pokój.
Zaglądam do pokoju Emilii i Michała. Jest mały, symetrycznie podzielony na pół – na obu ścianach zawieszone są regały i lampki nocne. Z racji tego, że są parą, Michał i Emilia połączyli dwa łóżka w jedno. Lecz to niewiele zmienia: pokój jest na tyle wąski, że obcy ludzie oddaleni byliby od siebie tylko o parę centymetrów. A takich, co przyjechali do pracy sami i dzielą pokój z nieznajomymi, jest w Boskoopie wiele.
Naprzeciwko łóżek – małe prostokątne okienko. Ale nie wychodzi na ulicę czy podwórko, tylko na… salon.
Emilia i Michał w pokoju, w którym śpią, nie mają dostępu do światła dziennego i odpowiedniej wentylacji.
Jest to niezgodne z holenderskim prawem.
Teoria a praktyka
Zapytana o zakwaterowanie pracowników dyrektorka HR agencji OTTO Katarzyna Gurbala przyznaje, że najchętniej agencja nie zajmowałaby się mieszkaniami, chcąc skupić się na swojej roli pracodawcy. Pracownicy agencji mają możliwość załatwienia sobie mieszkania na własną rękę. „Natomiast wiadomo, że jeżeli ktoś przyjeżdża po raz pierwszy do Holandii z zagranicy, trudno mu się odnaleźć na rynku mieszkań. Mamy tu pod tym względem ciężką sytuację. Ludzie potrzebują wsparcia” – mówi. Kierownik operacyjny magazynów Albert Heijn Adam Sydor zaznacza, że OTTO ma system łączący cenę z jakością. Oprócz tego, pracownik po zakończeniu umowy może zostać kolejne osiem tygodni w swoim zakwaterowaniu.
Wyjaśnienia te kłócą się z doświadczeniami Michała i Emilii. Bywali informowani o konieczności zmiany mieszkania z dnia na dzień. Mieszkali już dwa razy w Haga Plaza, mieli przecież też powrócić do Delft Plaza. Za pokój w Boskoopie płacą 136,5 euro od osoby [około 570 złotych] tygodniowo. Za przestronne, często prywatne studio w „plazach”: 144 euro od osoby tygodniowo. Jak podsumowuje Michał, różnica jakościowa to „niebo a ziemia”. A różnica cenowa to 7,5 euro.
Przez to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich miesięcy, postanowili, że zostaną w Holandii tylko do końca roku.
Strajkowałeś? Nie zarabiasz
21 lipca związek FNV ogłosił, że „tymczasowo zawieszają” strajk, ku zaskoczeniu strajkujących. Jak tłumaczy Levin Zühlke-van Hulzen, kierownik sektora ośrodków dystrybucyjnych w FNV, powodów było wiele.
Po pierwsze, strajk spotkał się z obojętnością ze strony stowarzyszenia agencji tymczasowych ABU. Negatywnie zareagował też supermarket Albert Heijn – to głównie w jego centrach dystrybucji doszło do strajków, pomimo że agencje mają o wiele więcej klientów. Związek obawiał się pozwu o celowanie w tylko jedną firmę. Ponadto,
łącznie strajkowało około 380 migrantów zarobkowych: FNV liczył na o wiele więcej.
Początkowo FNV planował wznowić strajk po wakacjach. Ale czy taki plan udałoby się zrealizować?
Krzysztof, 46-latek z Opola, opowiada, jak wyglądała sytuacja tuż po zakończeniu strajków w ośrodku dystrybucji w Pijnacker. Ponad trzydziestu strajkowiczów nie zostało ujętych w grafiku pracy na pierwszy tydzień. W kolejnym część została wpisana tylko na trzy dni. Pracownicy, którzy zazwyczaj pracują w hali ciepłej, nagle dostali zmianę na chłodnię. Strajkujący uznali to za karę ze strony agencji.
Krzysztof należał do szczęśliwej grupy, która od razu została ujęta w grafiku. W pierwszym tygodniu pracy odnosił wrażenie, że agencja OTTO próbuje skłócić strajkujących z tymi, którzy w strajku nie brali udziału. Podczas zmian po hali spacerowała menadżerka. Wypytywała pracowników, dlaczego strajkowali i czy zamierzają ponownie „wyjść” we wrześniu.

W momencie zakończenia strajków, Asia i Martyna, które poznałem na proteście w Hadze, postanowiły natychmiast odejść z ośrodka dystrybucyjnego w Geldermalsen. Kierowały się głównie powodami finansowymi: nie mogły sobie pozwolić na czekanie na wypłatę z agencji po powrocie do pracy, a jednocześnie nie dostały tyle pieniędzy za strajk, ile obiecywał im związek FNV. W ciągu trzech tygodni zmieniały agencje i miejsca pracy trzykrotnie.
W końcu dostały pracę przez agencję Select na wyspie Texels, gdzie sprzątają wille. Są szczęśliwe – mieszkają tuż nad morzem.
Drugi raz na strajk już by nie poszły – przynajmniej nie z FNV. Nie tylko przez problemy z wypłatami, lecz także dlatego, że po strajkach nie czuły się bezpiecznie. „Jak strajki się zaczęły, związek mówił, że agencja nie może wyciągnąć wobec nas żadnych konsekwencji. Ale skoro ktoś z racji tego, że strajkował, później nie był przez trzy tygodnie planowany w grafiku, to nie jest to konsekwencja?” – pyta Asia.
Zawód
Levin Zühlke-van Hulzen, kierownik sektora ośrodków dystrybucyjnych w FNV, przyznaje, że związek popełnił błędy w wypłatach. Rozumie, że strajkujących, którzy żyją na tygodniówkach, takie błędy mogą dużo kosztować. Jednocześnie informuje, że związek zrobił rekalkulację i postarał się, aby wszyscy otrzymali zaległe pieniądze.
Z Pauliną Nietupską, liderką strajków i przedstawicielką związków zawodowych w ośrodku dystrybucji Albert Heijn Tilburg, rozmawiam w połowie września, dwa tygodnie po tym, jak strajki miały zostać wznowione. To ona wygłosiła przemowę skierowaną do Stana Kaatee, dyrektora generalnego ds. pracy, podczas protestu w Hadze. „Jesteśmy zawiedzeni, bo każdy z nas bardzo dużo poświęcił tej sprawie, wierzyliśmy w ideę” – przyznaje.
Ludziom ze swojego ośrodka mówi, że wyjdą znowu na strajk, tylko jeśli na zewnątrz będzie już stało 200 osób z innych magazynów. Ponadto Paulinę smuci brak solidarności wśród polskich migrantów zarobkowych w Tilburgu – ci, co nie strajkowali, mówili złe rzeczy o strajkujących.
„Jest takie powiedzenie, że jeśli Polak w Holandii ci nie zaszkodził, to już ci pomógł” – podsumowuje.
Jedyne, co na razie udało się wywalczyć, to fakt, że team leaderzy w ośrodkach, gdzie odbywały się strajki, przestali oczekiwać od pracowników norm. Teraz sprawdza się „wyniki”, co eliminuje założenie, że istnieje minimalna liczba zamówień do wykonania w ciągu zmiany. Ponadto, do końca 2025 roku, Albert Heijn zobowiązał się przyznać trzysta bezpośrednich kontraktów pracownikom agencyjnym z najdłuższym stażem pracy i mówiącym po holendersku na poziomie A2. Dotychczas, zdecydowana większość pracowników agencyjnych z długoletnim stażem w jednym miejscu pozostawała na kontraktach agencyjnych na czas nieokreślony, na które mówi się „faza C”.

Adam Sydor, kierownik operacyjny magazynów Albert Heijn, podkreśla, że OTTO szanuje prawo pracownika do strajku. Dodaje, że agencja nie brała udziału w negocjacjach nowego CAO – robiło to za nich stowarzyszenie ABU.
Zarzuty zatrudniania nowych pracowników na miejsce strajkujących tłumaczy tym, że dla ich klienta, supermarketu Albert Heijn, strajki były trudną sytuacją.
Aby zapewnić sprawne funkcjonowanie magazynów, OTTO nie zatrudniało nowych pracowników. „Wykorzystywaliśmy pracowników, którzy mają to samo doświadczenie, tylko pracowali w innym magazynie” –mówi.
Pierwsze kroki do przodu
Nieformalnym rezultatem strajków jest to, czego ponoć Polakom w Holandii brakuje. Solidarność wśród tych, którzy strajkowali. Zaczęli mówić sobie w pracy „cześć”, rozmawiać na przerwach. Stworzyli grupy na WhatsAppie i dzielą się informacjami, wymieniają się zmianami w grafiku. Krzysztof uważa, że
strajk pokazał, iż część ludzi zna swoją wartość i ma siłę, by zawalczyć o lepsze jutro i podmiotowe traktowanie.
„Wiemy, że to dopiero początek. Ale ktoś musi zacząć pierwszy, nie?” – mówi.
Agnieszka Pióro z Fairwork marzy, że ludzie wkrótce zrozumieją, iż narracja o współczesnej, wspólnej Europie, to wciąż mit. Czeka na moment, kiedy pod cyframi i stereotypami, holenderskie społeczeństwo dostrzeże ludzi.
„Ludzi, którzy migrują, bo mogą emigrować, prawda? To są ojcowie, matki, siostry, bracia. Trafiają do tak strasznych warunków, na jakie nie zasługuje nikt. Czekam na moment, w którym te warunki będą takie same, jak dla Holendrów”.
Stowarzyszenie ABU, pomimo prób kontaktu, nie udzieliło wywiadu.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.
Dziękuję Sarah Haaij za pomoc w zbieraniu materiałów na temat polskiego hotelu w Boskoopie.
This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.

