Kiedy piętnaście lat temu pierwszy hipster nalał sobie mleka sojowego do kawy, uruchomił proces, za sprawą którego osobom o „zdrowym rozsądku” trzęsą się brzuchy od śmiechu na samą wzmiankę o sojowym latte. Od tamtej pory przekonanie, że mleko roślinne jest zdrowsze niż krowie, to „odlot lewaków”. Jest ono niezmiennie aktualne, ale ostatnio zostało wzbogacone o tezę, że ujawnianie tezy o szkodliwości soi to „wolność słowa”. Nawet jeśli soja szkodliwa nie jest.
Gdyby chodziło o samą soję, można by się dalej śmiać. Ani latte na mleku roślinnym, ani na krowim nie jest trujące, jeśli nie ma się jakiś nietolerancji. Kto jaką woli – to w dużej mierze kwestia smaku i samopoczucia po jej wypiciu. To jest właśnie wolność – pij ulubioną kawę i daj ją pić innym.
Jednak w programie u Bogdana Rymanowskiego, o którym ostatnio wszyscy mówią, stało się coś więcej.
Profesor Grażyna Cichosz, technolożka żywienia, „demaskatorka” żywieniowych „przekrętów”, jak to sama nazywa, dowodziła w nim nie tylko, że zdrowiu szkodzi soja i „rakotwórcze” tłuszcze roślinne. Mówiła też, że szczepionki wywołują autyzm.
Jeśli mówi to osoba z tytułem naukowym, to nie jest to śmieszne, ale żałosne.
Kogo przekona Grażyna Cichosz
Czy to jest groźne? Oprócz tez kontrowersyjnych, czy po prostu nieprawdziwych, Cichosz zwraca uwagę na rzeczy ważne. Na przykład na to, że państwo za mało skupia się na profilaktyce chorób, przez co musi więcej ich leczyć. To sprawia, że łatwiej przełknąć jej teorie na temat tłuszczów roślinnych i zwierzęcych, a co najgorsze – szczepionek. Wplatana w wypowiedź prawda dodaje jej wiarygodności.
Czy jednak do tego stopnia, by dać jej się przekonać? Osoby, dla których jest godna zaufania, mają już zapewne od dawna wyrobione zdanie na temat rzekomego związku szczepionek z autyzmem i raczej utwierdzą się w swoim przekonaniu, niż doznają olśnienia. Natomiast osoby, które już mają wyrobione zdanie na temat braku takiego związku, nie zmienią zdania pod wpływem Cichosz. Między innymi dlatego, że argumentuje niezrozumiale dla przeciętnego człowieka. Trzeba mieć specjalistyczne wykształcenie, żeby ocenić, co mówi. Można jej więc wierzyć albo nie wierzyć i niewiele poza tym.
Lęku wobec szczepień nie wywoła więc zapewne w osobie, która go wcześniej nie czuła. Nie zachęci osoby, która woli oliwę, żeby używała smalcu. Przekonanego do swojego wyboru wegetarianina nie zachęci do jedzenia wołowiny. Ale wzmocni w przekonaniach tych, którzy lubią steki.
Rymanowski – trybuna dla kontrowersji
Czy więc powinniśmy pogodzić się z tym, że ktoś lansuje nieprawdę, bo i tak są inni, którzy to robią? Nie w imię wolności słowa – o co walczy duża część prawej strony. Jednak też nie naszym, obywateli, zadaniem jest walka o prawdę.
Na szkodliwe teorie powinien odpowiadać system, a nie komentariat.
Jeśli więc, mimo kolejnego telefonu z przychodni, nie przyszłam na szczepienie z dzieckiem, ktoś powinien wyjaśnić, co się dzieje.
Porozmawiać ze mną, przekonać mnie albo wyciągnąć konsekwencje. Bo obowiązkowe szczepienia nie są dla chętnych. Państwo jednak wobec rodziców odmawiających szczepień bywa bezsilne albo bezwolne. A influencerzy demaskujący „przekręty” zdają się mieć większą sprawczość niż ono.
Jeśli mam kłopoty ze zdrowiem z powodu niewłaściwego odżywiania się, powinnam dostać od lekarza zalecenia dietetyczne i rzetelne materiały o tym, dlaczego oliwa będzie lepsza od boczku. Oczywiście wielu już zignorowało zalecenia lekarzy, by przestać palić albo nie jeść tyle tłustego mięsa, długo przed wynalezieniem internetu, programu Bogdana Rymanowskiego i innych trybun dla kontrowersyjnych ekspertów. Jednak wciąż system ochrony powinien reagować na te problemy.
Gorzej, jeśli w systemie znajdują się specjaliści, którzy głoszą kontrowersyjne diagnozy. Lekarze, którzy przekonują, że szczepionki są niebezpieczne albo że preparaty homeopatyczne są bezpieczniejsze niż leki. Wśród lekarzy też są osoby, które podzielają poglądy profesor Cichosz.
Uniwersytet powinien zareagować
Szkodliwych specjalistów znajdziemy w gabinetach psychoterapeutów, pediatrów, ortopedów. Mogą zachęcać niepotrzebnie do operacji albo zniechęcać do nich. Polecać szkodliwe terapie. Przesadzać z antybiotykami. Wszyscy źli lekarze mieszczą się w systemie.
Jednak – to ich należy weryfikować. Walka z internetem jest nieskuteczna. Można oczywiście mrówczo próbować, zwalczać dezinformację, promując hasła głoszące prawdę. Na przykład to, że psychiczne szkody wywołane dysforią płciową są nieporównywalnie groźniejsze niż ryzyko pomyłki przy tranzycji. Że szczepienia ratują życie, a ich niepożądane działania są niezmiernie rzadkie.
Trzeba demaskować dezinformację, mówiąc prawdę. Ale na głównym froncie powinna być przychodnia ze swoją kartoteką.
Albo uniwersytet, w którym profesor zdobyła swoje stopnie naukowe. Bo jej tezy świadczą o poziomie uczelni, z którą była związana.
A nie – oburzeni programem.
Sprzedawanie wolnych słów
Obrońcy Bogdana Rymanowskiego przekonują, że ci, którzy reagują oburzeniem na program, są po prostu zazdrośni o jego zasięgi. Jednak wszyscy zaangażowani w dyskusję podbijamy je. Dajemy zarobić autorowi, przeczekując pojawiające się co chwila reklamy, żeby wyrobić sobie zdanie na temat objawień profesor Cichosz.
Im bardziej będziemy walczyć z Rymanowskim, tym większą publiczność będzie mieć profesor Cichosz. Im bardziej będziemy walczyć z tropicielami spisków, tym większe będzie ich audytorium.
Dopóki internetowi głosiciele prawdy nie mówią o szczepionkach czy tranzycji, warto ich wręcz ignorować. Może masowe hodowle zwierząt staną się mniej opłacalne, jeśli tezy specjalistów na froncie z wegetarianizmem nie będą tak nagłaśniane w dyskusjach? Mówmy więcej o cierpieniu zwierząt. I jak hodowla wpływa na zdrowie tych, którzy jedzą mięso. A mniej polemizujmy z opinią, że pyszny boczuś jest lepszy niż tofu. To może być skuteczniejsze.
Czy to znaczy, że należy pozwolić rozprzestrzeniać się swobodnie dezinformacji? Nie. Warto promować i rozpowszechniać sprawdzone źródła informacji, zamiast oddawać pola cynicznym kłamcom czy populistom. Wskazywać rzetelne programy i portale. Nazywać rzeczy po imieniu, na przykład pisząc, że to Rosja wciąga nas w wojnę.
Lepiej jednak nie podbijać jednocześnie zasięgów tym, którzy właśnie na to czekają. I cynicznie nazywają to wolnością słowa.