1.
„Zaczynam się uczyć polskiego”, usłyszałem od dziennikarza jednej z najważniejszych gazet brytyjskich. Zmierzyłem rozmówcę wzrokiem. Nie żartował. Jako że nasza mowa ojczysta zaliczana jest do najtrudniejszych na świecie, życzyłem mu powodzenia, przyznaję, z pewną dozą sceptycyzmu. Podobne deklaracje słyszałem już od francuskich czy niemieckich korespondentów zagranicznych. Wytrwać udało się garstce. Nasza gramatyka to dla cudzoziemców wysoki mur z zasiekami znaków diakrytycznych: „ą”, „ę”, „ź” i tak dalej.
A jednak nie wszyscy się zniechęcają. Po pewnym czasie odkrywamy, jak wielu z gości zaczyna obracać w głowie myśl o rozgoszczeniu się w naszej kulturze, a może nawet… staniu się Polką czy Polakiem? I nie chodzi o urzędowe formalności, jak nabywanie obywatelstwa. Nie chodzi też o fizyczne znalezienie się na terytorium kraju. Z technologiami trzeciej dekady XXI wieku można przecież cieleśnie być w jednym miejscu, zaś mentalnie – przed ekranem – zupełnie gdzie indziej.
Większość z nas nie ma pojęcia o skali migracji zarobkowej. Tymczasem z danych Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej wynika, że tylko cudzoziemcom spoza Unii Europejskiej w 2024 roku wydano niemal 323 tysięcy zezwoleń na pracę w Polsce. Na czele listy znajdują się Filipińczycy i Kolumbijczycy, wcześniej byli to Hindusi i Nepalczycy.
Co zatem odpowiedzieć na pytanie, jak zostać jednym czy jedną z nas? Przez całe lata wydawało się, że naszą ofertą jest brak oferty. Dominował pogląd, że mało kto podejmie się takiego wyzwania kulturowego. Jeśli przyjedzie, to na chwilę, bo i tak pojedzie dalej. Nie było się zatem nad czym zastanawiać.
Nasza niewiara w magnes asymilacyjny polskiej kultury oznaczała, że obracaliśmy się – zwykle nieświadomie – plecami do własnej tradycji. W pierwszej kolejności tradycji Rzeczypospolitej wielu narodów.
Ostatecznie brak ufności w to, że ktoś zechciałby stać się Polką czy Polakiem, pośrednio wiódł ku typowej wizji „Polski dla Polaków”. Wizji – dodajmy – postkomunistycznej, po przymusowych przesiedleniach, z granicami kraju narzuconymi z zewnątrz.
Krótko mówiąc, podskórnie to akceptacja wizji przegranego narodu, wizji defensywnej, nastawionej na obronę przed światem, w istocie jednak ukutej w ramach kultury narodu bez niepodległości. I tyle.
„Gorzki to chleb jest polskość” – pisał Cyprian Kamil Norwid i przez całe dziesięciolecia rodacy ze zrozumieniem kiwali głowami. Tymczasem ludzie, którzy w XXI wieku przybywają do kraju wolnego od wojny i względnie zamożnego, mogą mieć na ten temat nieco inne zdanie niż rozgoryczony poeta, skądinąd emigrant.
Choć część rodaków narzekanie na Polskę traktuje jak sport narodowy, to ludziom uciekającym przed postimperialnym marazmem na Zachodzie, konfliktami zbrojnymi czy skrajną nędzą w innych częściach świata, nasz spokojny, względnie majętny kraj może się jawić jako miodem i mlekiem płynący.
2.
Na tle historii nawet względnie wysoki poziom zamożności to dla nas wstrząs kulturowy. Nie dopuszczamy myśli, że to magnes, który do nas przyciąga. Reagujemy podejrzliwie. Skalę zaskoczenia kulturowego ujawnia właśnie trudność z określeniem, co mamy do zaoferowania obcym. I jakie dokładnie mamy wymagania wobec tych, którzy ewentualnie chcieliby stać się Polakami.
Ta niepewność co do tożsamości odkrywa przed nami, że przez dekady definiowaliśmy polskość raczej negatywnie, a nie pozytywnie.
Z dzisiejszej perspektywy zaskakuje trwająca ponad stuleciami skala postawy defensywnej. Weźmy popularną książkę Edmunda Lewandowskiego o naszym charakterze narodowym („Charakter narodowy Polaków i innych”) wydaną w 1995 roku w Londynie. Od czego autor rozpoczyna komparatystyczny wywód na temat polskości? Od labilności i słabej woli. I to właśnie jest początek opisywania samego siebie.
Następnie pojawia się coś, teoretycznie, sympatyczniejszego, czyli przywiązanie do równości i wolności (zachowuję tu kolejność). Lektura rozwiewa jednak wątpliwości. Egalitaryzm okazuje się fasadą dla służalczości, zaś wolność to w zasadzie słowiańska anarchia, która zawiodła Polaków do upadku państwa.
Dalej mamy zatem skłonność do sejmikowania, prymat walki i zabawy nad pracą (tu poczesne miejsce zajmuje alkoholizm), wielkopańska duma oraz zawiść, kompleks niespełnionych możliwości, wreszcie – tu chwila na odsapnięcie – światopogląd tolerancji i nadziei. Wszystko to doskonale udokumentowane cytatami z tekstów kultury.
Słusznie zresztą – przecież powyższe odnajdziemy bez trudu jako autostereotyp w tak wpływowych dla polskiej kultury wysokiej dziełach z lat osiemdziesiątych, jak powieści Tadeusza Konwickiego „Mała Apokalipsa” czy „Kompleks polski”. A jednak cezurą mentalną nie był rok 1989. Książka Lewandowskiego miała drugie wydanie (poprawione!) w 2008 roku.
Oto jest dziedzictwo kulturowe, z którym weszliśmy w niepodległość zarówno w pracach o charakterze edukacyjnym, literackim, filmowym, jak i publicystycznym czy naukowym.
To, co wylewa się w mediach społecznościowych, jest tylko echem powyższych autostereotypów, mniej lub bardziej wyszukanych językowo. Na tym gruncie wyrósł zarzut „oikofobii”, w praktyce jednak nieoznaczający niczego innego niż tylko „wyższego” poziomu wzajemnej niechęci.
Jednak nie chciałbym zatrzymywać się na etapie narzekania na narzekanie. Aby spojrzeć na problem z pewnego dystansu, przydatne okazują się inspiracje z innych krajów. Patrick Weil, jeden z ekspertów od problematyki imigracji, podjął jakiś czas temu próbę stworzenia pozytywnego programu w odniesieniu do Francji. Wskazał cztery filary „francuskości”: zasadę równości wobec prawa, pozytywną pamięć o rewolucji francuskiej, język francuski oraz laickość.
Gołym okiem widać, że nie są to propozycje do łatwego przetłumaczenia na „polskość”. Właśnie dlatego spróbujmy się z nimi zmierzyć – tłumacząc je na nasze filary polskości.
Po pierwsze, pogłębiaj chaos prawny
Odfajkujmy formalności. W artykuł 32 ustawy zasadniczej – owszem, mamy stosowny passus o równości wszystkich wobec prawa. Jednak w praktyce w III RP osłabia go niemal powszechnie deklarowana nieufność wobec państwa i prawa.
Nic nowego. W 2008 roku aż trzy czwarte badanych sądziło, że „niektórzy z obywateli stoją ponad prawem”. Ostrożny w ocenach konstytucjonalista Piotr Winczorek komentował owe dramatyczne sondaże, z których wynikało, że nie ma równości wobec prawa: „Wyniki te odzwierciedlają wyobrażenia potoczne, to przecież okoliczności faktyczne, wśród których się one kształtują, mogą mieć i chyba mają wpływ na ujawnioną w badaniach treść” [1].
Rozchodzenie się ideałów z rzeczywistością to nie jest dorobek ostatnich lat. Ale pochodna szerszego niezadomowienia czy wręcz kulturowej podejrzliwości wobec własnych instytucji oficjalnych.
Dodajmy jeszcze garść późniejszych danych dla pełniejszego obrazu. Pierwsze rządy Donalda Tuska (2007–2014) niewiele zmieniły. Z badań CBOS-u w latach 2013–2014 można się było dowiedzieć, że po ćwierćwieczu wolności więcej Polaków ufa NATO oraz UE (68 procent) niż jakimkolwiek władzom własnego państwa. Zdaniem ponad połowy badanych „większość zwykłych ludzi w Polsce często nie przestrzega prawa”. Większość Polaków miała złe zdanie o sądach i prokuraturze.
Z takim podglebiem gładko wkroczyliśmy od końca 2015 roku w kryzys praworządności klasy premium. W ostatnich latach nie tylko się z niego nie wykaraskaliśmy. Przeciwnie, w kazuistyce niepraworządności osiągamy takie wyrafinowanie, że, jak zauważył jeden z dziennikarzy, tego galimatiasu niepodobna wyjaśnić zagranicznym korespondentom. Czyżby kolejna zapora dla imigracji?
Tak czy inaczej, nie jest przypadkiem, że wszystkie wypowiedzi o „państwie z kartonu” zdobywały i zdobywają nadzwyczajną popularność.
Chętnie podpisują się pod tym młodzi rodacy. W świetle narzekania na państwo i prawo – zatem także na ideał równości wobec prawa – musi ucierpieć zaufanie do niego.
Jednocześnie głośno domagamy się egalitaryzmu prawnego oraz narzekamy na to, co jest. Obiektywnie rzecz biorąc, taka postawa postulatom równości wobec prawa nadaje radykalnej dynamiki. Na przykład w 2022 roku prezes PiS-u Jarosław Kaczyński podczas spotkania z mieszkańcami Inowrocławia powiedział, że: „równość wobec prawa jest dzisiaj często gwałcona w sposób demonstracyjny”. A więc po siedmiu latach rządów politycy dalej uznawali, że sensowne jest granie na tych nastrojach społecznych dla wzmocnienia legitymacji własnego programu.
Trudno jednak z nieufności do państwa i prawa uczynić pozytywny program polskości. W tej sytuacji, gdyby ktoś chciał zostać Polką czy Polakiem, a my chcielibyśmy zachwalać polskość, musielibyśmy zachęcać do nierygorystycznego stosunku do państwa i prawa. W tym, rzecz jasna, do luźnego stosunku do równości wobec prawa. Co więc należałoby zalecić jako pierwszy filar polskości? Żądać jednocześnie równości wobec prawa oraz praktycznie sabotować obecne osiągnięcia w tym zakresie.
Po drugie, pamiętaj o koszmarach przeszłości
Dla Polaków najważniejszym punktem odniesienia nie jest pozytywne wspomnienie o którymkolwiek z wcieleń naszej państwowości czy zaletach ustrojowych. Jest nim negatywna, podszyta traumą pamięć o drugiej wojnie światowej oraz jej skutkach.
Żadne defilady wojskowe 11 listopada – za rządu prawicowego, lewicowego czy centrowego – nie zmienią tego, jak traumatyczne doświadczenia przeorały naszych przodków.
Na poważnie odtwarzanie mapy tego publiczno-prywatnego dziedzictwa rozpoczął historyk Marcin Zaremba w swojej książce „Wielka trwoga” [2].
Nasz kod kulturowy to głównie „chwała zwyciężonym”.
O czym dobitnie świadczą obchody rocznicy powstania warszawskiego czy późna twórczość eseistyczna Jarosława M. Rymkiewicza (w tym zakresie skądinąd epigońska wobec później publicystyki Zbigniewa Herberta).
Transformację ustrojową krytykowano pospołu z prawicy i z lewicy, odgrzewając przy tym język starych sporów o Targowicę oraz przegrane powstania narodowe. Na przykład osoby, które miały trudność z przekwalifikowaniem się do nowych zawodów po 1989 roku, opisywano językiem używanym dawniej do opisu ofiar insurekcji.
Postawa, którą tym samym manifestowano, znów wydaje się niezwykle trudna do zaoferowania gościom, którzy chcieliby zapytać, jak zostać Polakami. Podskórnie wyraża program negatywny, oparty na podziale „my–oni”. W najlepszym zatem wypadku wiedzie nas do stwierdzenia, że można zostać jednym z dwóch Polaków. Albo, co anatomicznie brzmi efektownie, Polakiem w połowie.
Polaryzacja polityczna rozsadza wszystkie narody od środka, a algorytmami zza oceanu wpływa na ich tożsamość.
Jednak my mamy ugruntowane tradycje w tym zakresie.
Jak w „Upartym trwaniu polskości” pisał historyk Tadeusz Łepkowski: „w XIX i XX wieku kochaliśmy alternatywno-dychotomiczny sposób postrzegania rzeczywistości narodowej i społecznej”. Wyobraźnią zbiorową rządziły podziały na insurgentów i realistów, romantyków i pozytywistów, czerwonych i białych, Polskę ludu i Polskę szlachty. Dwa nurty w polskim ruchu robotniczym, dwie orientacje w polskim ruchu niepodległościowym w przeddzień i w trakcie pierwszej wojny światowej, sanacja i opozycja, puławianie i natolińczycy, kolaboranci i solidarnościowcy. My do tego dorzucimy jeszcze po 1989 roku postkomunistów versus postsolidarnościowców. Wreszcie polityczną „wojnę domową” pomiędzy tymi, którzy chętnie się przyznają do dziedzictwa opozycji antykomunistycznej.
To, co Polaków jednoczy, to strach o ponowne wymazanie z mapy świata. Rodzaj posttraumatycznej suwerenności, która sprawia, że na tle historii akceptują rekordowe wydatki na zbrojenia, kosztem innych sektorów życia, takich jak choćby służba zdrowia czy edukacja.
Nie wiadomo, jak długo ten stan rzeczy potrwa. Na tym etapie trzeba postawić kropkę.
Aby cudzoziemiec został Polakiem, należałoby mu więc zalecić przyjęcie dziedzictwa traumy wielokrotnego upadku państwa. Następnie zaś oczekiwać kłótni o wnioski, które z tego mogą wynikać na przyszłość. Musi to być spór ostry, retorycznie gwałtowny – w końcu chodzi o sprawy ostateczne.
Po trzecie, ucz się gramatyki i przekleństw
Teoretycznie postulat posługiwania się tym samym językiem wydaje się najmniej kontrowersyjny. Dla gospodarzy w każdym kraju to de facto jeden z przejawów udanej asymilacji. A jednak w wielu państwach Europy Zachodniej wyzwaniem pozostaje problem asymilacji imigrantów w drugim i trzecim pokoleniu. Zwykle perfekcyjnie znających język, jednocześnie wcale niepoczuwających się do bycia „obywatelem w pełni”. To pokazuje, iż znajomość języka trudno uznać za jedyne kryterium asymilacji.
Nasza tradycja I RP na dodatek komplikuje sprawy: przed rozbiorami były całe obszary, na których język polski wcale nie był dominujący. O roli łaciny w staropolskiej kulturze nie ma co się wypowiadać, bo sprawa zrobi się wielopiętrowa.
Nasz stosunek do polszczyzny nie jest zresztą wolny od traum. „Rusyfikacja”, „germanizacja” – te słowa kryją w sobie banalną prawdę o tym, że bez własnego państwa posługiwanie się językiem narodowym może stać się polem walki politycznej.
I, odwrotnie, deklarowana niechęć do obcych języków w skrajnych przypadkach może być dowodem nie lenistwa umysłowego, lecz patriotyzmu. Doskonale przypominam sobie ze szkoły podstawowej powszechną niechęć do nauki języka Kraju Rad. Deklaracja „nie będziemy się uczyć języka wroga” była dziecinna, ale oczywista. Po latach żałuję jednak, że „języka wroga” nie znam.
Po 1989 roku echem dawnych traum stały się projekty ustaw, stojących na straży czystości języka. Awantury o nie w latach dziewięćdziesiątych prowadzono często w bardzo niskich rejestrach, które pominiemy.
Nigdy jednak dość podkreślać, że odzyskanie niepodległości oznaczało wiele rzeczy – w sferze językowej był to wjazd wulgaryzmów do sfery publicznej i kultury. Ścieżka dialogowa filmu „Psy” była szokiem dla intelektualistów. A jednak była także dowodem specyficznej demokratyzacji kultury oraz zrzucania ze społeczeństwa cenzury. Skoro mamy wolność słowa, nagle słowa na „ch”, „k” oraz „j” stały się dowodami nieskrępowania. Jeśli tak mówimy prywatnie, „logiczne” staje się dążenie do odzwierciedlenia tego w sferze publicznej. Jakiekolwiek samoograniczanie się językowe po 1989 roku często odbierano nie jako grzeczność na co dzień, lecz anachroniczność, elitaryzm, jeśli nie powrót cenzury. Dla wielu rodaków tak zostało.
Ostatnia uwaga co do tego filaru. Eseista Ryszard Przybylski rozpoczął kapitalną książkę z 2003 roku o politycznej roli Krzemieńca od słów: „Kiedy Polacy utracili własne państwo, nareszcie zaczęły ich dręczyć tajemnice języka”. Ileż tutaj treści! W tej chwili mnie frapuje słowo „nareszcie”. Jak gdyby w XVIII wieku dobrze było wejść w rozbiory, bo w końcu zaczęto się zajmować czymś poważnym, jak czystość językowa. Zaprawdę sporo mamy do przepracowania w głowach i to na wielu obszarach, zanim się rozgościmy w niepodległości bez kompleksów.
A na razie puenta. Z językiem polskim nad Wisłą nie ma żartów. Jeśli ktoś chciałby zostać Polką czy Polakiem, musi się go nauczyć „od Ą do Ż”, oczywiście po drodze opanowując językowe frykasy na „k”.
Po czwarte, bądź katolikiem wierzącym albo niewierzącym
W Polsce zamiast laickości trwa niezmiennie odwoływanie się do wzoru Polaka katolika. Laickość francuska oficjalnie praktykowana od ponad stu lat może się jawić niektórym jako ideał przyszłości albo coś kulturowo obcego. Tu i teraz to bez znaczenia, albowiem na razie model francuski jest nam bardzo odległy. Nawet „bezstronność światopoglądowa państwa” w praktyce budzi zdumiewające emocje. Wielu rodaków jest święcie przekonanych, że wyłącznie owa zbitka „Polak katolik” ma rację bytu. Jakkolwiek w historii możemy bez trudu odnaleźć o wiele bogatszy przekrój bohaterów współtworzących polskość – przez ważne postacie Polaków-Żydów, którzy bronili Polski, czy Polaków-protestantów, zresztą z Józefem Piłsudskim na czele.
Jednak ważniejsze jest w XXI wieku to, że nie można rozsądnie oczekiwać, aby na przykład muzułmanie chcący zostać Polakami przechodzili automatycznie na katolicyzm. Dlaczego mieliby to robić, skoro polscy Tatarzy dużo wcześniej się bez tego obeszli? I może wcale nie jest to problem. Ciekawe, że podczas pierwszego kryzysu uchodźczego w 2015 roku hierarchowie katoliccy opowiedzieli się bezwarunkowo za pomaganiem uchodźcom w każdej parafii. Nikt nie zwracał uwagi na wyznanie. Kto o tym głosie solidarności ponad religiami pamięta po latach? Kierowane przeciw uchodźcom hasła stoją w ostentacyjnej sprzeczności z ideałem moralnym chrześcijaństwa. Ludzie jednak potrafią z tymi antynomiami doskonale żyć.
Niemniej trudno byłoby zostać w XXI wieku Polakiem bez obycia w chrześcijańskiej kulturze. Bez zrozumienia wyznaniowej symboliki na tle polskiej historii, religijnego wymiaru przedmurza czy ideału bycia „Chrystusem narodów”, trudno myśleć o staniu się Polakiem. Nawet osoba skrajnie krytyczna wobec zastanego dziedzictwa, musi wiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło.
Początek rozmowy czy pretekst do nowej kłótni?
Czy łatwo zostać prawdziwą Polką czy Polakiem? Nie wiem. Ale zaskakujący jest brak rozmów na ten temat w dobie masowych migracji. Często odmowa debaty zasłania tylko ignorancję i chęć trwania przy opiniach otrzymanych w dzieciństwie, a nie przemyślanych wraz z przechodzeniem przez kolejne etapy życia.
Obawy przed nacjonalizmem zbyt często zamieniają się w karykaturę. Polskość w niej to „równia pochyła”, po której łatwo ześlizgnąć się w szowinizm i ksenofobię. Tymczasem bez szerokiej akceptacji dla postawy sukcesu, proces asymilacji i integracji może okazać się skrajnie trudny. Zamiast klepania wyuczonych pustych formułek „za” i „przeciw” polskości, lepiej może się zastanowić, czym owa polskość w XXI wieku – w kontekście masowych wyjazdów Polaków oraz przyjmowania nad Wisłą uchodźców – jest.
Bo z narzekania na własne państwo, kodu „gloria victis”, lekcji polskiego i zamykania się na inne religie trudno będzie nam skonstruować pozytywny program.
Jego brak oznacza zaś, że goście, choć zamieszkają obok nas, nie będą szukać z polską kulturą żadnej łączności. Co skądinąd już widać w dużych miastach.
Reasumując, powyższe rozważania prowadzą do wniosku, że w tej chwili cztery filary polskości REALNEJ są, jak następuje:
po pierwsze, bardzo luźny stosunek do państwa i praworządności,
po drugie, pourazowe wspomnienia po drugiej wojnie światowej oraz jej następstwach,
po trzecie, opanowanie języka polskiego (wraz z wulgaryzmami, niekoniecznie zaś cytatami z utworów Juliusza Słowackiego),
po czwarte, nasz katolicyzm kulturowy, w którym wychowują się zarówno wierzący, jak i agnostycy czy ateiści.
Czy coś pominąłem?
* Pierwsza, krótka wersja powyższego eseju ukazała się w „Gazecie Wyborczej” w 2015 roku. Niedawno ukazały się ciekawe badania Polskiej Akademii Nauk (2024), rodzaj fotografii społecznej. Na szczycie swoistej listy przebojów polskości znalazła się… znajomość języka polskiego. Zaiste, jesteśmy okrutni wobec cudzoziemców, stawiając im przed nosem mury z naszej gramatyki i ortografii. Na drugim miejscu respondenci umieścili enigmatyczne „poczucie, że się jest Polką czy Polakiem”, chociaż w dyskusjach to my wolimy raczej zachować prawo decydowania o tożsamości innych. Wreszcie podium zamyka „posiadanie obywatelstwa polskiego”, co w ogóle jest unikiem, ucieczką w puste formalności. Ciekawe badania są zdjęciem naszego braku debaty, który użyźnia glebę polaryzacji.
Przypisy:
[1] P. Winczorek, „O państwie, prawie i polityce”, Oficyna Naukowa, Warszawa 2012, s. 51.
[2] M. Zaremba, „Wielka trwoga. Polska 1944 – 1947”, Znak–ISP PAN, Kraków 2012.