Ponad rok temu, na konferencji EUROSEAS (Europejskiego Stowarzyszenia Badań nad Azją Południowo-Wschodnią) w Amsterdamie znajomy polecił mi książkę „jakiegoś Belga o rewolucji indonezyjskiej”, obsypaną nagrodami. „Szkoda, że nie o Birmie”, pomyślałem i o sprawie zapomniałem.
Jakież było moje zdziwienie, gdy książka wkrótce ukazała się w polskim przekładzie (co trzeba odnotować z uznaniem, bo takie dzieła albo się nad Wisłą nie ukazują w ogóle, albo z dużym opóźnieniem). Jak tylko ją dostałem i zacząłem czytać, ujrzałem, że autor już we wstępie utyskuje, jaka ta Indonezja ważna, a świat się nią nie interesuje. „Gdy odwiedza się księgarnie w Paryżu, Pekinie czy Nowym Jorku, prędzej znajdzie się na półce książki o Birmie”, narzeka. „I bardzo dobrze!”, zirytowany pomyślałem i czytałem dalej.
Źle zaczyna i jeszcze gorzej kończy
Van Reybrouck źle zaczyna i nie chodzi tylko o Birmę (jego spis żalów wobec rzekomo popularniejszych krajów jest zresztą dłuższy, obejmuje również Afganistan, Koreę i Armenię, co jest listą całkowicie od czapy). Rozdział pierwszy otwiera opis zamachu bombowego w Dżakarcie, który zastał autora podczas pracy nad książką w pokoju hotelowym w centrum biznesowym stolicy Indonezji. Van Reybrouck usłyszał wielkie bum, a potem zadzwoniła do niego jego spanikowana współpracowniczka, „młoda francuska niezależna dziennikarka i jedna z najbardziej wyluzowanych podróżniczek, jakie znałem”, która uciekła przed kulami, a jak się otrząsnęła, zaczęła pisać relacje dla mediów. Po jednym dniu „było po wszystkim” i „międzynarodowe zainteresowanie wyparowało”.
Rozumiem, że zamysł miał być hitchcockowski, ale nie wyszło. Ten pretensjonalny fragment niczemu nie służy, nie ma żadnego związku z treścią książki, a wstawiony jest chyba tylko po to, by poużalać się, jak to świat ignoruje ważną Indonezję, polansować się byciem w miejscu zamachu i pochwalić się zdolną asystentką.
Co ciekawe, jakby komuś, nie daj Boże, przyszedł w tym miejscu do głowy (nie)sławny bon mot pewnego emerytowanego, (quasi)lewicowego polskiego polityka, to informuję, że van Reybrouck również źle kończy, bo końcówka jest jeszcze gorsza niż wstęp.
Tymczasem cała reszta, liczący 90 procent pozostałej treści środek, jest po prostu rewelacyjna.

Klasowe statki i kolonialne puzzle
Na ponad 600 stronach tekstu (tak, przesadził!) van Reybrouck kreśli fascynującą, przenikliwą i dojmującą panoramę dziejów holenderskiego kolonializmu w Indiach Wschodnich i jego końca w wyniku rewolucji indonezyjskiej. Pisze ze swadą, miejscami porywająco, z budzącą podziw umiejętnością syntezy. Potrafi długie i skomplikowane kwestie oddać za pomocą zapadających w pamięć metafor i przykładów.
Kolejne holenderskie podboje przyrównuje do układania puzzli. Podziały stworzonego przez Niderlandy kolonialnego społeczeństwa przedstawia za pomocą analogii do statku (całkiem dosłownej, bo opisuje konkretny okręt, który zatonął w latach trzydziestych XX wieku), z jego klasami, odpowiadającymi piętrom na pokładzie.
Pierwsze zarezerwowane dla Europejczyków i Indoeuropejczyków, drugie dla lokalnych elit, trzecie dla reszty, czyli dla mas. Analogia prosta, a jakże czytelna – i bardzo zapadająca w pamięć.
Nie ostatnia. Rezultaty kolejnych politycznych konferencji holendersko-indonezyjskich po drugiej wojnie światowej van Reybrouck przyrównuje do meczu piłkarskiego (3:1 dla Holandii do przerwy), okraszając to komentarzem o nieuczciwym, bo sprzyjającym Hadze amerykańskiemu arbitrowi. Gdyby autor był Polakiem, to by wprost napisał, że kupili sędziego.
Marząc o kolejnych 300 latach
Na tym nie koniec. Belgijski autor pokazuje, jak bardzo potrzeba zdobycia przypraw, a więc chęć spożywania czegokolwiek strawnego, napędzała podboje kolonialne (średniowieczna dieta Europejczyków była mniej więcej tak atrakcyjna jak dzisiejsze amerykańskie jedzenie jest zdrowe), a także jak zmiany mód kulinarnych wpłynęły na ekspansję (goździki w pewnym momencie przegrywają z kawą). A przede wszystkim van Reybrouck świetnie oddaje to, co teoria postkolonialna nazywa psychologicznymi źródłami dekolonizacji. Pokazuje tę holenderską masową i systemową przemoc, kilka razy de facto ludobójczą i szokujący w swojej skali wyzysk.
Amsterdam ograbił Indie Wschodnie koncertowo, budując na tym swoje prosperity. Potem, jak już dekolonizacja stała się nieunikniona, wymusił na Indonezji zapłatę „długu” jako cenę za zgodę na niepodległość. To tak, jakby niewolnicy musieli zapłacić plantatorom za wypuszczenie.
Ręka w rękę z tymi zjawiskami szła pogarda, rasizm, pycha i krótkowzroczność: „byliśmy tu 300 lat, będziemy następne 300 i dopiero wtedy możemy porozmawiać (o autonomii)”, deklaruje jeden urzędnik w przededniu inwazji japońskiej, faktycznie kończącej holenderską przygodę z Indiami Wschodnimi.
Książka otwiera oczy na rzeczy raczej słabo znane, takie jak znaczenie Indii Wschodnich dla holenderskiego psyche, według autora nawet większe niż ważność Indii dla Wielkiej Brytanii. A przede wszystkim na szokującą skalę przemocy, wyzysku i dehumanizacji zafundowanej wyspom przez kolonializm Amsterdamu i Hagi. Niby było to już wcześniej opisane, na przykład przez Kavalama Maddiva Panikkara w „Azja a dominacja Zachodu: epoka Vasco da Gamy w dziejach Azji 1498–1945”, ale po lekturze van Reybroucka do głowy przychodzi ten mem z nosaczem, skądinąd mieszkańcem Borneo: „niby człowiek wiedział, ale jednak się łudził”.
Holandii bowiem jakoś się tak wizerunkowo upiekło. Zbrodnie i kolonialna eksploatacja kojarzą się raczej z Anglią, Francją, Hiszpanią, Portugalią, a nawet Niemcami, czy szczególnym przypadkiem Belgii. Tymczasem Holandia była od nich nie lepsza, a może nawet gorsza, bo niewiele zostawiła miejscowym po sobie (infrastrukturalnie znacznie mniej od Brytyjczyków).
Haga międzynarodowo wymknęła się wizerunkowi przemocowego wyzyskiwacza, a u siebie wygodnie zapomniała o kolonialnych grzechach. A teraz poucza inne kraje w kwestii przestrzegania praw człowieka. Jest to na swój sposób imponujące: tak trzeba prowadzić politykę historyczną!
Opus magnum
W swoim opus magnum, bo trudno inaczej nazwać „Revolusi”, van Reybrouck zrobił to, co powinien każdy porządny historyk: zbadał archiwa w kilku krajach i paru językach, przytoczył stan badań. Gdyby na tym poprzestał, wyszłaby z tego porządna, nowatorska w niektórych aspektach praca, jak chociażby przytoczenie planów zamachu stanu w demokratycznej, jakby nie było, po drugiej wojnie światowej Holandii, mającego zatrzymać dekolonizację Indii Wschodnich.
Ale van Reybrouck zrobił coś jeszcze, co jest metodą tyleż prostą w zamyśle, ile skomplikowaną w wykonaniu. Porozmawiał z jeszcze żyjącymi świadkami historii. Pięć i pół roku [sic!] jeździł po świecie i spotykał się – od holenderskich i indonezyjskich domów spokojnej starości po wioski Celebesu i Himalaje – z tymi, którzy pamiętali te odległe wydarzenia. Dotarł zarówno do elit, na przykład rodziny niesprawiedliwie potraktowanego premiera Indonezji Sjahrira czy do działaczki rozmawiającej z Gandhim, jak i do zwykłych ludzi: Holendrów, Indonezyjczyków, Japończyków, Nepalczyków, a nawet Niemca, członka załogi U-boota, który zaplątał się ze swoją łodzią podwodną do japońskich wówczas Indii Wschodnich.
Te wszystkie rozmowy dodały ludzkiego oblicza historii, zwiększyły głębię opowieści i zwielokrotniły jej atrakcyjność. Na przykład, indonezyjscy partyzanci walczą w dżunglach Borneo z Holendrami, ale obie strony tak naprawdę najbardziej boją się orangutanów; wkroczenie małp kończy walki, niczym w starym PRL-owskim dowcipie o gajowym rozdzielającym Niemców i Sowietów. Dzięki nim nie są to tylko dobrze napisana dzieje (de)kolonizacji – to tocząca się na naszych oczach opowieść z udziałem pełnokrwistych bohaterów.
Fotograf
Ten zabieg pozwala na utożsamienie się z dobijającymi się do kolonialnego szklanego sufitu Indonezyjczykami czy wykorzystywanymi do brudnej roboty Gurkhami. To też sprawia, że zapamiętamy niektóre anegdoty na długo. Przytoczę jedną i z góry przepraszam, że ją zaspojleruję – jest tak dobra, że trudno się powstrzymać.
Są lata trzydzieste XX wieku Sukjoto Tjokroatmidjo jest chłopcem wstydzącym się, po doświadczeniu kolonialnej szkoły, jedzenia rękami. W ogóle Holendrzy są wobec niego, podobnie jak innych miejscowych, dość paskudni. Miły jest za to pewien Japończyk, „właściciel sklepu kolonialnego”. Gdy chodzili z kolegami nad cieśninę Bali popływać, on się przyłączał, „nieraz brał mnie nawet w wodzie na barana”. Ten ludzki Japończyk, nietraktujący miejscowych dzieci po kolonialnemu, miał też takie swoje hobby, fotografię. „Robił dużo zdjęć wybrzeża”.
W tym miejscu podkreśliłem ten fragment i intuicja mnie nie zawiodła. Kilka lat później i kilkadziesiąt stron dalej w książce, już po błyskawicznym podboju Holenderskich Indii Wschodnich przez Japonię, Sukjoto szedł ulicą, gdy nagle zatrzymał się przed nim elegancki samochód, wiozący ważnego oficjela okupacyjnej władzy. Jakże się zdziwił, widząc swojego dawnego sklepikarza, teraz w samurajskim stroju. Dawny miłośnik robienia zdjęć strategicznemu wybrzeżu serdecznie się z nim przywitał.
Takie opowieści – a jest ich więcej, tylko tę jedną zepsuję – pozwalają zrozumieć, jak to się stało, że Japonia zrobiła Holendrom blitzkrieg w 1942 roku. A w szerszym sensie pokazują, czemu książka van Reybroucka zyskała takie uznanie. Belgijski pisarz w pewnym miejscu, polemizując z błędnymi tezami, rzuca mimochodem „badania terenowe zwykle przynoszą lepsze rezultaty”. I nie tylko w antropologii czy pokrewnych dziedzinach.
Przejeżdżając niemal całą Indonezję w poszukiwaniu świadków, van Reybrouck udowodnił w najlepszym stylu starą prawdę, zapominaną przez miłośników pisania zza biurka (czy też zza ekranu): trzeba znać z autopsji kraj, o którym się tworzy.
Niezależni dziennikarze
Jak wspomniałem wyżej, największą siłą „Revolusi” jest precyzja myśli i analizy historycznej, która łączy się z atrakcyjnością anegdot. Ale tych mocnych stron jest więcej.
Smakowita jest opowieść o amerykańskich dziennikarzach odbywających sponsorowaną przez Holandię wycieczkę po Holenderskich Indiach Wschodnich w przededniu decydującej o losach wysp konferencji politycznej. Ci prawdziwie niezależni, obiektywni żurnaliści, z Pulitzerami na koncie, jakimś dziwnym trafem piszą tak, jak chce Haga (no kto by się tego spodziewał!), kwestionując indonezyjskie wolnościowe dążenia i strasząc komunizmem.
Zafundowanie Amerykanom ekskluzywnej wycieczki od początku było pomysłem rządu holenderskiego, najrozsądniejszym zresztą na odcinku propagandowym. A pobyt w kolonii miał być dopiero preludium, bo owi niezależni amerykańscy dziennikarze lecieli właśnie do Europy na decydującą konferencję; (nie)stety po drodze ich samolot rozbił się w Indiach, walnie przyczyniając się do porażki kolonizatorów. Nieprzypadkowo van Reybrouck umieszcza to wydarzenie wśród czterech najważniejszych czynników decydujących o dekolonizacji Indonezji.
„Ten idiota”
Dzięki temu sposobowi prowadzenia narracji „Revolusi” dobrze się czyta, bo autor pisać potrafi, i to mimo trudnej, a momentami makabrycznej tematyki. Szokująca przemoc obu stron (choć holenderskiej bardziej) w czasie dekolonizacyjnej wojny to jedno – zresztą bardzo dobrze oddane, bo autor udał się nawet do miejsca najsłynniejszej masakry na Celebesie czy spotkał jednego z egzekutorów. Najgorsze i najbardziej zapadające w pamięć są zapisy masowych gwałtów dokonywanych przez Japończyków w czasie okupacji Indonezji. Szczególnie historia pewnej nieszczęsnej kobiety, masowo gwałconej przez wiele lat przez hordy żołdactwa, poruszy chyba nawet najbardziej zobojętniałych przez obcowanie z przemocową tematyką badaczy.
„Jak można komuś tak zniszczyć życie”, pyta van Reybrouck – i jego komentarz jest w świetle tego, co opisał, dość konserwatywny. To jeden z tych fragmentów, którego przeczytawszy, się już nie „odzobaczy”.
Belgijski pisarz ubarwia też opowieść reporterską kuchnią, jak choćby opisami wędrówek po górach Nepalu w poszukiwaniu Gurkhów, spotkania ze staruszkami od Holandii po Japonię czy przedzierania się przez wioski w dżungli. Nie przesadza z tym eksponowaniem własnej osoby, jest tego w sam raz, w odpowiednich proporcjach, to on jest dodatkiem do opowieści, nie odwrotnie – i tak powinno być. Czasem jednak nawet on nie mógł się powstrzymać.
Na samym początku książki opisuje, jak to w Holandii zrobiło się głośno o tym, że Belg ma pisać po niderlandzku książkę o dekolonizacji Holenderskich Indii Wschodnich (to tak jakby Rosjanin brał się za pisanie o Kresach Wschodnich po polsku). Geert Wilders, sławny holenderski skrajnie prawicowy polityk, usłyszawszy o tym, wykrzyknął: „Ten idiota powinien najpierw napisać książkę o królu Leopoldzie i belgijskim Kongu!”. Problem w tym, że van Reybrouck już wcześniej zdobył uznanie… bestsellerem o belgijskich zbrodniach w Kongu [sic!].
Cóż, nacjonaliści bez względu na szerokość geograficzną często miewają problemy z fact-checkingiem.
Stalin lewicowcem, czyli do czego można się przyczepić
Czytając tę książkę i myśląc w głowie o recenzji, zastanawiałem się, co by tu można skrytykować, bo przecież to ma być polska recenzja, nie można więc tylko chwalić. Tymczasem wyjąwszy nieszczęsny wstęp, całość była tak dobra, że doczepić mogłem się tylko do szczegółów.
Nie wiem, czy nazwałbym Stalina „lewicowcem”, choć formalnie nie jest to błąd. Na pewno zaś zdumiał mnie fragment o Radzie Bezpieczeństwa ONZ, w którym to ZSRR i Ukraina „napędzane silnym antyimperializmem”, głosują razem. A jak, przepraszam, miałby głosować Kijów w 1949? Hipotetycznie (bo tylko tak) każdy ukraiński dyplomata, który zawahałby się na kilka sekund, natychmiast wylądowałby w łagrze. Przecież Ukrainę Moskwa sztucznie wsadziła do ONZ jako osobny byt, by zwiększyć radziecki stan posiadania. To oczywista oczywistość, ale nie dla van Reybroucka.
Brak znajomości takich podstaw, w tym wypadku całkowitej iluzoryczności traktowania Ukraińskiej SRR jako czegoś politycznie osobnego, odsłania zauważalne też w kilku innych miejscach niezrozumienie wschodnioeuropejskiej specyfiki (innym przykładem niech będą zachwyty autora nad „imponującym sposobem”, w jaki Niemcy rozliczyli się z własną przeszłością [sic!]).
Osobiście irytuje mnie również marginalizacja Birmy w tej książce: U Thant nie pojawia się ani razu przy okazji opisu konferencji w Bandungu, a chyba powinien. Ten pierwszy azjatycki sekretarz generalny ONZ jest wymieniony w książce tylko raz, dużo później i zdawkowo. Rozumiem chęć polityki afirmatywnej (dawanie/przywracanie głosu dotychczas niesłyszanym) stosowanej przez autora wobec Indonezji, nie może jednak ona polegać na zawyżaniu znaczenia jednego peryferyjnego kraju kosztem drugiego.
Te mankamenty jednak nie biją w oczy i są w sumie trzeciorzędne dla treści książki. Dopiero jej zakończenie sprawia, że szukający dziury w całym recenzent może sobie poużywać.
Jak Indonezja (nie) zmieniła świata
Już w podtytule książki mamy „narodziny nowoczesnego świata”. Autor bardzo przywiązał się do idei, że to Indonezja swoją dekolonizacyjną walką doprowadziła do powstania współczesnego świata. Tyle że ani tak nie było, ani to nie wynika z treści książki. Owszem, Indonezja ogłosiła niepodległość w sierpniu 1945 roku (per analogia, Birma zrobiła to w 1943 roku). I co? I nic, bo nie miało to większego znaczenia, trzeba było tę niepodległość jeszcze wywalczyć w warunkach powracających kolonialistów uważających, że „nic się nie stało, Holendrzy, nic się nie stało”.
Dla powojennego świata znacznie ważniejsza była dekolonizacja Indii w 1947 roku. Indonezja ze swoją faktyczną, bo uznaną na świecie niepodległością, w 1949 roku była dużo później (i później niż Birma, wolna od 1948 roku).
Nie piszę tego, by kwestionować zasługi Dżakarty dla globalnej dekolonizacji. Po prostu uważam, że prowadząc politykę afirmacyjną wobec jakiegoś kraju, trzeba jednak znać miarę, a nie ogłaszać wszem wobec, że zmienił losy świata. Bo nie zmienił.
Globalnie rzecz biorąc, europejski kolonializm został zastąpiony przez amerykański neokolonializm, Zachód jak rządził światem przed 1949 roku, tak i potem (zmieniły się tylko dominujące na Zachodzie kraje). Dopiero od 2008 roku się to kończy, wyłania się postzachodni porządek międzynarodowy, w którym Indonezja ma swój udział. Ale to dzieje się teraz, a nie 75 lat temu.
Poniekąd rozumiem postawę autora. Pisząc o peryferyjnych krajach, często spotykamy się z niezrozumieniem, pytaniami: „a kogo to obchodzi?”, „po co się tym zajmować?”. Sam nie mam dobrej odpowiedzi na tę zaściankowość. Coś jest po prostu ciekawe i już! Birma jest fascynująca, Indonezja również – i tyle. Trzeba tylko znaleźć coś nowego w tych tematach i umiejętnie o tym napisać. Van Reybrouck wybrał inną taktykę, sprzedał opowieść o tym, że Indonezja zmieniła świat i dzięki temu osiągnął sukces. Szanuję zmysł popularyzacyjny, wszystko fajnie, tyle że to niezupełnie tak było.
Amerykańscy imperialiści
Drugi główny zarzut jest zupełnie innego kalibru. Autor z wielką fascynacją pisze o konferencji w Bandungu – też ją lubię, też odbyłem intelektualną pielgrzymkę do tego jawajskiego miasta, by poczuć genius loci – a potem roni krokodyle łzy, czemu powołany tam Ruch Państw Niezaangażowanych przegrał. A czemuż to? To proste! Amerykańscy imperialiści! Imperium zła, knując w swojej gwieździe śmierci, siedzibie CIA, pousuwało tych wszystkich chcących lepszego świata przywódców (znów Indonezja była wzorem, tym razem w 1965/1966 roku), co doprowadziło Trzeci Świat do ruiny. Quod erat demonstrandum.
Nie kwestionuję „niewidzialnej ręki” wywiadu amerykańskiego i ogólnej parszywości imperialnej polityki Waszyngtonu. Stary trzecioświatowy dowcip: „Czemu w USA nigdy nie było zamachu stanu? Bo nie ma tam ambasady amerykańskiej”, nie wziął się z niczego. Ale chciałbym nieśmiało zapytać: a co mieli robić?
Walczyli o dominację nad światem z blokiem socjalistycznym, a tu im wyrośli neutraliści, którzy w sumie wcale tacy neutralni nie byli, bo wielu z nich bliżej było do Moskwy niż do Waszyngtonu. To co, Amerykanie mieli siedzieć z założonymi rękami, pozwolić im działać i w efekcie przegrać zimną wojnę? Narzekanie, że drapieżnik zachowuje się, jak przystało na drapieżnika – i zagryza konkurentów, jest lekko niepoważne. Tak to wygląda, jak lewicowość wejdzie za mocno.
Co ważniejsze, przyczyną klęski Trzeciego Świata nie byli tylko, i nawet nie przede wszystkim, knujący amerykańscy imperialiści. Trzymające się neutralizmu państwa trzecioświatowe przegrały głównie dlatego, że ich przywódcy nie umieli rządzić i w większości wypadków doprowadzili swoje kraje do ruiny. Jasne, że mieli pod górkę, a Amerykanie i Sowieci przeszkadzali. Ale koniec końców to przede wszystkim niekompetencja peryferyjnych elit doprowadziła do tego, że termin „Trzeci Świat”, wymyślony zresztą przez francuskiego socjalistę, z synonimu dumy i nadziei przekształcił się w epitet na klęskę i biedę.
Wiek niewinności
Po przeczytaniu zachwytów van Reybroucka nad Bandungiem warto dla równowagi przytoczyć syntezę niechętnego Ruchowi Państw Niezaangażowanych Paula Johnstona, który oddaje pierwotny idealizm terminu „Trzeci Świat”: „wolny, pokojowy, bez powiązań, pracowity, oczyszczony z wad kapitalizmu i stalinizmu świat promieniujący zaletami społecznymi dziś własnym wysiłkiem ocali siebie, a jutro swoim przykładem cały świat”.
A jak się skończyło?
„Niektórzy z obecnych mieli następnie spiskować, by się pomordować nawzajem – inni mieli zakończyć życie w więzieniach, w niełasce lub na wygnaniu. Ale w tym momencie Trzeci Świat jeszcze się nie splamił żadną inwazją, aneksją, masakrą czy okrutną dyktaturą. Był w wieku niewinności, kiedy się wierzy, że abstrakcyjna siła cyfr, a bardziej jeszcze słów, przekształci świat”.
Najlepiej wyrażał tę postawę gospodarz, indonezyjski prezydent Sukarno, który, według Johnstona, „najlepiej uosabiał cechy postkolonialnych przywódców: złudzenia, religijność polityczną i wrodzony brak serca”. Tego charyzmatycznego przywódcę i jednego z twórców indonezyjskiej niepodległości po zwycięstwie władza zdegenerowała. Odsuwał rozsądnych doradców i zamieniał się w groteskowego tyrana. Jak to ujął w znakomitej książce „Zrozumieć Indonezję” Łukasz Bonczol, „stylem sprawowania urzędu Sukarno z roku na rok coraz bardziej przywodził na myśl karykaturalnego latynoamerykańskiego caudillo niż poważnego męża stanu”. Jego chaotyczna polityka doprowadziła kraj do bankructwa i na skraj wojny z Malezją. On po prostu nie umiał rządzić.
Tego się jednak z książki van Reybroucka nie dowiemy. U niego Sukarno zachwyca świat, podbija amerykański Kongres przemową o wolności i umawia się na kolację („a może coś więcej”) z Marilyn Monroe.
A potem przychodzą imperialiści amerykańscy i niszczą piękny sen Bandungu.
***
David van Reybrouck, „Revolusi. Indonezja i narodziny nowoczesnego świata”, przełożyła Iwona Mączka, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2024.