Kilka dni temu Thomas Rose, ambasador USA w Polsce, skrytykował „Omnibusa”, czyli europejski pakiet przepisów prawnych. Zasugerował przy tym, że Warszawa stoi w pierwszym szeregu orędowników tych zmian.

Problem polega na tym, że poparte właśnie przez Parlament Europejski prawo ma na celu dokładnie to, czego domaga się Rose — deregulację.

Zwłaszcza w zakresie konieczności raportowania ESG przez mniejsze firmy. Donald Tusk w odpowiedzi na wpis na X ambasadora delikatnie zasugerował, iż ten pomylił dyrektywy, podkreślając też, że przyjęcie „Omnibusa” przez Komisję Europejską miało miejsce w czasie polskiej prezydencji.

Sprawa ta doskonale ilustruje wagę deregulacji (ambasador Rose zwrócił uwagę, że więcej regulacji to redukowanie miejsc pracy i mniej innowacji w gospodarce) i pilne poszukiwanie rozwiązań, które dadzą rynkom dodatkowe przyspieszenie. Dyskusja na ten temat — wzorem trendów w USA czy krajach azjatyckich — od początku roku nie schodzi z agendy europejskiej debaty publicznej.

Z jednej strony, w Europie dominuje przekonanie, że obchodzenie prawa będzie receptą na przyspieszenie i zwiększenie konkurencyjności wspólnego europejskiego rynku. Z drugiej – kluczowe znaczenie ma to, by Europa radykalnie postawiła na innowacje technologiczne. Przede wszystkim na rozwijanie sztucznej inteligencji niezależnej od USA czy rynków azjatyckich.

Problem w tym, że Unia ma raczej niewielką skłonność do wyciągania wniosków z problemów, czego dowodem jest choćby fakt, iż po pandemii niewiele się zmieniło w sprawie bezpieczeństwa łańcuchów dostaw sektora farmaceutycznego.

Ambitne projekty odchudzania prawa

Kiedy w lutym Komisja Europejska ogłosiła „Overview Report on Simplification” — czyli zestaw propozycji mających na celu redukcję obciążeń administracyjnych i uproszczenie regulacji UE — ruszyła lawina.

Europejscy ekonomiści, politycy, przedsiębiorcy zaczęli mówić o pilniej potrzebie deregulacji i odchudzenia prawa. Nadmiar regulacji jest traktowany jako główny problem unijnych firm, jako bariera inwestycyjna (69 procent wskazań wdług raportu „EIBIS 2025”). Co więcej, około 86 procent firm zatrudnia pracowników, których zadaniem jest sprawdzanie zgodności procedur z obowiązującym prawem (według „European Union and Euro Area 2025”, OECD). Na początku roku KE ogłosiła ambitne plany redukcji obciążeń biurokratycznych o 25 procent w całej UE oraz o 35 procent w odniesieniu do małych i średnich firm (MŚP).

Chwilę potem Donald Tusk zaprosił Rafała Brzoskę do udziału w równie ambitnym projekcie odchudzania polskiego prawa gospodarczego. W ciągu stu dni zespół do spraw deregulacji „SprawdzaMY” zebrał ponad 16 tysięcy propozycji zmian. Po wyeliminowaniu duplikatów pozostało niemal 13 tysięcy wniosków.

Z tego zestawu rządowi przekazano około 488 rekomendacji, z czego ponad 200 zostało już zaakceptowanych przez radę ministrów. Mimo holistycznego podejścia do problemu, skupiono się jednak na ułatwianiu życia przedsiębiorcom, zwłaszcza w konfrontacji z administracją publiczną.

Jeden nowy przepis za dwa stare

Niedawno, podczas dużej konferencji w Warszawie, prezes jednego z największych polskich banków przyznał, iż od lat następują po sobie cyklicznie dwa sprzeczne trendy — deregulowania oraz zwiększania interwencji państwa.

W samym regulowaniu rynku nie ma wiele złego, pod warunkiem, że jest ono stabilne i przewidywalne. Rzeczywiście, w ostatnich miesiącach podczas wielu debat publicznych można słyszeć tak od prezesów największych w Polsce firm, jak i liderów małych i średnich przedsiębiorstw, że największą bolączką rynku jest nadmiar regulacji. Inflacja przepisów idzie w parze z ich zmiennością — nierzadko będącą efektem doraźnego reagowania na pojedyncze zdarzenie. Ta kazuistyka prawa jest zmorą przedsiębiorców.

Jest coś jeszcze, co w negatywnym sensie wyróżnia Unię Europejską od innych rynków na świecie. To gold plating – czyli w brukselskim żargonie nadmierne dopracowywanie wspólnotowych implementacji.

Innymi słowy, rządy i parlamenty poszczególnych państw członkowskich mają tendencję do dodawania przepisów krajowych w większym stopniu, niż to wynika z wytycznych UE.

Problem stał się na tyle duży, że Komisja Europejska zaczęła aktywnie zwalczać gold plating. Postrzega go jako jedno z istotniejszych źródeł nadregulacji i biurokracji, czyli tego, co jest kulą u nogi naszej gospodarki. Unijne standardy „Better Regulation” i „Fit for Future” nakazują wprost przekładanie wspólnego prawa na krajowe jeden do jednego.

Dziś coraz głośniej postuluje się zaś podejście, by każdy nowy przepis zastępował co najmniej dwa dotychczasowe – najstarsze i najmniej efektywne. To zresztą jedyna, jak się zdaje, skuteczna droga do faktycznego odchudzenia europejskiej legislacji oraz do odmienianej przez wszystkie przypadki deregulacji.

Deregulacja a prawa obywatelskie

Potrzeba deregulacyjna wynika wprost z faktu, że UE z roku na rok traci dystans do głównych rynków na świecie. Powrót do Białego Domu Donalda Trumpa i jego polityka gospodarcza — nieco zuchwała, a przede wszystkim nieodpowiedzialna i nieprzewidywalna — jeszcze wzmogła tę potrzebę. Na szali leżą innowacje technologiczne i przewagi rynkowe. Dalej zaś – konkurencyjność wspólnego rynku oraz wzrost gospodarczy.

Unia Europejska kończy 2025 rok w stanie kruchej równowagi: inflacja w strefie euro spadła do 2,1 procent, a gospodarka wróciła do symbolicznego wzrostu 0,2 procent kwartał do kwartału. To wynik, który jeszcze niedawno wydawałby się sukcesem — dziś jednak pokazuje, że Europa zaczyna tracić wobec reszty świata. Przypomnijmy, że roczny wzrost gospodarczy w USA przekracza 3 procent, w Chinach 5, a w Indiach 7 procent.

Europa pozostaje więc na progu stagnacji. Głównym problemem jest niska produktywność oraz chronicznie słabe inwestycje prywatne, zwłaszcza w sektorach nowych technologii. W przeciwieństwie do USA, które korzystają na boomie inwestycyjnym związanym ze sztuczną inteligencją i zielonym przemysłem, europejskie przedsiębiorstwa wciąż zmagają się z wysokimi kosztami energii i rozproszonym rynkiem kapitałowym.

To właśnie zdolności do wypracowywania i wdrażania innowacji cyfrowych opartych na AI są dziś istotnym orężem rozwoju rynku.

Z tym że Unia Europejska od dekad tkwi w innym paradygmacie niż Stany Zjednoczone – o Chinach, Indiach czy Brazylii nie wspominając.

Jednym z fundamentów UE są prawa obywatelskie oraz ochrona konsumentów. Proporcje z resztą świata są nieporównywalne. To rynki dyktują warunki gry. O monopolistycznej roli bigtechów pisaliśmy już wielokrotnie. Znamienne, że wspólna Europa jako jedyna próbuje regulować ich wpływy oraz dążyć do płacenia przez tych gigantów uczciwych podatków.

Ta perspektywa konfrontuje się dziś z potrzebą pilnego upraszczania przepisów i zwiększania potencjału Starego Kontynentu na polu innowacji cyfrowych. Czasu jest niewiele.

A gdzie jest nasza moc obliczeniowa?

Tymczasem Stany Zjednoczone kontrolują dziś około trzech czwartych globalnej mocy obliczeniowej wykorzystywanej w sztucznej inteligencji. Chiny mają około 15 procent, a Unia Europejska mniej niż 5 (dane think tanku Epoch AI i Komisji Europejskiej). W świecie, w którym dostęp do mocy GPU (graphics processing unit, czyli procesorów graficznych używanych do trenowania modeli AI) decyduje o przewadze technologicznej, to przepaść trudna do zniwelowania.

Moc obliczeniowa stała się jednym z najcenniejszych zasobów XXI wieku – porównywalnym z ropą czy uranem w epoce przemysłowej.

Od niej zależy tempo rozwoju modeli językowych takich jak ChatGPT, Claude czy Gemini, a więc także zdolność państw i firm do tworzenia własnych, konkurencyjnych systemów sztucznej inteligencji. Brak odpowiednich klastrów GPU oznacza, że europejskie uczelnie, laboratoria i startupy muszą polegać na amerykańskich chmurach obliczeniowych – od Microsoftu, Google’a, Amazona czy Mety.

Nie jest jednak tak, że Unia nic w tej sprawie nie robi. Wręcz przeciwnie, lecz główny grzech Brukseli polega na przespaniu największych szans. W tym roku Komisja Europejska ogłosiła program „AI Gigafactories”, który ma wzmocnić europejską infrastrukturę obliczeniową.

Inicjatywa przewiduje około 20 miliardów euro inwestycji publiczno-prywatnych w budowę kilku dużych centrów danych przystosowanych specjalnie do trenowania modeli AI. Mają one powstać w ramach unijnej sieci EuroHPC (European High Performance Computing Joint Undertaking), która już dziś rozwija superkomputery naukowe takie jak LUMI w Finlandii czy Leonardo we Włoszech.

Nowe „gigafabryki AI” mają być zasilane zarówno procesorami NVIDIA, jak i rozwijanymi w Europie akceleratorami — między innymi przez francuski Eviden (Atos), brytyjski Graphcore i startup SiPearl, który pracuje nad chipami dla europejskich superkomputerów. Dostęp do tej infrastruktury ma być priorytetowo zapewniony instytucjom badawczym, startupom i konsorcjom w ramach projektu European AI Commons — wspólnej przestrzeni danych i narzędzi AI.

Według Komisji, program „AI Gigafactories” będzie jednym z trzech filarów nowej strategii technologicznej Unii: obok „AI Act” (pierwszego na świecie kompleksowego prawa regulującego sztuczną inteligencję — to jeden ze wspomnianych objawów troski o prawa i gwarancje obywateli-konsumentów) oraz inicjatywy „AI Commons”, która ma wspierać otwarte modele i zasoby danych.

Mimo ambitnych planów, eksperci podkreślają, że Europa nie dogoni USA w ciągu kilku lat. Skala inwestycji po drugiej stronie Atlantyku – liczona w setkach miliardów dolarów – oraz dominacja amerykańskich firm w produkcji i dystrybucji chipów są przytłaczające.

Jednak zwiększenie udziału UE w globalnej mocy obliczeniowej z obecnych 5 do około 10–12 procent w nadchodzących latach byłoby — jak się szacuje — znaczącym krokiem w stronę technologicznej suwerenności. Tu jednym z problemów infrastrukturalnych staje się dostęp do energii. Rzecz nie tylko w jej cenach, lecz w ogóle, siłach wytwórczych (klastry AI zużywają ogromne ilości prądu i wymagają wydajnego chłodzenia).

Podczas niedawnej konferencji organizowanej przez Polską Agencję Inwestycji i Rozwoju (PAIH) jej prezes podkreślał — i słusznie — ogromny sukces polskiego modelu językowego Bielik.

Walory i potencjał polskiej sztucznej inteligencji docenia się już za oceanem.

Z tym że to rozczłonkowanie na poziomie poszczególnych rynków krajowych wcale nie sprzyja budowaniu silnego europejskiego rynku opartego na AI.

Jeśli Europa skupi się na uwalnianiu rynku poprzez uszczuplanie wspólnego prawa — zagoni się w kozi róg.

Goniąc Stany Zjednoczone, Chiny czy Indie może skupiać się na wolności gospodarczej, ale przede wszystkim na zwiększaniu potencjału innowacyjnych technologii.

To rozwijanie sztucznej inteligencji — we wszelkich sektorach rynku i obszarach naszego życia — daje impuls do długofalowego rozwoju. Łącznie choćby z boomem na inteligentne uzbrojenie i zwiększanie nakładów na zbrojenia czy nacisk na dual use, może dać Europie impuls do wyjścia z obecnego marazmu.