„Bill Gates odwołał katastrofę klimatyczną”. „Gates podważył dogmat klimatyzmu”. „Arcykapłan nowej religii stracił wiarę w swe dogmaty”. „Szokujące stwierdzenie”. To tylko niektóre z sensacyjnych nagłówków komentujących niedawny tekst Billa Gatesa, założyciela Microsoftu, jednej z najbogatszych osób na świecie, ale i hojnego filantropa, który przeznaczył sporą część swojego majątku na przeciwdziałanie zmianom klimatycznym. Czy Gates, który jeszcze niedawno opublikował książkę „Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej”, faktycznie odwołał alarm?

Ociepla się, ale nie płoniemy

W swoim eseju Gates zarysował „trzy trudne prawdy” o polityce klimatycznej. Po pierwsze, zmiany klimatu to poważny problem, ale, szczęśliwie, nie przyniosą końca ziemskiej cywilizacji.

Po drugie, zmiany temperatur nie są najlepszą miarą postępu działań proklimatycznych.

Po trzecie, dbałość o zdrowie i dobrobyt są najlepszym sposobem obrony przed skutkami zmian klimatu.

Z każdą z tych tez można polemizować, przyjmować różne perspektywy, zgadzać się z częścią jego argumentów, kwestionować inne. Z perspektywy projektowania polityk klimatycznych i mobilizowania na ich rzecz społecznego poparcia zasadniczy jest jednak punkt wyjścia rozważań Gatesa.

A jest nim krytyka katastroficznej, apokaliptycznej wizji zmian klimatu, zgodnie z którą w ciągu kilku dekad rosnące temperatury zdziesiątkują naszą cywilizację.

Oczywiście Gates przerysowuje. Naukowcy nie zapowiadali nagłej i gwałtownej katastrofy – ognia piekielnego, który pochłonie planetę, ale rozłożone na wiele lat stopniowe zmiany, z których część będzie nieodwracalna i doprowadzi do trwałej degeneracji części ekosystemów, niosąc ze sobą także daleko idące konsekwencje społeczne.

Ma on natomiast rację, gdy twierdzi, że alarmistyczna narracja o nadciągającej katastrofie klimatycznej stała się motorem napędowym aktywizmu i uzasadnieniem wielu polityk, które nazwano „klimatycznymi”.

Róbcie coś. Już

„Ukradliście moje marzenia i dzieciństwo swoimi pustymi słowami. Całe ekosystemy się walą, jesteśmy na początku masowego wymierania, a wy potraficie tylko mówić o pieniądzach i bajkach o ekonomicznym wzroście. Jak śmiecie?!”, wykrzyczała możnym tego świata Greta Thunberg na szczycie ONZ w Nowym Jorku w 2019 roku. „Chcę, żebyście wpadli w panikę. Chcę, żebyście panikowali, jakby wasz dom się palił”, zaklinała ich w Parlamencie Europejskim.

Aktywiści nowej fali nie pozostawiali wątpliwości, jak pilna jest ich walka. Nazwy ruchów jak Extinction Rebellion – w wolnym tłumaczeniu „Bunt przeciwko wymieraniu” – czy Ostatnie Pokolenie nie wzięły się przecież z przypadku, ale były jasnym komunikatem – trzeba działać natychmiast i radykalnie.

Ich postulaty nie były bezpodstawne. W końcu, jak mogliśmy wyczytać w jednym z raportów IPCC, czyli Międzyrządowego Zespół ds. Zmian Klimatu, doradczego ciała ONZ: „Zatrzymanie globalnego ocieplenia na poziomie 1,5°C będzie wymagać szybkich, dalekosiężnych i bezprecedensowych zmian we wszystkich dziedzinach życia społecznego”.

Alarmistyczny ton przebił się także do popkultury. W filmie „Nie patrz w górę” alegorią zmian klimatu była zbliżająca się ku Ziemi kometa. Pozytywnymi bohaterami byli naukowcy próbujący bezskutecznie ostrzec ludzkość przez zbliżającą się zagładą. Intencją twórców było natomiast zawstydzenie wszystkich, który owe zagrożenie ignorują i bagatelizują.

Walka ze zmianami klimatu ujęta jako ratowanie świata przed nadchodzącym armagedonem stała się moralnym zobowiązaniem.

To zadanie nie tylko godne, ale i wymagające najwyższych wyrzeczeń. Jego polityczną emanacją było wyznaczanie kolejnych celów klimatycznych. Unia Europejska w ramach Zielonego Ładu zobowiązała się przykładowo do tego, aby uczynić z Europy pierwszy neutralny klimatycznie kontynent.

Wstaję i walczę o klimat?

Problem w tym, że o ile świadomość zmian klimatu i ich negatywnych skutków – nie tylko środowiskowych, ale także społecznych i ekonomicznych – rosła, to dla większości było to po prostu jedno z wielu wyzwań.

Rozszalała się pandemia, w Europie wybuchła wojna, a w jej konsekwencji nastąpił kryzys uchodźczy, ceny energii i inflacja poszybowały w górę. Nie zniknęły też codzienne troski. Trzeba znaleźć miejsce w żłobku czy opłacić dodatkowe zajęcia dla dziecka, dopchać się do lekarza, załatwić opiekę nad babcią, spłacić albo w ogóle dostać kredyt na mieszkanie.

Dla wielu perspektywą jest koniec miesiąca, a nie koniec świata.

Szczerze? Nie myślimy po przebudzeniu, że to doskonały dzień, by „osiągnąć zerowy poziom emisji gazów cieplarnianych netto”. W nowy rok nie postanawiamy, że będziemy dążyć do „utrzymania wzrostu globalnych średnich temperatur na poziomie znacznie poniżej 2 stopni Celsjusza ponad poziom przedindustrialny i kontynuowania wysiłków na rzecz ograniczenia wzrostu temperatur do 1,5 stopnia”. Naszym autentycznym celem życiowym nie jest osiągnięcie „neutralności klimatycznej do 2050 roku”.

Alarmizm klimatyczny bez wątpienia przyczynił się do trwałego umieszczenia zmian klimatycznych na mapie globalnych wyzwań. Ale w naturalny sposób natrafił na swoje granice.

Jak już przed laty pisała Dana Fisher, socjolożka zajmująca się problemem społecznej percepcji zmian klimatu, „niezbędny poziom masowej mobilizacji jest możliwy tylko wtedy, gdy społeczeństwo doświadcza dużych i trwałych poziomów ryzyka, które mają namacalne długofalowe konsekwencje w postaci kosztów społecznych dla ludzi i mienia”.

Straszenie Zielonym Ładem

Takiej mobilizacji doświadczyliśmy w czasie pandemii, gdy zagrożenie dla naszego życia, zdrowia, ale i gospodarki było bliskie i namacalne. Wtedy byliśmy gotowi zaakceptować pewne mniej lub bardziej bolesne i uciążliwe ograniczenia, takie jak kwarantanny, obowiązek noszenia maseczek, ograniczenia w przemieszczaniu się i kontaktach społecznych, ale i sięgniecie po nadzwyczajne środki ekonomiczne.

Kwestie związane ze zmianami klimatu nigdy nie osiągnęły tej masy krytycznej. Nie znaczy to, że nie przywiązujemy do nich wagi – u 71 procent Polek i Polaków zmiany klimatu wywołują obawy. Ale dla większości z nas pozostawały i pozostają zbyt odległe, abstrakcyjne, rozmyte, aby uzasadnić klimatyczny stan wyjątkowy. Posługując się przykładem, na czas pandemii przy pełnej społecznej aprobacie uziemiliśmy na długie miesiące tysiące samolotów. A wszelkie wezwania do ograniczenia latania z powodów klimatycznych, mimo wysokiej emisyjności, uznajemy za fanaberię.

Alarmistyczny ton w pewnym momencie zaczął trafiać w próżnię.

Do tego jego przyjęcie uczyniło działania proklimatyczne wrażliwymi na backlash

klimatyczną kontrrewolucję bagatelizującą zagrożenia wynikające ze zmian klimatu i w wyśmiewającą osoby angażujące się w przeciwdziałanie im.

Najbardziej prominentną ofiarą owego backlashu stał się unijny Zielony Ład. I stało się to w warunkach powszechnego poparcia dla inwestycji w odnawialne źródła energii, odchodzenia od paliw kopalnych czy poprawy efektywności energetycznej transportu i budynków.

To każe przyjąć, że kluczowym problemem unijnego pakietu proklimatycznego wcale nie była jego treść. Barierą okazał się framing. Czyli opowieść o Zielonym Ładzie, której podstawą było osiąganie kolejnych celów redukcji emisji na drodze ku uczynieniu z Europy pierwszego neutralnie klimatycznego kontynentu.

Klimat? Ja

Skoro więc nie jesteśmy gotowi poświęcić się dla klimatu, to konieczne jest odwrócenie paradygmatu. Z tej perspektywy Gates trafia w samo sedno, gdy wzywa do umieszczenia ludzkiego dobrostanu w centrum strategii klimatycznych. Nieskromnie, ale i z pewną satysfakcją pochwalę się, że wraz z Marią Wittels sformułowaliśmy identyczny postulat już półtora roku temu. W raporcie More in Common Polska „Polityka klimatyczna z ludzką twarzą” pisaliśmy bowiem tak:

„W centrum polityki klimatycznej należy postawić człowieka – aby obywatelki i obywatele widzieli, że polityka klimatyczna pracuje dla nich, a nie oni dla polityki klimatycznej”.

Za tym przekonaniem kryje się dość banalna prawda – z nami czy bez nas klimat sobie poradzi. Dlatego celem polityk klimatycznych nie może być ochrona klimatu per se, ale poprawa jakości ludzkiego życia osiągana za sprawą przyjaznych klimatowi działań i regulacji. Polityka klimatyczna musi służyć obywatelom zamiast obciążać ich, zobowiązywać, zmuszać do wyrzeczeń.

Tak definiowana polityka klimatyczna nie tylko nie konkuruje z innymi politykami, ale wspiera je, stając się ich integralną częścią. Ten zwrot jest już widoczny.

Unia Europejska zaczęła łączyć wątki klimatyczne i przemysłowe, dążąc do tego, aby proklimatyczne innowacje stały się źródłem europejskiej potęgi i konkurencyjności na globalnych rynkach.

Także w Polsce politycy w końcu dostrzegli synergię między politykami klimatycznymi i innymi strategicznymi obszarami. Donald Tusk, wizytując budowę morskiej farmy wiatrowej Baltic Power, podkreślał, że przyczyni się ona do uniezależnienia od importu surowców energetycznych, wzmocnienia bezpieczeństwa energetycznego i rozwoju krajowego przemysłu. Chyba każdy, niezależnie od poglądów politycznych, ale także wiary lub niewiary w zmiany klimatyczne przyzna, że to fundamentalne wyzwania, przed którymi stoi dzisiejsza Polska.

Idąc tą ścieżką, można zbudować szeroki konsensus społeczny dla proklimatycznych rozwiązań.

Dlatego ważniejsze od rzekomego odwołania alarmu klimatycznego jest odwołanie alarmizmu.

Nie oznacza to rezygnacji z zasadniczego celu, jakim jest zachowanie Ziemi jako dobrego miejsca do życia – wręcz przeciwnie. Oznacza to tylko i aż, że politykę klimatyczną należy „udomowić” i jasno zakorzenić ją w potrzebach zwykłych ludzi i społeczeństw. Takie podejście tworzy większe szanse na skuteczne przeciwdziałanie zmianom klimatycznym niż bicie w tarabany.