Wydawało się, że po dekadach orki na ugorze, jaką jest wyjaśnienie faktów i mitów na temat przemocy, niektóre sprawy są oczywiste. A więc, że skoro kogoś nie skazano, to nie oznacza to, że nie zrobił tego, co mu się zarzuca. Że ofiara przemocy, w tym gwałtu, nie musi być krystaliczna i szlachetna, by nadal być ofiarą. Że czasami ofiara nie może zrobić nic więcej, jak tylko powiedzieć, co się stało, bo ma słowo przeciwko słowu.
A jednak dyskusję o różnego rodzaju przemocowcach wciąż często ucina się zdaniem: skoro sąd go nie skazał, znaczy, że jest niewinny.
Z drugiej strony media społecznościowe do tego stopnia ułatwiły rzucanie oskarżeniami, że istotnie osłabiły wyzwalający trend #MeToo. Ujawnienie się w nich jako ofiara przemocy seksualnej według wielu zamyka drogę do pytań wobec tych, którzy przekonywali od lat, że należy wierzyć ofiarom. Nawet jeśli nie mają one dowodów.
Zagrożenia wynikające z #MeToo i mediów społecznościowych zostały już dobrze omówione. Temat ponownie porusza książka Marcina Kąckiego „Bez znieczulenia”.
Kącki przekonuje w niej, że sam stał się ofiarą #MeToo, mediów społecznościowych, upadających standardów w mediach tradycyjnych i radykalnych feministek. Twierdzi, że inni ulegli tym narracjom. I jednocześnie pogrążyli go oraz sami stali się ofiarami strachu przed internetowym wyrokiem.
Nie ma wyroku, nie było przemocy?
Najpierw uporządkujmy fakty.
Połowa zawiadomień w sprawie gwałtu w Polsce kończy się umorzeniem. W sprawach, które dochodzą do sądu, 30–40 procent gwałcicieli dostaje wyroki w zawieszeniu.
Różne szacunki mówią, że od 50 procent do nawet 90 procent gwałtów oraz ich prób nie jest zgłaszanych. Ofiary nie robią tego ze strachu – przed zemstą, wyśmianiem, podważaniem własnej wiarygodności czy ponownym przeżywaniem traumy.
O tym, dlaczego sprawy o gwałty tak łatwo umorzyć, pisze się od lat. Policjanci i prokuratorzy często nie kontynuują sprawy, gdy ofiara nie jest ich zdaniem dostatecznie niewinna. A więc: piła alkohol, wracała z imprezy, flirtowała wcześniej ze sprawcą, sama poszła z nim do domu, dając tym samym rzekomo powód do tego, by uznać, że zgadza się na seks. To słynny kazus krótkiej spódniczki na kobiecie, która „sama jest sobie winna”, bo „prowokuje”.
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, jeśli została zgwałcona partnerka czy żona. W domu, bez świadków, którzy mogliby chociaż zeznać, co działo się wcześniej.
Fakt, że ktoś nie został skazany za gwałt, nie oznacza więc, że nie zgwałcił. To samo dotyczy molestowania.
Fakt, że ktoś nie został skazany za masturbację w obecności osoby, która sobie tego nie życzy i przeżywa w związku z tym szok, nie oznacza, że tego nie zrobił. Oznacza tylko i wyłącznie, że ten ktoś nie został skazany.
Jemu wolno, a jej nie?
Marcin Kącki nie został skazany za molestowanie Karoliny Rogaskiej, która twierdzi, że masturbował się przy niej, wbrew jej woli, gdy nie chciała z nim uprawiać seksu. Nie zostały mu w tej sprawie postawione zarzuty prokuratorskie.
Karolina Rogaska opublikowała niedawno nagranie, w którym rozmawia o tym z Kąckim. Ten nie zaprzecza, że się przy niej masturbował. Ani nie potwierdza. Bardzo chce się z nią spotkać, żeby o tym porozmawiać.
W książce opisuje, jak na festiwalu literackim w Miedziance usiadła mu wbrew jego woli na kolanach, a także – jak przyszła do jego domu i nie chciała wyjść, za to położyła się z nim do łóżka.
Dowiadujemy się, że jest to osoba, która bywa pijana, prowokująca. Nie wiadomo wprawdzie, czy nosi krótkie spódniczki, ale jak ktoś chce, to może wywnioskować, że sama prosi się o nieszczęście. Albo że jest niewiarygodna.
Serio – nie wiem, czy Kącki zrobił to, o co go oskarża Rogaska. Ale wiem, że ona nie jest mniej wiarygodna z powodów, które opisuje Kącki. Jeśli miałoby tak być, to on też powinien być niewiarygodny, bo sam przecież opisał w „Gazecie Wyborczej”, jak pił i romansował.
A może jemu wolno, a jej nie?
Chłopcy to polubią
Kącki jest reporterem z dorobkiem. Zdemaskował pedofila, dyrygenta Poznańskiego Chóru Chłopięcego Polskie Słowiki, Wojciecha Kroloppa. Opisał wymuszanie seksu za pracę w Samoobronie. Skrajnych nacjonalistów w Białymstoku. W książce „Chłopcy. Idą po Polskę” pisał o Januszu Korwinie-Mikkem oraz fenomenie korwinistów i konfederatów sprzed 2023 roku, dostrzegając w nich zagrożenie. Oni też nie lubią Kąckiego.
Ale po ostatniej jego książce owi „chłopcy” mogą dostrzec w nim nadzieję.
Łatwo wysnuć z niej wniosek, że szlachetne z założenia #MeToo stało się narzędziem przemocy wobec mężczyzn, a media społecznościowe – miejscami urządzania linczu.
Problem w tym, że jest mnóstwo powodów do tego, by wątpić, czy Kącki, opisując to wszystko, prowadzi uczciwą i niezmanipulowaną analizę.
Czy to mogło spotkać każdego?
Przypomnijmy jeszcze chronologię wydarzeń. W styczniu 2024 roku w internetowej wersji „Gazety Wyborczej” ukazał się tekst Kąckiego „Moje dziennikarstwo. Alkohol, nieudane terapie, kobiety źle kochane, zaniedbane córki i strach przed światem”.
Niektórzy publicznie zachwycali się literacką spowiedzią dziennikarza. A potem wycofywali się z zachwytu po tym, jak druga część publiczności zobaczyła w tekście romantyzowanie przemocy. Na przykład we fragmencie, w którym autor opisuje, jak wszedł po balkonach do koleżanki, która nie chciała go wpuścić przez drzwi i ze strachu zamknęła się w łazience. Kącki opisuje to i inne swoje przygody w tonie romantycznej awanturniczej ballady, snutej przez chłopca złego, ale obdarzonego nieodpartym urokiem i straceńczym podejściem do życia. Taki jest cały tekst.
Nie brak takich, którzy uważają, że to nie tylko opowieść o przemocy, ale i o grafomanii.
Po publikacji tekstu Instytut Reportażu, w którym Kącki był jednym z wykładowców, ogłosił, że kończy z nim współpracę. Jedna z kursantek, Karolina właśnie, napisała w mediach społecznościowych o masturbowaniu. Zareagowało mnóstwo osób związanych i niezwiązanych z dziennikarstwem, ale znanych i wpływowych. W końcu szefowie „Gazety Wyborczej” usunęli tekst ze strony. Następnie Agora, wydawca „Wyborczej” i sama gazeta powołały komisję w sprawie Kąckiego. Aż w końcu firma zakończyła z nim współpracę.
Dlaczego to ważne i wykracza daleko poza status tematu branżowego? Bo istotne jest pytanie, czy Kącki jest ofiarą cancel culture i mediów społecznościowych. A więc – czy rzeczywiście mogło to spotkać każdego?
Granice moralizatorstwa i manipulacji
Książka zaczyna się od diagnozy kondycji (spoiler – złej) dziennikarstwa na przykładzie „Gazety Wyborczej”, w której Kącki pracował, oraz innych mediów. Jednym z przejawów upadku standardów jest grzech aktywizmu, który ma trawić redakcję „Wysokich Obcasów”.
Przyznam, że zaczęłam czytać tę książkę, oczekując ulgi w mojej złości na facebookową policję polityczno-obyczajową. Wprawdzie czytając dwa lata temu tekst Kąckiego w Wyborczej czułam ból zębów, zastanawiając się, jak to możliwe, opublikowano taką apoteozę przedmiotowego i czasami przemocowego traktowania kobiet.
Ale zgodziłam się w końcu z koleżanką, która stwierdziła, że nawet, jeśli tekst był głupi i grafomański, to nie znaczy, że Kącki jest predatorem.
A więc spotkała go kara niewspółmierna do czynów, do której miał doprowadzić internetowy lincz.
Facebookowym moralistom powinno się postawić jakieś granice. Sama czasami boję się odezwać, kiedy moje znane koleżanki, które prywatnie lubię, publikują jak umówione oświadczenia albo listy na różne tematy. A to w obronie kogoś, kogo spotkała rzekoma podłość, chociaż moim zdaniem wykorzystują swoją pozycję by ukarać krytyka koleżanki. Albo wychwalając kogoś za jego dokonania, choć moim zdaniem osoba jest kontrowersyjna. Ale nic nie mówię. Rzeczywiście, boję się publicznie sprzeciwić, bo to z kolei mogłoby być potraktowane jako atak. Czuję się więc dyscyplinowana.
Kiedy jednak w książce Kąckiego zaczęłam czytać objaśnienia na temat standardów dziennikarskich i aktywizmu w WO, zanotowałam pierwszy moment, w którym poczułam, że autor chce mną manipulować. Przecież dziennikarki Wysokich Obcasów otwarcie mówią, że dążą do jakiś zmian, że kreują te zmiany. Niczego nie udają.
Trójca terroru – woke, feministek i „Gazety Wyborczej”
Kącki opisuje też, jak chciał im uświadomić, że błądzą. Delikatnie, żeby ich nie rozjuszyć. Można odnieść wrażenie, że opisuje perswazję pod adresem przedszkolaka albo psa. Jakby „dziewczyny z WO” same nie umiały działać świadomie. A więc „oszalałe”. A więc „niewiarygodne”. A to one są jego oponentkami.
Znam też sytuację z pewnym wywiadem, którą Kącki diagnozuje jak coś na kształt terroru woke. Był to wywiad w którym rozmówczynie podawały krzywdzące i zmanipulowane informacje na temat osób trans. Kącki przedstawia to jako opinię. Zakrzyczaną ponoć, bo w Gazecie podniósł się sprzeciw wobec padających w tej rozmowie „argumentów”.
Dalej już czytałam bez emocji, bo ile można się denerwować. Poza tym to jest toporne – widać wyraźnie, jak pierwsza część książki ma nas wprowadzić w kolejną, w której autor zostanie ofiarą terroru radykalnych feministek i lewicowego aktywu „Gazety Wyborczej”. Ten z kolei panicznie boi się odejść od stadnego myślenia w lęku przed inbami (tak mniej więcej to przedstawia to Kącki), więc wymusza odpowiednie teksty.
Ofiara aktywu staje się następnie ofiarą potęgi mediów społecznościowych. A szerzej ofiarą szalejącej poprawności politycznej i woke.
Kącki zniszczony?
Mieszają tu się dwa porządki. Radykalizmu postaw, ocen i łatwości ataków przeprowadzanych w internecie. Oraz gotowości do bycia wrażliwym i świadomym, do nie używania krzywdzącego języka.
To, że łatwo urządzić na kimś lincz za złe słowo nie oznacza, że mamy nie uczyć się języka, który nie krzywdzi na przykład osób trans.
Że mamy nie być świadomi tego, jak trudno powiedzieć, że było się molestowaną albo zgwałconą. I nie wyciągać z tej wiedzy wniosków. Że mamy nie zamykać oczu na nierówność płci dlatego, bo zaangażowane w feminizm dziennikarki wciąż wytykają mężczyznom dominujące zachowania.
Kącki przekonuje jednak, że stadne zachowania stały się krzywdzące. A osoby, które zwróciły się przeciwko niemu zrobiły to ze strachu przed tym, że same zostaną zaatakowane. Wiadomo to stąd, że konfrontuje się z nimi, pyta dlaczego go atakowali, a oni właśnie tak odpowiadają. Mówią o strachu przed wyłamaniem się, przed przekierowaniem uwagi na własne zachowania, które mogą stać się powodem linczu.
Najpierw czytałam to wstrząśnięta, wręcz podziwiając odwagę Kąckiego do zadania najprostszego, ale najważniejszego pytania – dlaczego. Dlaczego mnie zaatakowałeś, zaatakowałaś?
Ale po chwili dociera do mnie, że odpowiedzi są za szczere, za piękne, za bardzo pasują do opowieści o niewinnej ofierze zbiorowego szaleństwa.
Ten, kto nie zauważył wcześniej w jego książce manipulacji może uwierzyć, że znaleźliśmy się na skraju obyczajowego totalitaryzmu. A Kącki jest symbolem walki z nim.
Ofiary nie stały się oprawcami
Tyle, że tak nie jest. Wciąż mamy nierówności i dyskryminację. I fakt, że Kącki padł ofiarą linczu nie oznacza, że wahadło przechyliło się w drugą stronę a ofiary stały się oprawcami. A to właśnie mogą z ulgą wyczytać z jego książki ci, których wciąż drażni, że już nie wypada pouczać kobiet, czy sprowadzać ich do roli obiektów seksualnych.
Mówiąc łatwiej, ci, którzy uważają, że kobiety tak naprawdę lubią, kiedy łapie się je za biust. Tylko teraz już nie można tego głośno powiedzieć.
A więc książka Kąckiego nie udziela odpowiedzi na pytanie czy w Polsce można komuś złamać życie jednym fałszywym oskarżeniem. Autor chce tego dowieść. Ale nie potrafi przekonać, że to nie tylko kolejna brawura, w której postanowił wziąć udział. Wszystko się tam jakoś za dobrze składa w spójną opowieść.
A nie ma przecież krystalicznie szlachetnych ofiar. Może ten rewelacyjny temat, jak sam go określa Kącki, powinien opisać ktoś, kto nie jest w niego zaangażowany? Ale to już musiałaby być dyskusja o bezstronności dziennikarskiej. A wiadomo, co się stało ze standardami.