Adam Józefiak: Wokeizm i synteza tożsamościowa to w Polsce pojęcia dość abstrakcyjne. Powszechne są raczej niezałatwione problemy związane z różnorodnością. Piszesz o amerykańskiej „pułapce tożsamości”. Czym ona jest?
Yascha Mounk: Pierwszym, najszerszym pojęciem jest polityka tożsamości, która jest elementem demokracji. Obejmuje wszystkie formy politycznego zrzeszenia się na podstawie tożsamości. Przykładem może być jedno z największych stowarzyszeń obywatelskich w Stanach Zjednoczonych – American Association for Retired Persons (AARP) – które działa na rzecz interesów emerytów. To również jest polityka tożsamości.
Gdy jednak w książce piszę o syntezie tożsamościowej – tytułowej „pułapce” – a także, gdy używam terminu woke, odnoszę się do ideologii politycznej, która ukształtowała się w ciągu ostatnich pięciu dekad. Czerpie ona z poważnych myślicieli – od modernistów takich jak Michel Foucault, przez postkolonialistów jak Edward Said i Gayatri Spivak, po myśl przedstawicieli krytycznej teorii rasy, takich jak Derrick Bell i Kimberlé Crenshaw.
Synteza tożsamościowa jest zdecydowanie mniej subtelna niż prace tych intelektualistów, ale proces jej rozwoju jest fascynujący. Z niszowego nurtu akademickiego mniej więcej piętnaście lat temu przekształciła się w ideę wywierającą realny wpływ na debatę polityczną.
Kup książkę Yaschy Mounka „Pułapka tożsamości”.
Na czym, według ciebie, polega ideologia woke?
U jej podstaw leży przekonanie, że każdą interakcję społeczną, instytucję, decyzję należy analizować poprzez pryzmat grup tożsamościowych, zbudowanych na podstawie rasy, płci czy orientacji seksualnej. Zakłada ona, że neutralne zasady i uniwersalne wartości w gruncie rzeczy służą utrwalaniu dyskryminacji tych grup.
W związku z tym społeczeństwo powinno zostać radykalnie przekształcone, tak aby sposób, w jaki się nawzajem traktujemy oraz w jaki traktuje nas państwo, był wprost uzależniony od przynależności do określonych grup tożsamościowych.
Synteza tożsamościowa i woke to tytułowa „pułapka” – czyli szkodzi tym, którym miała pomagać?
Użyłem tej metafory, bo rzeczywiście widzę tu pewien rodzaj pokusy. Istnieją przecież realne niesprawiedliwości i formy dyskryminacji. Kształtowały nasze społeczeństwo i – choć w osłabionej formie – wciąż trwają. Ideologia obiecuje, że jest bezkompromisowym sposobem wyeliminowania ich.
Problem polega na tym, że w praktyce zachęca ona do działań, które zamieniają społeczeństwo w grę o sumie zerowej między różnymi grupami tożsamościowymi.
To prowadzi do świata, w którym trudno będzie utrzymać wspólne instytucje demokratyczne i pokój między rywalizującymi grupami.
Dlaczego taka twarda rywalizacja interesów grup jest pułapką dla mniejszości?
W takim modelu mniejszości ostatecznie przegrają.
Jeśli polityka stanie się totalną walką o zasoby między grupami, to dlaczego mielibyśmy zakładać, że to historycznie marginalizowani, czyli mniejszości, wygrają tę walkę?
Widać to również w praktykach pedagogicznych – kiedy dzielisz sześciolatki według grup etnicznych i zachęcasz uczniów pochodzenia latynoskiego czy azjatyckiego od najmłodszych lat do walki z innymi grupami o kolektywne interesy.
A co w tej logice dzieje się z grupą dominującą? Co z białymi sześciolatkami?
W praktyce uczy się je o white privilege – to znaczy o ich białym uprzywilejowaniu. I o konieczności zadośćuczynienia za niesprawiedliwości.
Jednak znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że nauczysz je przede wszystkim, iż szkoła jest podzielona według rasy, że najważniejszym elementem ich tożsamości jest pochodzenie etniczne i że naturalnym zachowaniem jest walka o interesy białych.
Finalnie zachęcasz do najgorszego rodzaju większościowego trybalizmu.
A może problem z ruchem woke mają w rzeczywistości sfrustrowane środowiska konserwatywne, które tracą dominację?
Nie sądzę. Wiele osób, które wcale nie są konserwatystami, podziela te obawy – zwłaszcza kiedy widzą, jak praktyki związane z tożsamością funkcjonują w amerykańskich instytucjach.
Dystans do woke widać także po tym, że wielu wyborców nienależących do białej większości, także młodych, odwraca się od Partii Demokratycznej. A nawet zwraca się ku Donaldowi Trumpowi w reakcji na dominację tych idei.
Kto więc realnie utożsamia się z ruchem woke?
Mamy solidne badania socjologiczne dotyczące tego, kto faktycznie utożsamia się z tą ideologią. Jedno z badań, autorstwa More in Common, pokazało na przykład, że około 8 procent populacji określającej się jako progresywni aktywiści to osoby zamożne, wysoko wykształcone i – w dużej mierze – białe.
A więc część spośród tych, którzy mówią w imieniu grup podporządkowanych, reprezentuje elitarną grupę dominującej części społeczeństwa.
Skoro nie da się prowadzić polityki bez odwołań do tożsamości, bo zawsze funkcjonujemy w konkretnym kontekście historycznym i kulturowym, to gdzie przebiega granica między sensownym uwzględnianiem tożsamości a popadaniem w „pułapkę tożsamościową”?
Aktywiści woke jednak trafnie diagnozują, że nie da się prowadzić polityki bez odwołań do tożsamości. Zawsze funkcjonujemy w historycznym czy kulturowym kontekście.
Nie neguję, że tożsamość jest elementem liberalnego społeczeństwa. Jesteśmy kształtowani przez różnorodne wpływy i musimy mieć prawo do zachowania wierności własnemu dziedzictwu kulturowemu. To podejście, którego sam bronię.
Jest ono jednak odmienne od założeń syntezy tożsamościowej. Dla mnie jedną z głównych filozoficznych wad tej ideologii jest właśnie to, że nie uznaje naszej indywidualnej wyjątkowości.
Według niej to, kim jesteś, jest definiowane przez zbiór twoich tożsamości. Jeśli więc wiem, że jesteś Polakiem, heteroseksualnym i białym, albo że jesteś Latynoską, kobietą i lesbijką – to rzekomo naprawdę wiem, kim jesteś.
To jest niezwykle uproszczone rozumienie człowieka.
Dlaczego więc dla współczesnej polityki lewicowej tak ważna jest synteza tożsamościowa?
Historycznie to prawica oferowała niebezpieczną pokusę, mówiąc: „Nie przejmujmy się uniwersalnym politycznym projektem. Najważniejsze, że mamy ten sam kolor skóry i stanowimy większość. Walczmy o swoje interesy i nie dbajmy o resztę”.
Lewica historycznie podkreślała znaczenie humanistycznych, uniwersalnych wartości. Twierdziła, że to, co nas łączy, jest ważniejsze niż to, co nas dzieli.
Dlatego uważam za niezwykłe, że ta ideologia syntezy tożsamościowej funkcjonuje jako projekt lewicowy. W istocie stanowi usprawiedliwienie dla pobłażania najgorszym instynktom, które wcześniej wykorzystywała skrajna prawica. Mówi: „Tym, co jest w tobie najważniejsze, jest twoja rasa, orientacja seksualna, religia. To powinno decydować o tym, jak jesteś traktowany”.
To droga prowadząca część lewicy w tę samą pułapkę, w którą historycznie wpadała prawica.
W Stanach Zjednoczonych rządzi prawica. Donald Trump prowadzi antywoke’ową politykę, a jednocześnie sam proponuje prawicową, populistyczną politykę tożsamości. Gdzie w tej sytuacji jest zagrożenie dla demokracji wynikające z wokeizmu?
Po pierwsze, wokeizm wciąż ma duży wpływ na amerykańskie życie publiczne. Na przykład DNC, czyli Komitet Krajowy Partii Demokratycznej, lubi zaczynać swoje spotkania od tak zwanego land acknowledgement, czyli oświadczenia, że nieprawowicie znajdujemy się na ziemiach należących do rdzennych Amerykanów. To nie jest sposób na zdobycie poparcia większości Amerykanów.
Po drugie, prawicowy populizm i nowa forma lewicowej polityki tożsamości wydają się sobie wrogie, ale w rzeczywistości wzajemnie się wzmacniają. Polaryzują społeczeństwo między sobą. I to właśnie dlatego, że demokraci tak bardzo osłabili się przez przyjęcie polityki tożsamości, ktoś taki jak Donald Trump mógł wygrać. I tylko dlatego, że Donald Trump znajduje się tak daleko poza głównym nurtem kultury amerykańskiej, demokraci wciąż mogą być konkurencyjni mimo identyfikacji z polityką tożsamości.
Joe Biden stał się niepopularny między innymi dlatego, że ułatwiał przekraczanie południowej granicy USA. To wywołało wzrost nielegalnej imigracji i pozwoliło Trumpowi odzyskać poparcie.
A teraz Trump, zamiast skupić się na zabezpieczeniu granicy, wysyła zamaskowanych, nieoznakowanych funkcjonariuszy ICE [Immigration and Customs Enforcement – Urząd Celno-Imigracyjny – przyp. red.] do dużych amerykańskich miast, by wyłapywali ludzi, którzy mogą być migrantami bez dokumentów.
Obydwa te podejścia znajdują się daleko poza kulturowym mainstreamem Stanów Zjednoczonych – i są głęboko nieliberalne.
Potrzebujemy sił politycznych, które będą zdolne przemawiać w imieniu tolerancyjnej, liberalnej i rozsądnej większości społeczeństwa. I tego dziś brakuje — zarówno w USA, jak i innych demokracjach.
Tylko że w USA realną władzę ma dziś jedna strona – Trump i jego skrajnie prawicowy obóz.
To się nie stało bez powodu. Demokraci byli przekonani, że naturalnie zdobędą głosy tworzącej się wieloetnicznej koalicji grup podporządkowanych. Tymczasem między 2016 a 2024 rokiem zwiększyli poparcie wśród białych wyborców, ale stracili je we wszystkich pozostałych grupach demograficznych.
Koalicja wyborcza Kamali Harris najbardziej przypomina pod względem socjoekonomicznym koalicję Boba Dole’a – republikańskiego kandydata z 1996 roku. Demokratów opuścili młodzi wyborcy i znacząca część Latynosów.
Po drugie, zgadzam się – Donald Trump dziś jest bardziej niebezpieczny. Ale jeśli chcemy wiedzieć, co robić, by ludzie tacy jak on nie sprawowali władzy, musimy zrozumieć, dlaczego i w jaki sposób demokraci z nim przegrali.
Lewica, skupiając się na tożsamości, odsunęła się od zwykłych wyborców, a w tym czasie prawica potrafiła do nich skutecznie dotrzeć – zwłaszcza do robotników i młodych?
Nie tylko w Stanach Zjednoczonych! W Europie Socjaldemokratyczna Partia Niemiec (SPD) miała być partią klasy pracującej. Dziś ma trzykrotnie więcej wyborców będących urzędnikami niż robotnikami. A gdzie podziali się dawni wyborcy SPD? Głosują na skrajnie prawicową Alternatywę dla Niemiec (AfD).
W Polsce to skrajnie prawicowa Konfederacja staje się trzecią siłą polityczną. Ugrupowanie Grzegorza Brauna, który wzywał do fizycznych kar dla osób homoseksualnych, w sondażach zyskuje nawet 10 procent poparcia. To nie wokeizm w Polsce jest zagrożeniem dla demokracji – a Konfederacja i Braun.
Właśnie taki sposób myślenia sprawił, że Donald Trump został ponownie wybrany w 2024 roku. Argumenty typu: „Prawdziwe zagrożenie jest wyłącznie po drugiej stronie. Nie powinniśmy krytykować niczego po naszej stronie, bo to pomoże prawicy”, pozwoliły, by ważne instytucje zostały przejęte przez toksyczną ideologię woke.
To je delegitymizuje. Powiedziałbym więc, że właśnie z powodu realności zagrożenia dalszego wzrostu popularności skrajnej prawicy – musimy zastanowić się, jak bronić praw, na przykład osób homoseksualnych, w sposób, który rzeczywiście zdobędzie poparcie większości.
Jak możemy to osiągnąć, jeśli odrzucimy syntezę tożsamościową?
W Stanach Zjednoczonych od dawna toczył się spór między polityką tożsamości a nurtem uniwersalistycznym. Niektórzy z pierwszych autorów broniących idei małżeństw jednopłciowych – w czasach, gdy było to skrajnie niepopularne – pisali otwarcie, że ich pierwszą bitwą była ta „wewnątrz” własnej grupy.
Musieli się mierzyć z radykalnymi aktywistami, którzy mówili: „Po co nam śluby? To instytucja heteroseksualna, burżuazyjna. Chcemy rewolucji, nie małżeństwa”. Ci pierwsi musieli odpowiadać: „Nasza miłość nie różni się od innych. Powinniśmy mieć prawo budować stabilny związek, tak jak mogą to robić osoby heteroseksualne”.
I myślę, że lekcja z czasów, kiedy osiągaliśmy postęp w stronę bardziej inkluzywnego społeczeństwa – czy chodzi o ruch LGBT w ostatnich dekadach, czy o długą walkę Afroamerykanów, od Fredericka Douglassa po Martina Luthera Kinga – jest taka, że najlepszą obroną przed niebezpiecznym sekciarstwem prawicy jest obrona uniwersalnych wartości. A nie selekcja i podział w oparciu o politykę tożsamości.
Po stronie demokratów pojawiła się jednak nowa siła – Zohran Mamdani. Młody amerykański polityk i działacz społeczny. Poprowadził autentyczną i skuteczną kampanię – nie bał się być „lewicowy” i nie bał się oskarżeń o „wokeizm”. Wygrał wybory na burmistrza Nowego Jorku. To być może nowa pozytywna polityka tożsamości.
Po pierwsze – Mamdani nie prowadził kampanii opartej na polityce tożsamości. Podkreślał kwestie ekonomiczne: zamrożenie czynszów, darmową komunikację miejską, państwowe sklepy spożywcze. Uważam, że część z tych pomysłów jest błędnych, ale nie są to pomysły oparte na syntezie tożsamościowej.
Po drugie – Mamdani został kandydatem demokratów w wyborach, w których uczestniczyło około 10 procent Nowojorczyków. A zagłosował na niego jeden na pięciu mieszkańców miasta.
Jego najmocniejsze dzielnice to Bushwick – siedlisko hipsterów, Morningside Heights – gdzie mieszkają wykładowcy Columbia University, oraz Prospect Heights – moja dzielnica, słynąca z pisarzy.
Mieszkańcy Nowego Jorku pozwolili mu na eksperyment. Mam nadzieję, że mu się powiedzie. Ale twierdzenie, że to nowy model, dzięki któremu demokraci mogą zdobyć miejsca w Senacie w stanach takich jak Ohio albo wygrać prezydenturę z JD Vance’em w 2028 roku, jest całkowitą iluzją.
Ale czy to właśnie nie on zszedł na poziom uniwersalnej pracy u podstaw i realnego rozwiązywania problemów społecznych, takich jak mieszkalnictwo czy transport?
Mamdani jest charyzmatycznym politykiem. Jeśli będzie zmierzał w stronę umiarkowanego centrum politycznego, może okazać się skutecznym i popularnym burmistrzem Nowego Jorku.
Jeśli jednak projekt między innymi państwowych sklepów spożywczych okaże się kompromitacją, stanie się to potężnym argumentem dla republikanów. Będą chcieli go wykorzystać, żeby pokazać, jak demokraci mogliby szkodzić na poziomie ogólnokrajowym.
W każdym razie – znaczenie Mamdaniego, zarówno pozytywne, jak i negatywne, jest przeszacowane.
Woke jest globalnie politycznym zagrożeniem dla lewicy?
W wielu krajach widzimy to, co Thomas Piketty trafnie nazywa „brahminizacją lewicy”. Przez długi czas lewica miała reprezentować ludzi pracy. Dziś najlepszym wskaźnikiem, czy jesteś lewicowy, jest to, czy masz dyplom prestiżowej uczelni.
A ponieważ idee, o których mówimy, naturalnie wyrastają z klasy profesjonalno-menadżerskiej, z kręgów elitarnych – przechodzą do języka politycznego, propozycji programowych i ogólnego klimatu partii lewicowych. To prowadzi do ich samomarginalizacji – nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz także w innych krajach na świecie.
I dzieje się to akurat wtedy, kiedy potrzebujemy silnej lewicy zdolnej konkurować o wyborców ze skrajną prawicą – Konfederacją, Alternatywą dla Niemiec, partią Reform UK Nigela Farage’a czy francuskim Zjednoczeniem Narodowym.
Z polskiej perspektywy amerykański problem wokeizmu może jednak wyglądać jak efekt konfliktu międzypokoleniowego kalifornijskich profesorów ze studentami. W państwie dalekim od realnych zagrożeń, na przykład konfliktów zbrojnych na własnym terytorium.
Zatem uważasz, że dla wojny w Ukrainie nie ma znaczenia, że na fotelu prezydenckim siedzi Donald Trump, który czuje wyraźną sympatię do Władimira Putina?
A znalazł się w Białym Domu właśnie dlatego, że idee nie są domeną profesorów z Kalifornii, lecz przeniknęły do kluczowych amerykańskich instytucji, wywołując reakcję wyborców.
Może się wydawać, że to zjawisko jest odległe od czegoś tak ważnego jak wojna w Ukrainie. W rzeczywistości istnieje między nimi istotny związek.
Jak w ciągu dziesięciu lat synteza tożsamościowa stała się częścią politycznego mainstreamu?
Myślę, że kluczem do tej odpowiedzi są media społecznościowe. Zaczęło się od platform takich jak Tumblr, gdzie po raz pierwszy można było samoorganizować się według etykiet – „tagi” były czymś stosunkowo nowym. Tam powstawały całkiem nowe kategorie tożsamości seksualnych, jak sapiosexual, demisexual i inne.
Potem powstał pewien „system operacyjny”, który spajał szybko powstające plemiona. Nieformalny kodeks zachowania mówiący, że każda grupa jest suwerenna w interpretowaniu „swojego” fragmentu świata. A dobry obywatel musi ustąpić jej autorytetowi, gdy pojawia się kwestia „dotycząca ich grupy”.
Następnie idee te przeszły do mediów pisanych, między innymi na strony takie jak everydayfeminism.com. To był czas wiralowych artykułów o tytułach w rodzaju „8 Signs Your Yoga Practice Is Culturally Appropriated” [8 dowodów na kulturowe zawłaszczanie jogi]. Trafiały do sieci w czasie, gdy media mainstreamowe walczyły o przetrwanie. Zatrudniały więc autorów takich tekstów, licząc, że dzięki temu nie zbankrutują.
Efekt? Od 2010 do 2015 roku – zanim Trump pojawił się w polityce – liczba wzmianek o „mikroagresjach”, „zawłaszczeniu kulturowym”, „rasizmie strukturalnym” wzrosła nawet stukrotnie.
Ostatecznie w 2020 roku Robin DiAngelo, autorka książki „White Fragility”, jednego z najbardziej prymitywnych przykładów syntezy tożsamościowej, była najpoczytniejszą autorką literatury non-fiction w USA.
Mówiłeś, że synteza tożsamościowa wpływa na edukację. Na czym to polega?
Część praktyk, jakie zaczęto wprowadzać w ramach tej ideologii, jest wciąż szokująca dla europejskich odbiorców. Na przykład w elitarnych prywatnych szkołach nauczyciele dzielą dzieci według kategorii rasowych i przynajmniej przez część tygodnia uczą je osobno.
W jakim celu?
Szkoła Dalton, jedna z najbardziej prestiżowych w Nowym Jorku, twierdzi, że celem nowoczesnej, progresywnej edukacji powinno być „pogłębianie świadomości rasowej” uczniów.
W przekonaniu kadry jedyną drogą do postępu politycznego jest to, by grupy rasowe walczyły o własne interesy.
Myślą więc w pewnym sensie podobnie jak marksiści, którym zależało na wyostrzeniu „świadomości klasowej”, by doprowadzić do rewolucji. Według nich, by obalić „supremację białych”, trzeba sprawić, by Latynosi czuli, że ich najważniejszą tożsamością jest bycie Latinx [termin neutralny płciowo, używany jako alternatywa dla słów Latino i Latina, aby opisać osoby pochodzenia latynoamerykańskiego – przyp. red.]. A osoby homoseksualne muszą czuć, że kluczową tożsamością jest bycie queer.
Może jednak te rozwiązania prowadzą do wzmocnienia kolektywnych działań politycznych?
To założenie jest naiwne, bo takie podejście może pobudzić członków grup większościowych do podobnych działań politycznych.
Popularne pojęcie „intersekcjonalności” mówi, że osoby dotknięte różnymi formami niesprawiedliwości powinny łączyć siły, bo ktoś może doświadczać kilku rodzajów dyskryminacji naraz.
Tymczasem w USA zobaczyliśmy odwróconą intersekcjonalność. Demokraci zakładali, że „wszyscy czarni, wszystkie kobiety i wszyscy homoseksualni” będą na nich głosować. Tymczasem część tych osób zaczęła mówić: „może jestem gejem, ale jednocześnie słyszę, że jestem zły, bo jestem biały – i mam tego dość”. Albo: „może jestem czarny, ale słyszę, że jestem zły, bo jestem mężczyzną – i mam tego dość”. I to właśnie część tych osób zagłosowała na Donalda Trumpa w 2024 roku.
Kolejny przykład: dziś student NYU ma na legitymacji trzy numery alarmowe – jeden do służb medycznych, jeden w razie zagrożenia bezpieczeństwa publicznego, jak atak terrorystyczny, i jeden do zespołu „reagowania na uprzedzenia” [Bias Response Line” – przyp. red.].
To sposób ograniczania wolności słowa i sugerowania ludziom, że są poważnie zagrożeni. Prowadzi do niesprawiedliwych kar i powstania dysfunkcyjnej kultury w instytucjach edukacyjnych.
Problemem nie jest sam program edukacyjny uwzględniający tożsamość uczniów, a jego wadliwe realizowanie.
Nie widzę nic złego w tym, by organizować dni, podczas których uczniowie prezentują elementy swojej kultury, potrawy, stroje. Bogactwo różnych wpływów kulturowych wzbogaca społeczeństwa.
Problem polega na tym, że wokeizm w tym przeszkadza. Dam kolejny przykład, który szerzej opisuję w książce. Nauczyciel pochodzący z Nigerii poprosił dwójkę uczniów, jednego czarnego, drugiego białego, by przyszli ubrani w tradycyjny strój jego plemienia, który im przygotował. Obaj byli zaszczyceni i zgodzili się. Kiedy jednak biały uczeń wszedł do szkoły w tym stroju, został wezwany do dyrekcji i ukarany za „zawłaszczenie kulturowe”. Mimo że nauczyciel go bronił, uczeń i tak został ukarany.
Jestem więc jak najbardziej za celebrowaniem różnorodności kulturowej. Ale powinniśmy robić to tak, by podkreślać mieszanie kultur i wspólnotę doświadczeń.
A nie obsesyjnie podkreślać różnice i oskarżać się o zawłaszczenia.
W książce stawiasz również tezę, że polityka publiczna oparta na rozróżnieniach rasy czy płci jest nieskuteczna.
Dobrym przykładem były decyzje polityczne w trakcie pandemii covid-19. Początkowo liczba szczepionek była bardzo ograniczona. Niemal każdy kraj zdecydował, by rozdzielać je według wieku, ponieważ to był największy czynnik ryzyka. Uczestniczyłem w posiedzeniu kluczowej komisji doradczej CDC [Centers for Disease Control and Prevention – agencja rządu federalnego Stanów Zjednoczonych wchodząca w skład Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej zajmująca się zdrowiem publicznym – przyp. red.], gdzie zaprezentowano dane pokazujące, że ten model uratuje najwięcej istnień. Mimo to został odrzucony jako „nieetyczny”, bo starsi Amerykanie, ze względów demograficznych i historycznych migracji, są w większości biali. W zamian zdecydowano, że pierwszeństwo dostaną zarówno niektórzy seniorzy, jak i szeroka grupa „pracowników kluczowych sektorów”, na przykład producenci filmowi w Los Angeles, bankierzy w Nowym Jorku, czy profesorowie w Maryland – tacy jak ja.
W efekcie szczepionek nie wystarczyło dla wszystkich zakwalifikowanych osób. Otrzymali je najbardziej zaradni i najlepiej wykształceni, to znaczy ci, którzy mogli cały dzień klikać na stronie rezerwacji. Czy ludzie tacy jak ja, mogący w ciągu dnia jechać trzy godziny do apteki w małym miasteczku.
Jeśli większość w USA, która jeszcze przez długi czas będzie biała, zacznie uważać, że dostęp do leków ratujących życie zależy od tego, czy akurat odpowiednia grupa ma władzę i walczy o swoje „interesy etniczne”, to nie doprowadzi to do bardziej konstruktywnej i sprawiedliwej polityki.
Jak więc powinien wyglądać liberalny model polityki społecznej zapewniający równość szans?
Nadrzędnym celem jest zbudowanie społeczeństwa, w którym to nie płeć, kolor skóry, wyznanie czy orientacja decyduje o twoich szansach.
Dokonaliśmy postępu, ale wciąż jesteśmy daleko od ideału. Uważam jednak, że można zwiększyć równość szans bez przyznawania zasobów czy stanowisk na podstawie przynależności grupowej.
Po pierwsze, powinniśmy mieć równe finansowanie szkół. Obecnie środki zależą od zamożności lokalnego okręgu szkolnego, więc szkoły w biedniejszych dzielnicach mają dramatycznie mniej pieniędzy niż szkoły w bogatszych.
Po drugie, wciąż powinniśmy stosować proste prawo antydyskryminacyjne. Jeśli pracodawca systematycznie ignoruje aplikacje osób określonej rasy lub religii, musi ponieść realne konsekwencje.
Po trzecie, powinniśmy częściej stosować formy „ślepych” rekrutacji. Żeby zwalczyć seksizm w muzyce klasycznej, podczas przesłuchań artyści grali na instrumentach za zasłoną, by jurorzy ich nie widzieli. Ironią jest to, że wiele orkiestr dziś z tego rezygnuje w imię „równości”. Uważam, że to krok wstecz. Jeśli wybierasz skrzypka tylko na podstawie brzmienia, to jest to najbardziej sprawiedliwa decyzja.
Można wprowadzić wiele praktycznych rozwiązań wzmacniających równość szans, bez dystrybuowania zasobów na podstawie kategorii tożsamości.
W ustroju demokratycznym zawsze jednak istnieje zagrożenie „tyranii większości”, o którym w swoim słynnym eseju „O demokracji w Ameryce” pisał Alexis de Tocqueville. Przyglądając się dziewiętnastowiecznej amerykańskiej demokracji, stwierdził, że jeśli większość zyska za dużo władzy, może ignorować lub krzywdzić grupy zmarginalizowane.
I właśnie dlatego kluczowe jest, by zrozumieć historię rozwoju syntezy tożsamościowej. Jej głównym celem od samego początku nie było zwalczenie prawicy, lecz liberałów.
Twórcy krytycznej teorii rasy nienawidzili ruchu praw obywatelskich Martina Luthera Kinga. Derrick Bell pieśń „We Shall Overcome”, jeden z najpiękniejszych hymnów ruchu praw obywatelskich, nazywa naiwnym kiczem. Bell był Afroamerykaninem, chciał zostać prawnikiem walczącym o prawa obywatelskie. W latach sześćdziesiątych pracował dla NAACP, ważnej czarnej organizacji. Brał udział w wielu procesach sądowych dotyczących integracji szkół i małych przedsiębiorstw na Południu. Ale z czasem uznał, że to była pomyłka. Zerwał z ruchem praw obywatelskich. W swoim pierwszym ważnym tekście naukowym twierdzi, że prawnicy walczący o integrację instytucji w rzeczywistości „służyli dwóm panom”. Twierdzili, że działają w imieniu swoich klientów, ale w praktyce narzucali Południu błędną ideologię ruchu praw obywatelskich.
Według Bella właściwym rozwiązaniem nie było doprowadzanie do tego, by białe i czarne dzieci chodziły do tych samych placówek. Pisze on wręcz, że pod tym względem zgadza się z rasistowskimi senatorami-segregacjonistami z Południa. Uważał, że lepiej byłoby stworzyć lepsze warunki w szkołach dla osób czarnoskórych, ale zachować odrębność.
Łatwo jest ulec pokusie nowości i odrzucić stare podejścia. Ale ja jestem staroświecki. Uważam, że historycznie dominująca tradycja czarnej myśli politycznej w USA była racjonalna. Frederick Douglass miał rację, gdy mówił, że współcześni mu politycy są hipokrytami, powołując się na Deklarację Niepodległości, podczas gdy niewolnictwo nadal istnieje. Ale rozwiązaniem nie było wyrzucenie Deklaracji, tylko walka o równe prawa i zniesienie niewolnictwa. Martin Luther King miał rację, kiedy mówił, że „bank sprawiedliwości” wystawia czek, którego czarni Amerykanie nigdy nie mogli zrealizować. Ale nie mówił: „zniszczmy ten czek”. Mówił: „czas go zrealizować”.
Zgadzam się, że polityka oparta na dominacji większości może być niebezpieczna. Tocqueville miał rację. Obrona mniejszości jest trudna. Obrona liberalnego społeczeństwa jest trudna. Ale patrząc na historię Ameryki, widzę, że postęp następował wtedy, gdy walczono z niesprawiedliwościami w oparciu o wartości uniwersalne.
Czym różni się odpowiedzialność za słowa od opisywanej przez ciebie w książce cancel culture?
Wolność słowa polega na tym, że państwo nie powinno nas karać za to, co mówimy. Fundamentem liberalnej myśli politycznej jest przekonanie, że mamy moralną równość jako obywatele. Państwo nie może nam narzucać religii, jaką wyznajemy, z kim jesteśmy w związku, co mamy uważać.
Dlatego ostateczne użycie monopolu na przemoc przez władzę państwową, na przykład skazanie kogoś na więzienie, nigdy nie powinno służyć karaniu za wypowiedzi polityczne, bez względu na to, jak okropna by ona była.
Druga kwestia jest bardziej skomplikowana. Liberałowie wierzą także w wolność zrzeszania się. Każdy może decydować, z kim chce się przyjaźnić i na jakich zasadach. Jeśli nie chcesz zaprosić kogoś na kolację, bo nie podoba ci się to, co powiedział, to także mieści się w granicach wolności zrzeszania się. Tu nie chodzi o prawo ani o cenzurę państwową, lecz o normy społeczne.
Dlatego uważam, że powinniśmy chronić ludzi przed utratą pracy za wypowiedzi polityczne wygłaszane w czasie prywatnym. Sytuacja jest inna, gdy na przykład urzędnik zaczyna krzyczeć o polityce w trakcie pracy.
Banki, dostawcy energii czy telekomunikacji, nie mogą rozwiązywać umów z klientami z powodu ich poglądów politycznych.
A jeśli chodzi o reakcje społeczne, to istnieje różnica między zdrowym krytycyzmem, który obejmuje twardą debatę, polemikę, wyrażanie dezaprobaty, a tym, co składa się na cancel culture. Myślę tu na przykład o różnego rodzaju listach, petycjach, wywieraniu presji na instytucje, by nie udostępniały przestrzeni dla określonych mówców, grożąc protestami. Jeśli zależy nam na zdrowej debacie publicznej, powinniśmy zastanowić się dwa, a nawet trzy razy, zanim sięgniemy po takie rozwiązania.
Ale dziś prawica tak „pilnuje” wolności słowa, że osoby o poglądach lewicowych boją się pisać, co myślą, na przykład w mediach społecznościowych ze strachu przed etykietą „woke”. To jest efekt cenzury.
Ludzie posiadający władzę zawsze mają pokusę, żeby cenzurować. Dlatego jeszcze zanim Trump ponownie wygrał wybory, uważałem, że niektórzy zwolennicy lewicy błędnie przyjęli ideę cenzury jako czegoś postępowego. W praktyce, gdy wprowadzimy cenzurę, to nie przedstawiciele mniejszości będą decydować o tym, co zostaje ocenzurowane. Decyzje podejmują właściciele platform społecznościowych albo politycy, którzy sprawują władzę.
I dziś prawica korzysta ze swojej nadmiernej siły politycznej, by również cenzurować. Sprzeciwiam się takim formom cancel culture i takim formom przymusu politycznego równie stanowczo. Odpowiedzią nie jest jednak przejście do kolejnej odmiany cancel culture. Prawidłową odpowiedzią jest obrona kultury pełnej wolności słowa.
Może jednak synteza tożsamościowa ma źródła ekonomiczne. Młode pokolenia masowo zdobyły wyższe wykształcenie, ale rynek nie oferuje dla nich wystarczającej liczby miejsc pracy. Nadpodaż absolwentów tworzy presję, by szukać nowych sposobów budowania statusu i utrzymania. Zaangażowanie w ruch woke to sposób na zarabianie.
To myśl oparta na tezie o „nadprodukcji elit”. W politologii rzeczywiście prowadzone są badania na ten temat, ale analizowane są znacznie bardziej ekstremalne sytuacje. W dwudziestym wieku w Korei Południowej, gdy odsetek osób z wyższym wykształceniem wzrósł z 5 procent do 30 procent w ciągu kilku dekad, w pewnym momencie większość absolwentów prawa pracowała fizycznie w fabrykach. To była klasa społeczna, która nie akceptowała tego status quo i faktycznie przyczyniła się do obalenia dyktatury w Korei.
Nie sądzę jednak, by wzrost liczby osób z wyższym wykształceniem całkowicie wyjaśniał popularność syntezy tożsamościowej w Stanach Zjednoczonych i Europie. W USA większość absolwentów studiów, nawet humanistycznych, ma jedne z najlepszych warunków życia w historii świata. Bezrobocie jest bardzo niskie. Owszem, jest wielu ludzi, którzy chcieliby zrobić karierię, być pisarzami czy artystami, a którym się to nie udaje – ale tak było zawsze. Wystarczy spojrzeć na historię bohemy artystycznej w XIX wieku.
Istnieje jednak klasa dobrze wynagradzanych osób, dla których wokeizm jest częścią pracy. Na przykład na Uniwersytecie Yale stosunek liczby profesorów do pracowników administracyjnych wynosił kiedyś 4 do 1. Dziś pracowników administracji jest więcej niż profesorów. W wielu takich miejscach ideologiczna zgodność z syntezą tożsamościową jest warunkiem zatrudnienia. Pojawienie się tej całej warstwy społecznej z pewnością odgrywa dużą rolę w utrzymywaniu się tej ideologii.
