Tydzień temu prezydenci Rwandy i Konga podpisali w Białym Domu, wspólnie z prezydentem Donaldem Trumpem, porozumienie o zakończeniu wojny we wschodnim Kongu.
Rwanda jednak nigdy nie przyznała, jakoby wspierała ruch M23 (kongijski rewolucyjny Ruch 23 marca), który, pokonawszy wojska rządowe, od ponad roku kontroluje bogate w minerały prowincje jej ogromnego sąsiada. Nie wyjaśniła też, jakim sposobem wyeksportowała w roku ubiegłym więcej minerałów ziem rzadkich, niż sama ich produkuje.
Strony nie wytłumaczyły też, w czym obecne porozumienie waszyngtońskie miałoby być lepsze od dubajskiego, także kończącego wojnę, podpisanego przez Rwandę i Kongo pół roku temu, z zerowym skutkiem. Tłumaczenie takie byłoby zresztą zbędne: walki we wschodnim Kongu trwają bowiem w najlepsze, czy raczej najgorsze, nadal także po uroczystości w Białym Domu.
Własna rzeczywistość
Jaki więc był jej sens? Chyba jedynie taki, że na waszyngtoński dokument będzie mógł powoływać się prezydent Trump, domagając się pokojowej Nagrody Nobla.
To, że jego podpisanie nie wstrzymało walk, nie ma tu nic do rzeczy. W końcu Trump twierdzi też, że zakończył starcia graniczne między Tajlandią a Kambodżą, a akurat w tych dniach obie strony znów się atakowały przez granice, z użyciem artylerii i lotnictwa.
Taka jest rzeczywistość – ale prezydent USA najwyraźniej jest przekonany, że swoimi czynami kreuje inną. Nie on pierwszy wpadł na ten pomysł. W 2004 roku, podczas wojny w Iraku, niewskazany z nazwiska bliski doradca prezydenta George’a W. Busha (najprawdopodobniej chodziło o Karla Rove’a) miał powiedzieć dziennikarzowi Ronowi Suskindowi: „Wy, w społeczności opartej na rzeczywistości [reality-based community], uważacie, że rozwiązania wynikają z waszych dogłębnych badań poznawalnej rzeczywistości. Ale świat już tak nie działa. Jesteśmy teraz imperium i kiedy działamy, tworzymy swoją własną rzeczywistość”.
Tworzenie przez USA własnej rzeczywistości w Iraku skończyło się źle. Prezydent Trump, którego szefowa kampanii przekonywała, że inna ocena frekwencji podczas jego inauguracji niż „największa w historii”, to jedynie „fakty alternatywne”, najwyraźniej się tym nie przejął.
Zakończone wojny, nawet nieistniejące
Przejmuje się on za to pokojem, być może dlatego, że komitetu noblowskiego po prostu nie da się zastraszyć, podnosząc cła czy zrywając sojusze.
Rzekomy pokój rwandyjsko-kongijski podpisano w Amerykańskim Instytucie Pokoju, samodzielnym think tanku Departamentu Stanu. Trump kazał obciąć jego budżet i programy (zapewne nielegalnie; sprawa jest w sądzie), ale wynagrodził to, nadając Instytutowi swoje własne imię.
Instytut Pokoju im. Donalda Trumpa to coś w rodzaju Instytutu Tolerancji im. Grzegorza Brauna.
Prezydent, wybrany z programem zakończenia niepotrzebnych wojen, w ciągu ośmiu miesięcy urzędowania zdołał rozpętać dwie (z Iranem i z kartelami narkotykowymi). Niezależnie od tego, jak wojny te oceniać (pokój jest wartością, ale nie najwyższą), jest to jednak uderzający wynik. Zapewne dlatego Trump głosi, że z drugiej strony położył w tym czasie kres ośmiu innym konfliktom. Liczba ta zresztą rośnie: w sierpniu miało być tych wojen sześć, we wrześniu już siedem – a Departament Stanu, służalczo lub złośliwie, jak kto woli, podał ich listę. Sprawdzajmy.
Z Kongiem i Rwandą oraz Kambodżą i Tajlandią, jak jest, każdy widzi. W kwestii konfliktu indyjsko-pakistańskiego New Delhi zaprzecza, jakoby Trump cokolwiek wymediował. Między Kosowem a Serbią nie było za czasów Trumpa wojny – za jego pierwszej kadencji oba kraje podpisały jedynie w Białym Domu ogólnikowe deklaracje o współpracy, zapowiadając między innymi przeniesienie swych ambasad w Izraelu do Jerozolimy, z czego Serbia zresztą prawie natychmiast się wycofała. Między Egiptem a Erytreą nie było ani wojny, ani nawet deklaracji, choć oba kraje mają często sprzeczne interesy.
Być może Trump to, że wojny tej nie było, przypisuje emanacjom swojej osobowości.
Jeśli tak, to liczbę wojen, którym zapobiegł, można wydłużać w nieskończoność. Trump natomiast istotnie zmusił Izrael do zakończenia działań przeciw Iranowi, ale dopiero po tym, jak prezydent sam włączył, w sposób decydujący, USA do tej wojny.
Wielkim sukcesem Trumpa było natomiast rzeczywiście to, że Rada Bezpieczeństwa, która nawet nie była w stanie potępić zbrodni Hamasu z 7 października, przyjęła jego 20-punktowy plan zakończenia wojny w Gazie, co doprowadziło do uwolnienia uprowadzonych i zawieszenia broni. To, czy doprowadzi to do czegoś więcej, pozostaje jednak kwestią otwartą.
Dodatkowo zaś Trump twierdzi, iż żaden prezydent USA nie zakończył przed nim żadnej wojny. Z wyjątkiem, należy rozumieć, tych które USA same toczyły. Warto więc przypomnieć, że pokój japońsko-rosyjski wynegocjowany przez Theodore’a Roosevelta (1905, Nobel w 1906), egipsko-izraelski wynegocjowany przez Jimmy’ego Cartera (1978, Nobel dla przywódców obu państw w tym samym roku, ale bez Cartera) czy w Bośni wynegocjowany przez Billa Clintona (1995, bez Nobla), mają się dobrze. I że nawet wielki sukces mediatora niekoniecznie bywa Noblem nagradzany.
Ta nadprodukcja faktów alternatywnych, i pogarda dla społeczności opartej na rzeczywistości, musi zdumiewać nawet w wykonaniu prezydenta, który nas wszak przyzwyczaił już do najgorszego. Optymistyczną jednak konkluzją mogłoby być stwierdzenie, że skoro wymyśla bzdury na temat swych rzekomych osiągnięć, to tak samo można traktować jego groźby; w końcu w kwestii depopulacji Gazy musiał odstąpić.
Byłoby to jednak niestety oczekiwanie bezzasadne. Wystarczy przypomnieć zdradę Ukrainy, wojnę celną z całym światem czy zamach na Unię Europejską. „Budowanie – przytomnie zauważył Winston Churchill – może być powolną i żmudną pracą na lata. Zniszczenie może być bezmyślnym aktem jednego dnia”. Na powolnych i żmudnych Trump się nie zna. Na bezmyślnych – i owszem.
***
Zaś my wszyscy z konieczności musimy znać się na Trumpie. W opublikowanym dwa tygodnie temu komentarzu porównałem amerykańskiego prezydenta do nowo wybranego burmistrza Nowego Jorku Zohrana Mamdaniego. Choć pierwszy jest czysto transakcyjny, a drugi mocno ideologiczny, obaj mają do siebie to, że rzucają obietnice bez pokrycia, i zarazem prezentują się jako populistyczni wrogowie elit odrzuconych przez masy.
Trump proizraelski?
W obszernej polemice, na której wszystkie wątki nie zdołam ze względów objętościowych odpowiedzieć, Helena Anna Jędrzejczak pisze, że nie mam racji, bowiem Trump jest, jej zdaniem, jak najbardziej ideologiczny. Poza tym, pisze moja polemistka, „Gebert pomija odpowiedzialność Donalda Trumpa za zbrodnie – moim zdaniem dlatego, że prezydent USA jest proizraelski”.
Jędrzejczak może mieć rację, twierdząc, że nie doceniłem ideologiczności Trumpa – czas pokaże. Podobnie można domniemywać, że Mamdani okaże się mniej ideologiczny, niż się prezentował dotąd; w końcu jego spotkanie z Trumpem przebiegło nieoczekiwanie dobrze. Nie unieważnia to jednak, jak sądzę, zasadności dokonanego przeze mnie porównania.
Ale nie wiem, skąd Helena Anna Jędrzejczak wzięła przekonanie, że Trump jest proizraelski. Kiedy tylko amerykański prezydent uzna, że jakieś działania Izraela są sprzeczne z jego własnymi interesami – które utożsamia skądinąd z interesami USA – natychmiast je blokuje.
Tak było z deklarowanym przez faszystowskich sojuszników Benjamina Netanjahu zamiarem przyłączenia Zachodniego Brzegu. Ze sprzeciwem już samego premiera wobec perspektywy powstania państwa palestyńskiego. Z jego zamiarem kontynuowania wojny z Iranem czy ze stosunkami z Arabią Saudyjską, Syrią czy Turcją.
Można oczywiście uważać, że akurat te weta Trumpa są wprawdzie sprzeczne z interesem obecnego rządu izraelskiego, lecz zgodne z interesem samego kraju. Ale jeśli tak, to często wyrażane przez Trumpa poparcie dla różnych, moim zdaniem szkodliwych dla Izraela, działań Netanjahu byłoby wówczas antyizraelskie.
O rozmaitych trumpowych złoczynach, które moja polemistka wylicza, akurat w tym tekście nie pisałem po prostu dlatego, że byłoby to nie na temat. Podobnie nie omawiałem licznych zdumiewających wypowiedzi Mamdaniego. Helena Anna Jędrzejczak myli się jednak, twierdząc, że unikam krytykowania Trumpa, i twierdząc, że uważam go za polityka proizraelskiego. O jednym i o drugim mogłaby się łacno przekonać, czytając moje teksty na ten temat. Nie ma oczywiście żadnej takiej powinności – ale wówczas winna zachować większą powściągliwość w ocenianiu.
Zachodni Brzeg – nieoczywisty
Moja polemistka twierdzi także, że mylnie określam Zachodni Brzeg jako terytorium sporne, bowiem jest ono „terytorium należącym do Autonomii Palestyńskiej na mocy porozumienia izraelsko-palestyńskiego podpisanego w 1993 roku i zmienionego w 1995”.
Porozumienia między Izraelem a OWP niczego takiego nie przewidują – sugerowałbym ich przeczytanie. Zabraniają one natomiast stronom działań jednostronnych. Budowy na tym terytorium nowych osiedli, jak i dążenia do nadania mu nowego statusu międzynarodowo-prawnego, wszystko jedno czy poprzez jego anektowanie, czy też oderwanie. Na marginesie: nie jest prawdą, że „Izrael jednostronnie uznaje, że to do niego powinny należeć cała Jerozolima i Zachodni Brzeg”, choć na pewno uznaje tak część jego społeczeństwa. Rezolucja Rady Bezpieczeństwa 2334, o której Helena Anna Jędrzejczak wspomina, istotnie jednoznacznie zabrania kontynuowania osadnictwa.
Tyle tylko, że ta sama Rada Bezpieczeństwa właśnie, w Rezolucji 2797, nie tylko nie potępiła marokańskiego osadnictwa na Saharze Zachodniej, ale wręcz uznała suwerenność okupanta. Co więcej, jak zauważył ambasador Turcji w liście do Sekretarza Generalnego ONZ z 3 września br., „żadna z rezolucji Rady Bezpieczeństwa na temat Cypru nie opisuje uprawnionej i uzasadnionej tureckiej interwencji na wyspie, przeprowadzonej zgodnie z Międzynarodowymi Traktatami ws. Cypru z 1959 r. jako «inwazji», lub jej następującej po tym obecności na wyspie jako «okupacji»”.
I na Saharze, i na Cyprze liczba osadników przekroczyła już liczbę rdzennych mieszkańców. Trudno w obliczu tej tolerancji dla innych okupacji uznawać stanowisko Rady w kwestii akurat Zachodniego Brzegu jako powodowane jedynie bezstronnym stosowaniem prawa. Co nie zmienia faktu, że kolonizacja we wszystkich tych przypadkach jest naganna i szkodliwa – i zapewne nieodwracalna.
Wdzięczny jestem natomiast mojej polemistce za wykazanie mojego błędu: istotnie, rzeczniczka Mamdaniego opisała synagogi jako miejsca „święte”, a nie miejsca „kultu”, jak napisałem.
Nie wiem jednak, dlaczego Helena Anna Jędrzejczak twierdzi, że „Konstanty Gebert znowu próbuje przyprawiać Mamdaniemu antysemicką «gębę» tylko dlatego, że krytykuje Izrael i popierających jego działania Żydów”.
O Mamdanim wcześniej nie pisałem, ani też nic nie wiem, by był antysemitą; jego wypowiedzi zdają się świadczyć o czymś przeciwnym.
Co nie zmienia w niczym faktu, że te w sprawie manifestacji przed synagogą, o której pisałem, zachował się z tolerancją wobec antysemickich haseł godną tolerancji, powiedzmy, Karola Nawrockiego wobec haseł na Marszu Niepodległości.
Zaś prawo do powrotu, przeciwko któremu protestowali rzeczeni demonstranci, jest „kluczową wartością judaizmu i podstawą izraelskiej państwowości” naprawdę nie tylko „według Geberta”. Znów – nie ma konieczności posiadania na ten temat wiedzy, ale wówczas ponownie zalecałbym wstrzemięźliwość w ocenach.
Gdzie jest antysemityzm?
Zupełnie zaś nie rozumiem, dlaczego moja polemistka uznała za stosowne rozpocząć swój tekst od stwierdzenia; „Tym, którzy chcieliby doszukiwać się u mnie motywacji antysemickich, odpowiadam zawczasu: większość rodziny mojej babki albo zmarła w warszawskim getcie, albo została zamordowana w Treblince. «Korczaka» Wajdy obejrzałam wcześniej niż «Króla Lwa»”.
Nie rozumiem, bo nie widzę w jej tekście niemal nic antysemickiego (dlaczego „niemal”, o tym za chwilę) – ale też dlatego, że zamordowani w Treblince przodkowie nie są gwarancją, że ich potomkini antysemitką nie jest. Współczuję kolejności filmów oglądanych w dzieciństwie, ale oglądanie „Korczaka”, niezależnie od wieku, również przed antysemityzmem nie chroni; film ten zresztą sam zawiera antysemickie tropy.
Owa „odpowiedź zawczasu” na niepostawione, bo bezzasadne zarzuty niczego tak bardzo nie przypomina, jak zapewnień, że rodzina zabierającego głos przechowywała Żydów podczas okupacji – po czym często następuje litania mniej lub bardziej antysemickich pretensji, przed których krytyką owo „zapewnienie zawczasu” miałoby chronić.
W obu przypadkach odpowiedzialność za możliwie zasługujące na krytykę wypowiedzi przerzuca się na przodków, którzy, z racji uczynków lub pochodzenia, mają być jakoby poza krytyką. Trudno to zaakceptować.
Niemniej niezrozumiale Helena Jędrzejczak kończy wygłoszonym pod moim adresem ubolewaniem: „Szkoda, że [Gebert] nie potrafi pójść drogą wytyczoną przez Hannah Arendt, która potrafiła wznieść się ponad kategorie narodu, bo widziała po prostu LUDZI, a nie Żydów i innych”. Innymi słowy, moje porównanie Trumpa i Mamdaniego miałoby wynikać nie z – zasadnych bądź nie – analogii, które dostrzegam między nimi, lecz z tego, że jestem Żydem, który „LUDZI nie widzi”.
Jeżeli moja polemistka nie rozumie, że jest to stwierdzenie jawnie antysemickie, to na nic jej bycie „historyczką idei i doktorką socjologii”. I na nic rytualne zaklęcie, że potomkini ofiar Treblinki nie może być antysemitką.
Przeciwnie – oba niezrozumiałe stwierdzenia ujawniają identyczny rdzeń: żydostwo (moje) ma skutkować ślepotą na LUDZI. Lub, przeciwnie, żydostwo jej przodków ma być moralną gwarancją (jej) przyzwoitości.
Pozostaje zagadką, dlaczego u niej ma być tak, a u mnie inaczej – i zapewne może ona czuć lęk, że owo tak potężne żydostwo może ją też na manowce sprowadzić. Na tę groźbę odtrutką zaś ma być powołanie się na Hannę Arendt, która „potrafiła się wznieść ponad kategorię narodu”.
Autorka zapewne w ten sposób nawiązuje do polemik, jakie wzbudziła książka Arendt „Eichmann w Jerozolimie”, w której między innymi zarzuciła ona okupacyjnym Judenratom kolaborację z okupantem, a więc współwinę za Zagładę. Liczni żydowscy krytycy ją za to potępili; Gershom Scholem napisał, że zabrakło jej ahavat Isroel, miłości do Izraela, tu rozumianego jako naród żydowski.
Zarzut był niesprawiedliwy: Arendt nie miała żadnego obowiązku czuć miłości do narodu, z którego wyszła – ale i trafny. Gdyby bowiem wielka myślicielka miała ową ahavat Isroel, albo choćby trochę seichel tov, zdrowego rozsądku, zrozumiałaby, że zarzuty, jakie pod adresem Judenratów wygłaszały podczas procesu Eichmanna ofiary Zagłady, którym udało się przeżyć, a na których z kolei Arendt oparła swoje potępienie, są tyleż zrozumiałe, co potencjalnie krzywdzące.
Członkowie Judenratów działali wszak pod straszliwym przymusem i reprezentowali cały wachlarz postaw – od kolaboracji po wspieranie ruchu oporu, i nie mogli wiedzieć tego, co wiedzieli po wojnie ich oskarżyciele: że nic z tego, co czynili, w niczym nie mogło powstrzymać Zagłady. Potępiając ich wszystkich jako kolaborantów, Arendt jedynie wyświadczyła Eichmannowi pośmiertną przysługę: patrzcie, jacy odrażający są ci Żydzi, z wyjątkiem tych, którzy już dogodnie zostali zgładzeni.
Nie lubię narodów. „Proszę mnie nie straszyć narodami, ja chcę żyć w społeczeństwie”, mawiał mój błogosławionej pamięci dziadek, którego nie było mi dane poznać. Ale narody istnieją niezależnie od tego, czy się je lubi, czy choćby widzi, czy nie.
Mam nadzieję, że moja polemistka nie ma na przykład za złe Palestyńczykom, że się „nie potrafią wznieść ponad kategorię narodu”.
Polemizując z mottem „Medalionów” Zofii Nałkowskiej: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”, Henryk Grynberg przypomniał, że „ludzie Żydom zgotowali ten los”, a kto tego nie dostrzega, zamyka oczy na to, co stanowiło podstawę nazizmu.
Chciałbym wierzyć, że ostatnie zdanie jej polemiki ma być jedynie złośliwą puentą. Ale jest tak merytorycznie niezwiązane z tematem o Mamdanim i Trumpie, że trudno nie uznać, że jego zamieszczenie mimo tego oznacza, że wyraża ono tej polemiki rzeczywistą treść podstawową. Są to rejony, w które naprawdę nie chciałbym się wznosić.