Za każdym razem, gdy w miejscu publicznym rozmawiam z żoną po ukraińsku, łapię się na tym, że oglądam się przez ramię. Czasem nawet przyciszam głos. Jakby gdzieś za moimi plecami stał cień Wołynia, jak mroczny wyrzut.

„I bardzo dobrze”, pomyśli pewnie ktoś z prawicy. „Niech się boją”.

Tylko że „oni” to w tym przypadku para Białorusinów. Moja żona równie dobrze mogłaby dziś mieć polskie obywatelstwo po babci, gdyby planowała emigrację. Ale nasza droga poprowadziła inaczej.

W dniu rozpoczęcia pełnoskalowej rosyjskiej inwazji mieszkaliśmy w Ukrainie, dokąd uciekliśmy z Białorusi. Trafiliśmy pod jeden z pierwszych rakietowych ataków — być może wystrzelony z miejsca, gdzie oboje się urodziliśmy.

Przemoc wpisana w mowę

Podczas inwazji żona napisała swój ostatni wiersz po rosyjsku, później przetłumaczony i opublikowany we francuskim czasopiśmie CAFÉ. To wiersz o zdradzie własnego języka. O języku, który z narzędzia twórczości stał się narzędziem wojny. Trującą wodą, w której toną słowa, sensy i ludzie.

To krzyk poetki, która odcina się od mowy służącej zabijaniu bez użycia słowa „wojna”. Woli wyrwać tę mowę z siebie, niż pozwolić, by służyła kłamstwu.

Wiersz o bólu, gniewie i odmowie uczestnictwa w przemocy wpisanej w słowa:

…I nie chcę być częścią waszej zatrutej mowy —

ani czasownikiem, ani rzeczownikiem,

ani żadnym waszym chytrym imiesłowem, ani przysłówkiem,

ani nawet waszym małym, zwyczajnym przyimkiem.

Bo każdy wasz przyimek jest przyczynkiem do wojny

i robi mi się od tego niedobrze.

 

Nie wiem już, kim jestem,

ale wolę wyć jak dobijany zwierz,

rzucać się w piasku jak ryba dusząca się na brzegu.

Jeśli mój język jest wrogiem — wyrwę go

i cisnę prosto we wroga.

A gdy z jego kieszeni zaczną kiełkować nasiona —

wymażę wszystkie wasze słowa,

poza jednym: „wojna”.

 

Czy język ukraiński jest językiem rzezi?

Ukraiński w naszym przypadku stał się językiem solidarności i językiem oporu. Znakiem, że nie jesteśmy dla Putina „rodakami”, do których zaliczył wszystkich mówiących po rosyjsku.

Nie zmieniliśmy tej decyzji nawet wtedy, gdy musieliśmy przenieść się do Polski. Nie przyszło nam do głowy, że pewnego dnia mówienie po ukraińsku może stać się tak niekomfortowe.

Czy język ukraiński nosi w sobie Wołyń tak, jak język rosyjski nosi dziś Mariupol?

Nieobce nam jest to miasto, w którym kiedyś przeżyliśmy piękne miesiące pod narastającym cieniem wojny.

Nie. Wołyń nie jest wpisany w język ukraiński — bo ukraiński nigdy nie był narzędziem władzy nad Polakami. Nie służył do podporządkowania, do asymilacji, do „wycinania” tożsamości. Nie był instrumentem kolonizacji ani przemocowego porządku. Nie służył do tego, by z Polaka zrobić „nie-Polaka”.

Nie był skalpelem w rękach państwa.

Oczywiście relacje Polaków z Ukraińcami były dalekie od tak bezproblemowych, jak stosunki Polaków z Białorusinami. Znacznie bardziej napięte. Od sojuszu po rywalizację, od rywalizacji po wrogość, aż po krew. Ale  potem znów — po sojusz.

Być może ta momentami kipiąca energia, ta intensywność relacji wynika właśnie z realnej bliskości. W końcu kto założył państwo polskie? Polanie. A Ukrainę? Też między innymi Polanie! Historycy często rozdzielają jednych od drugich bez mocnych podstaw, ale w rzeczywistości wiemy tylko tyle, że jedni i drudzy nazywali się Polanami.

Najzabawniejsze — jeśli w ogóle wypada tu użyć tego słowa — jest to, że rosyjska propaganda przez lata powtarzała, iż Ukraińcy to tacy „zepsuci przez Polaków Rosjanie”. Że ukraińska tożsamość to wynik polskiej intrygi i łacińskiego skażenia, rozpuszczenia „kramolnymi” ideami wolności.

Oczywiście to prymitywna manipulacja. Ale wyraźnie pokazuje, że oni sami widzą tu jakieś pokrewieństwo. Takie, które ich jednocześnie wkurza i przeraża.

Co tu dużo mówić, skoro według jednej z rosyjskich legend po przejściu pod protekcję cara moskiewskiego „ochrzcili” Bohdana Chmielnickiego na nowo, bo jego słowiańskie imię było dla nich… zbyt polskie?

Putin też pamięta o Wołyniu

Rosyjskiej propagandy nie uwiera to, że opisując Ukraińców jako „spolonizowanych” Rosjan, jednocześnie bije w Wołyń jak w dzwon alarmowy.

Często mocniej niż polska prawica.

A historyczno-fantastyczna, przypylona, rozdygotana „Mińskaja Prauda”, sklejana z najohydniejszych wzorów rosyjskiej propagandy po 2020 roku, zdobyła się na tyle bezczelności, że opublikowała tekst: „Wołyń -1943. Rosja i Białoruś powinny przypomnieć Warszawie o jej historycznej amnezji”.

Mogą już pić szampana — „przypomnieli”. Całą swoją hordą botów. Pod każdym postem, gdzie pojawia się Ukraina — nawet pod ogłoszeniem o zagubionym kocie, który „słucha imienia Dżawelin”. I już: „nacjonalistyczna sierść”, „banderowski futrzak”, „prowokacja”, „operacja NATO na zwierzętach”. A na koniec obowiązkowe: „WOŁYŃ.”

Nie, Wołyń to nie powód do żartów. To powód do żałoby.

Dlatego tym bardziej obrzydliwy jest sposób, w jaki zamienia się ją w spam, wciska wszędzie, gdzie się da, przy każdym wspomnieniu czegokolwiek, co choćby musnęło Ukrainę.

A gdy robi się to unisono z rosyjską propagandą, która nawet nie udaje, że ma inne cele niż sianie nienawiść — brzmi to naprawdę złowieszczo. 

Bo ten stos nie płonie tylko dla Ukraińców. Płonie też dla Polaków.

Odpowiedzialność zbiorowa?

Spróbujmy więc spokojnie porozmawiać o tym, dlaczego odpowiedzialność zbiorowa w tym przypadku naprawdę nie ma sensu.

Odpowiedzialność zbiorowa zakłada zbiorowy udział. Zbiorową wiedzę. Zbiorową zgodę.

A co było tutaj? 99% ukraińskiego społeczeństwa nawet nie wiedziało, że coś takiego się dzieje. Żyli w zupełnie innych realiach politycznych. Nie mogli być uczestnikami, współuczestnikami ani „milczącymi zgodnymi”.

Chyba że uznamy ludzi tego samego pochodzenia etnicznego za komórki jednego wielkiego organizmu, który podejmuje decyzje. A każda komórka, nawet w stanie spoczynku, ponosi za nie odpowiedzialność. I to w kilku liniach czasowych jednocześnie.

Ale to już fantastyka nienaukowa.

W rzeczywistości Wołyń był produktem bardzo specyficznej lokalnej dynamiki, innej pamięci, innego rytmu historii. To był zupełnie inny świat społeczny niż reszta Ukrainy.

Można powiedzieć, że wszystko zmieniło się dopiero wtedy, gdy Ukraina — już jako państwo — wyniosła Banderę do rangi bohatera. Albo, jak twierdzą niektórzy, przyjęła „ideologię banderowską”.

A kim był Bandera?

Ale tu też warto zdrapać farbę z powierzchni. Znając Ukrainę, mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć: bardzo niewielu Ukraińców ma choćby mgliste pojęcie, co to właściwie jest „banderowska ideologia”.

A nawet kim był Bandera.

Kiedy niedawno pracowałem na budowie w Polsce, usłyszałem od kolegi z Połtawy, że Bandera był — cytuję — Hiszpanem, który walczył w oddziałach Garibaldiego, a potem uciekał przed pościgiem przez Alpy.

Brzmi komicznie. Ale to bardzo celnie oddaje masową pamięć w miejscach, gdzie OUN i UPA nigdy nie były częścią rodzimej historii. W najlepszym razie — sowieckim straszakiem.

Najpopularniejszy wizerunek Bandery wśród bardziej wykształconych osób to lider organizacji walczącej na dwa fronty: z Niemcami i z Sowietami.

W masowej wyobraźni nie różni się to niczym od Armii Krajowej.

Większość Ukraińców usłyszała jego nazwisko dopiero wtedy, gdy rosyjska propaganda zaczęła stosować je jako straszak, kalecząc wymowę i ochrzciła Ukraińców „benderowcami”.

A obraźliwe przezwiska nadawane przez przeciwników często stają się później samookreśleniami — jak „kibol”, który zaczynał jako obelga, a dziś bywa znakiem lojalności w swoim środowisku.

W praktyce to właśnie Putin zrobił Banderze w Ukrainie ogólnokrajowy PR. To Putin „reanimował” tam Banderę.

Nawet jeśli obarczacie Banderę winą za Wołyń, to nie czyni ludzi, którzy widzą w nim symbol oporu wobec rosyjskiej okupacji, współuczestnikami rzezi.

Nie są współwinni wydarzeń, o istnieniu których nie mieli pojęcia.

Nikt, nigdy, ani jedna osoba — a rozmawiałem z setkami Ukraińców — nie mrugnął do mnie porozumiewawczo, nie szepnął, że „popiera OUN w walce z Polakami”. To w ogóle nie jest dla nich o Polsce. Ani trochę.

I w zasadzie nie spotkałem polonofobii, dopóki g… nie popłynęło rurami i nie wylało się w sieci jako wzajemne wyzwiska. Choć szczerze — trudno powiedzieć, czy to ludzie się przekrzykują, czy ich botyczne sobowtóry.

Bądźmy razem

Możecie więc sarkastycznie zapytać: „No to co proponujesz? Przyjąć Banderę? Wyściskać? Popłakać razem?”

Nie.

Proponuję coś prostszego: nie niszczmy sojuszu dwóch narodów.

Kocham oba — z całym ich ciężarem, zapachem historii, błędami. I potrafię sobie wyobrazić, jak katastrofalna byłaby wrogość między nimi. Wrogość bez treści, napędzana przez wspólnego wroga, który od lat żywi się sianiem nienawiści i osłabianiem wszystkich wokół.

Polska nie stanie się silniejsza od nienawiści do Ukraińców. A Ukraina nie jest żadnym balastem. Jest fortecą. Obiektywnie. I naprawdę chciałbym zrozumieć: po co niszczyć tę fortecę, która stoi między wami a tym, kto widzi w was Nadwiślańskie Gubernie?

Z powodu… no właśnie, z powodu czego?

Z powodu rany — prawdziwej. Bolesnej — ale takiej, której ogromna większość Ukraińców nie potrafi umieścić na mapie własnej pamięci.

Z powodu historii, o której wiedzą tyle, że „coś się kiedyś stało tam, na Zachodzie”, i nagle słyszą, że winni są oni. Tu i teraz. Etnicznie, zbiorowo, osobiście.

Z powodu oskarżeń, które brzmią dla nich identycznie jak rosyjskie:

„Wy tacy, bo Bandera. Wy tacy, bo UPA. Wy tacy, bo wasz naród z natury…”.

A przecież oni naprawdę nie wiedzą, o co chodzi. 

Widzą tylko, że część Polski — kraju, który traktowali jako najbliższego sojusznika — zaczyna ich besztać tym samym językiem, którym beszta ich Moskwa.

Tymi samymi słowami o „genach”, „naturze”, „odwiecznej wrogości”.

I to wszystko na tle — jak by tu ująć to delikatniej — gwałtownego ochłodzenia relacji z jeszcze niedawnym głównym sojusznikiem. Na tle powszechnego sceptycyzmu i „zmęczenia wojną”, rozlanego po całej Europie. Na tle zawalonych pięter i klatek schodowych po uderzeniach rosyjskich rakiet oraz rzędów przykrytych ciał na asfalcie — często dziecięcych.

Naprawdę rozumiem co to znaczy pamięć historyczna, żałoba, pokuta. Co więcej — rozumiem to w bardzo podobnym kontekście, co Polacy. Białoruska propaganda w ostatnich latach również namiętnie przypisywała masowe mordy ludności cywilnej „ukraińskim nacjonalistom”. Nawet jeśli nie byli żadnymi nacjonalistami, a na przykład oficerami wziętymi do sowieckiej niewoli. Ale propaganda brała ich nazwiska, miejsca urodzenia, dłubała w nich jak w ranach, urządzała cosplay palenia i rozstrzeliwań — dosłownie, naturalistyczne inscenizacje.

Z naciskiem na Chatyń, żeby jeszcze raz i jeszcze raz zamieść Katyń pod dywan. I żeby nauczyć nienawidzić ale nie – podłych manipulatorów, którzy grają na emocjach. Lecz krwawiących sąsiadów.

Po to, żeby emocje zagłuszyły rozum. I żebyśmy zapomnieli o instynkcie samozachowawczym.

Ale kiedy przeżyłeś wojnę tu i teraz, kiedy miasta, w których byłeś szczęśliwy ciałem i duszą, leżą w ruinach – nie wystarcza ci emocji do przeżywania przeszłości. Nie masz zapasów na dawne rany. Nawet jeśli ktoś próbuje na ci w tym pomóc.