„Wybory”
Większość społeczeństwa te wybory zignoruje, opozycja demokratyczna zbojkotuje, Zachód i regionalne stowarzyszenie ASEAN się zdystansują, a walczący zbrojnie powstańcy być może zaatakują. Tylko władający krajem generałowie i wspierające ich Rosja z Chinami prą do głosowania.
Gdyby więc spojrzeć na to z zewnętrz, to sytuacja jawiłaby się jako dość paradoksalna. Trochę to jednak dziwne, że wojskowa dyktatura i wspierające je autokracje pokroju Chin Ludowych chcą robić wybory, a demokraci, wyborcy i Zachód są przeciw. Ale tak naprawdę nie ma w tym nic skomplikowanego: ta gra jest tak prosta jak prości są sami generałowie birmańscy.
Owe „wybory” koniecznie trzeba pisać w cudzysłowie. Startują w nich bowiem tylko dopuszczone przez armię partie, w tym żadna opozycyjna, a głosy liczyć będzie przeszkolona przez Rosjan wojskowa komisja wyborcza. To szyta bardzo grubymi nićmi pokazówka. Wszyscy to wiedzą i mało kogo to wzrusza, pytanie więc: po co to wszystko? Na co im ten marny teatr polityczny?
Dalekowschodnie Prusy
Od 1962 roku Birma jest dyktaturą wojskową, z krótką przerwą na lata 2016-2021, o czym za chwilę. Kolejne junty wojskowe nie tylko zdobyły władzę i rządziły państwem, co się dość powszechnie w Trzecim Świecie/globalnym Południu zdarza, lecz co więcej „pożarły” kraj. (To miejscowa metafora, która pochodzi z czasów przedkolonialnych, gdy dworzanie dostawali przydziały ziemi by mogli się z nich wyżywić, dlatego nazywano ich myosa, „zjadacz osad”).
W wyniku dekad rządów wojsko birmańskie, Tatmadaw, przejęło funkcje państwa, czyniąc je dodatkiem do siebie. Podobnie jak w czasach słusznie minionych partie komunistyczne w demoludach uczyniły aparat państwowy swoją atrapą. Ten generał czy inny pułkownik dostawał funkcję administracyjną: ministra, gubernatora czy szefa państwowego holdingu, ale było to wtórne wobec jego pozycji w wojskowej hierarchii. Bo to armia rządzi, armia radzi i armia nigdy się nie zdradzi.
W tym układzie wojsko nie było tylko państwem w państwie. Ono wchłonęło administrację kraju i dlatego w birmanistyce do dziś parafrazuje się słowa XVIII wiecznego francuskiego hrabiego Mirabeau o Prusach: „większość państw ma armię, ale tam to armia ma państwo”.
Partyzantka jako styl życia
W Birmie również od 1948 roku – a nie od 2021 roku jak głoszą niedouczeni dziennikarze i Wikipedia – toczy się wielowymiarowa wojna domowa. Najłatwiej podzielić ją na dwa teatry działań: pierwszy obejmuje wewnątrzbirmańską walkę o władzę, a drugi ruchy narodowowyzwoleńczo-separatystyczne licznych, bo stanowiących około 1/3 społeczeństwa, mniejszości etnicznych.
Ten pierwszy wymiar obejmował kiedyś rebelię Komunistycznej Partii Birmy (KPB) i kilka pomniejszych ugrupowań przeciw rządowi centralnemu i faktycznie zakończył się w latach 60-tych XX wieku (formalnie w 1989 roku, gdy KPB się rozpadła) porażką rebeliantów. Ponownie odżył w nowej konfiguracji w 2021 roku i to stąd bierze się owe uproszczenie o wojnie trwającej od czterech lat.
Ten drugi, etniczny trwa od 1948 roku do dziś nieprzerwanie, acz z różną intensywnością. Na peryferiach kraju, stanowiąc najdłużej toczący się na świecie konflikt zbrojny – Birma pobiła tu rekord, podobnie jak ongiś w innej kategorii: największej liczby partyzantek walczących z rządem, w latach 70-tych XX w. było to ponad 150. Ten stan permanentnej wojny domowej, przerywanej okresami wstrzymania ognia, podsumowano w klasycznej pracy birmanistycznej pt. Burma. Insurgency and the Politics of Ethnicity formułą „partyzantka jako sposób życia” (insurgency as a way of life).
Słowa te należy jeszcze uzupełnić informacją, że armia birmańska kontrolowała w szczytowym momencie od 70 do nawet 90 procent kraju, a najgorszym dla siebie jakieś 30-20 procent. Obecnie zaś około połowy, mocno jednak pomyliłby się ktoś kto uznałby, że to sytuacja zła dla Tatmadaw.
Jak uczy teoria legitymizacji władzy autorytarnej, wojskowe dyktatury mają problem z uzasadnieniem swoich rządów. Zazwyczaj przejmują one władze z hasłami uporządkowania chaotycznej sytuacji i przywrócenia porządku (trzeba posprzątać bałagan!). Jeśli im się uda i państwo staje na nogi, to jednocześnie ustaje powód dla rządów armii (skoro zrobili swoje, to mogą odejść). A jak nie potrafią sobie poradzić i/lub przegrywają na polach bitew, to tracą szacunek/strach i tym bardziej nie mają jak uzasadnić swych rządów (co nam po takich patałachach?).
Słowem tak źle i tak niedobrze: zarówno sukces jak i porażka tworzą legitymizacyjne wyzwanie. Wyjściem z tej sytuacji jest nieustanna wojna uzasadniająca konieczność utrzymania władzy, czego casus Birmy najlepiej dowodzi.
Jak ściągnąć mundur?
Jednocześnie stałe zagrożenie, wewnętrzne lub zewnętrzne, to może być za mało. Trzeba jeszcze przynajmniej jako tako rządzić, co rozumieli wojskowi w Korei Południowej, Tajlandii czy Indonezji, o której pisałem ostatnio. Tymczasem birmańscy generałowie doprowadzili Mjanmę, będącą ongiś najbogatszą kolonialną brytyjską w Azji, do ruiny.
No i mimo straszenia komunistami czy secesjonistami doczekali się w końcu buntu ludności, ściślej w 1988 roku. Odpowiedzieli po swojemu, rozstrzeliwując protesty. Potem jednak przemyśleli sprawę. Postanowili zastosować jeszcze inny wariant legitymizacji swej władzy, wykorzystywany z powodzeniem zarówno w demokracjach jak i w autokracjach. Polega on na zdjęciu mundurów przez wojskowych i startowaniu w wyborach jako silni, sprawdzeni w boju przywódcy. Ruch znany chociażby z USA (od Waszyngtona przez Granta po Eisenhowera) czy Izraela (tu większość przywódców po 1948 roku).
W Azji Południowo-Wschodniej ten manewr ma dodatkową zaletę. Daje on możliwość znacznego sterowania procesem wyborczym przez podległy aparat administracyjny, media, sądy itp., co dobrze widać w wersji skrajnej w Tajlandii, a w łagodniejszej w Indonezji. Wystarczy wtedy umiejętnie się przefarbować, pozmieniać dekoracje, trochę poudawać i pyk, legitymizacja, w tym międzynarodowa zapewniona.
Na tym tle birmańscy generałowie znów wypadają jak słonie w składzie porcelany. Po rozstrzelaniu protestów w 1988 roku wymyślili wybory i je przeprowadzili w 1990 roku. Tyle, że miażdżąco wygrała główna opozycyjna partia, NLD i to mimo aresztowania jej przywódczyni, Aung San Suu Kyi. To generałów psychologicznie zdumiało (okazało się, że lud ich nie kocha), a politycznie zaskoczyło: nie przygotowali się do sfałszowania głosowania.
Dostawszy gong, oszołomieni dumali co robić i w końcu uradzili. Ogłosili, że „zaszła pomyłka”, odbyte wybory nie były parlamentarnymi, tylko do konstytuanty. Mjanma jest przecież krajem praworządnym i najpierw trzeba mieć nową konstytucję by móc formować rząd. Tyle, że nawet tej rzekomej konstytuanty nie pozwolili zwołać, a wybranych posłów/przedstawicieli aresztowali. Słowem: wybory po prostu anulowali. Doprowadziło to do sankcji międzynarodowych i dwudziestoletniej izolacji dyplomatycznej kraju.
Zdyscyplinowana demokracja
Po dwóch dekadach wyciągnęli lekcję. W 2008 roku napisali nową konstytucję, wpisując do niej „przewodnią rolę armii”. Pobili tym samym kolejny rekord świata, tym razem w kategorii największe przywileje prawne dla wojska w skali globu (druga w kolejce Uganda jest daleko, daleko w tle) – a wyłaniający się system uroczo nazwali „zdyscyplinowaną demokracją”.
W 2010 roku przeprowadzili wybory, tym razem przygotowując się lepiej, zawczasu delegalizując NLD. Sam wynik, lekko zagrożony przez innych opozycjonistów, rozłamowców z NLD, poprawiali umiarkowaną podtasowką. W efekcie wygrał kto miał wygrać: partia wojskowych USDP, która następnie sformowała rząd cywilny, na czele z Thein Seinem, byłym generałem.
Przeprowadził on zaskakujące reformy, przekonując świat do „dania mu szansy”, zniesienia sankcji i hojnego obdarowania Mjanmy grantami, darowiznami i pożyczkami, o anulowaniu długów nie wspomniawszy. Stało się tak również dlatego, że Thein Sein dogadał się z Aung San Suu Kyi, dopuszczając ją do procesu wyborczego, a jej partię NLD relegalizując. Tak oto nastała bardzo udana dekada lat 10-tych XXI wieku, która wyciągnęła Birmę z biedy. Dała jej szybki rozwój, nadgonienie straconych dekad i nadzieję na „przegonienie Singapuru”, jak to zadeklarowała z charakterystyczną dla niej skromnością Suu Kyi.
Wirus w systemie
Thein Sein rządził dobrze, wręcz bardzo dobrze, co w przypadku birmańskiego generała jest rzadko spotykane – tak raz na pół wieku – i zakładał, że to wystarczy by wygrać wolne tym razem wybory. Lud jednak po raz kolejny zawiódł generałów, wybierając zamiast nich Aung San Suu Kyi, dając jej NLD kolejne miażdżące zwycięstwo nad USDP Thein Seina w 2015 roku.
Po kilku miesiącach przepychanek w 2016 roku Suu Kyi objęła rządy, nadając sobie kanclerskie uprawnienia poprzez ominięcie zwykłą ustawą konstytucji (wyobraźmy sobie, że są kraje, w których jest to możliwe). Przez pięć lat swoich rządów Suu Kyi robiła wszystko by nie dać wojskowym pretekstu do zamachu stanu, ba! Nawet broniła ich czystki etnicznej na muzułmanach Rohindża przed oenzetowskim Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze, czym zyskała poklask w kraju i utraciła uwielbienie na Zachodzie.
Wewnętrznie lustracyjnych rozliczeń nie przeprowadziła, wręcz je hamowała. Jednocześnie powoli, stopniowo, zakulisowo, w najlepszym azjatyckim duchu odsuwała wojskowych od stanowisk, „de-armizując” państwo. Z punktu widzenia Tatmadaw to nie tak miało być. Suu Kyi okazała się wirusem w systemie „zdyscyplinowanej demokracji”. Ograła generałów na ich własnym boisku.
Polityczna recydywa
Dlatego gdy NLD ponownie – poprawiając jeszcze poprzedni wynik – wygrała kolejne wybory, w 2020 roku, armia nie wytrzymała i przeprowadziła pucz. Uzasadniła go „fałszerstwami wyborczymi”, co było łgarstwem w które nie wierzyli chyba nawet twórcy tych słów.
Co gorsza dla Tatmadaw, armia kasując wybory popełniła dokładnie ten sam błąd co w 1990 roku. Przeciwko wojsku wystąpił nie tylko coraz mniej istotny na świecie Zachód z jego sankcjami, ale – co ważniejsze – obywatele. W 2021 roku wybuchły masowe protesty, a następnie ogólnonarodowe powstanie. Połączywszy siły z częścią partyzantek etnicznych, zachwiało ono podstawami władzy wojska, wypierając Tatmadaw z połaci kraju i uzyskując pod koniec 2023 roku inicjatywę strategiczną.
W 2024 roku zanosiło się na zwycięstwo powstania, w co sam przez chwilę uwierzyłem na łamach Kultury Liberalnej. Podobnie zresztą jak wielu Birmańczyków, niesionych falą entuzjazmu. Jeden znajomy, formalnie profesor w Japonii, rysował mi na mapie kierunki przyszłych uderzeń, kreśląc wizję upadku Tatmadaw „tak jak Drugiego Imperium Birmańskiego” pod koniec XVI wieku.
Chiński wiatr
Co znacznie ważniejsze, uwierzyły w to również Chiny. Do tej pory miały raczej zdystansowany stosunek do generałów, którzy wbrew radom Pekinu obalili lubianą przez Xi Jinpinga Aung San Suu Kyi. ChRL przestraszyła się wizji przejęcia władzy przez prozachodnią (ich zdaniem) rebelię i/lub wielkiego chaosu u południowych bram Państwa Środka.
Idąc za przykładem Rosji Chińczycy poparli więc generałów. Zamknęli granicę dla przemytu broni, przyhamowali część partyzantek etnicznych, uznali generałów (wojskowy dyktator Mjanmy, gen. Min Aung Hlaing był już dwukrotnie u Xi Jinpinga) i przyklasnęli ich planowi wyborów. Dało to Tatmadaw (chiński) wiatr w żagle. Od 2025 roku armia odzyskała inicjatywę strategiczną, odbijając część utraconych przez siebie uprzednio obszarów.
Nadal ma dużo do odwojowania, jakąś połowę kraju, lecz jest na fali, niesiona chińsko-rosyjskim wsparciem i rosnącym defetyzmem po stronie powstańców. Wojsko birmańskie kontroluje już na tyle dużo terenów, w tym politycznie najistotniejsze centrum kraju, zwane dawniej „Birmą właściwą”, że może pozwolić sobie na spektakl pod tytułem „wybory”.
Powiatowy drybler
Birmańskie pseudowybory, w których nie startuje NLD, bo została zdelegalizowana, przypominają sytuację w 2010 roku. Wiadomo kto wygra i jak to będzie potem wyglądać. Sformuje się formalnie cywilny rząd, złożony z byłych wojskowych, junta się rozwiąże i przekaże mu, czyli sobie, władzę.
Jest to tak bardzo przewidywalne, bo generałowie są niczym piłkarz znający tylko jedną kiwkę, jak jakiś powiatowy drybler, zawsze grają to samo. Chcą by Azja miała pretekst by ich uznać (Zachodem się już nie przejmują), by kraje takie jak Tajlandia czy Indie mogły zacząć mówić, że oj, tam, oj, tam, no może nie wszystko jest w tej Mjanmie idealnie, ale (znów) „trzeba dać szansę”. Uznać nowy rząd i powrócić do robienia interesów z generałami bez odium międzynarodowego.
Jeśli ten manewr się powiedzie tak jak poprzedni – a wszystko wskazuje, że tak będzie – podkopie to wiarę powstańców w dalszą walkę. Przyczyni się tym samym do upadku największego zrywu społecznego przeciwko rządom armii od momentu odzyskania niepodległości przez kraj w 1948 roku.
I choć tak najpewniej się stanie, to pamiętać należy, że Birma nie raz, nie dwa i nie trzy zaskoczyła komentatorów, w tym niżej podpisanego.