Spróbuję to zobrazować za pomocą pięciu, skądinąd mało chyba odkrywczych tez.

1. Europa przestała być kontynentem pokoju

Powinniśmy odzwyczaić się od myślenia o niej w kategoriach stabilności i bezpieczeństwa. Na obszarze Europy panuje dziś wojna – w Ukrainie w pełnej, militarnej skali, w pozostałych państwach na razie w hybrydowej postaci. To stan wojny odpowiada jednak rzeczywistości za oknami, a pokój jest złudzeniem.

Putinowska Rosja nie tylko kontynuuje swoją zbrodniczą napaść na Ukrainę, ale też konsekwentnie prowadzi działania dywersyjne przeciwko państwom Unii Europejskiej – oraz tym, które chciałyby kiedyś do niej przynależeć. Dokonuje aktów terroru, gra na polaryzację, podsyca osłabiające solidarność między europejskimi państwami nacjonalizmy. To nie jest chwilowa tendencja w polityce Kremla, ale rozmyślnie realizowana długofalowa strategia.

Władimir Putin nazwał kiedyś rozpad Związku Radzieckiego największą geopolityczną tragedią XX stulecia. Rozpad Unii Europejskiej – formalny lub realny, wskutek jej osłabienia – byłby, jak się wydaje, największym politycznym sukcesem Rosji w wieku XXI.

Wojna w Ukrainie to więc tak zwana wojna zastępcza [proxy war], jaką Rosja wypowiedziała Europie, a szerzej: jaką posttotalitarne dyktatury w Pekinie i Moskwie wypowiedziały Zachodowi.

Od wyniku toczących się za naszą wschodnią granicą walk nie zależą jedynie dalsze losy państwa ukraińskiego. Zdecydują one o przyszłości całego kontynentu.

Zaakceptowanie tej nowej, wojennej sytuacji może być dla mieszkańców naszego kontynentu wyjątkowo trudne. Zwłaszcza w zachodniej części Europy obywatele przez osiem dekad nie tylko żyli w świecie wolnym od konfliktów zbrojnych. Wierzyli również, że wojny przynależą do przeszłości. Że są tragediami, z którymi styczność mamy jedynie za pośrednictwem telewizorów – rozgrywają się bowiem w miejscach o egzotycznych nazwach, daleko od nas.

Koniec długiego europejskiego powojnia jest jednak faktem. A jego kres wydaje się nie bez związku z przygasłą pamięcią o katastrofie, w cieniu której zbudowano w Europie pokój.

2. Relacje transatlantyckie, jakie znamy, to już przeszłość

Ameryka nie jest już pewna, czy pragnie sprawować rolę „globalnego policjanta”. Po stronie republikańskiej triumfuje uśpiony dotąd, ale zawsze obecny w amerykańskim społeczeństwie izolacjonizm.

Zgodnie z opublikowaną niedawno przez Biały Dom oficjalną strategią bezpieczeństwa narodowego, Waszyngton skoncentruje swoją uwagę na zachodniej półkuli. Wycofa się natomiast z interweniowania w miejscach, z którymi nie są bezpośrednio związane amerykańskie interesy.

Na początku obecnego stulecia tak zwani neokonserwatyści gotowi byli prowadzić na Bliskim Wschodzie krucjatę w imię demokratycznych wartości (oraz dla uzyskania kontroli nad cennymi złożami ropy). Obecnie wahadło wychyliło się w drugą stronę. Ameryka pragnie zajmować się przede wszystkim sobą oraz swym bezpośrednim otoczeniem.

Kto sądzi, że opisana wyżej tendencja to tylko „efekt Trumpa”, popełnia moim zdaniem poważny błąd.

Nie tylko wszyscy czołowi politycy Partii Republikańskiej wykazują bowiem izolacjonistyczne i nacjonalistyczne skłonności spod znaku „America First”. Demokraci również, acz z nieco odmiennych powodów, będą skłaniać się w tę stronę.

Po pierwsze, za sprawą swoich antykolonialnych idei, z którymi trudno pogodzić hegemonistyczną praktykę.

Po drugie, w związku z przemianami dokonującymi się w amerykańskim społeczeństwie, w którym „macierzą”, punktem odniesienia dla coraz większej części obywateli nie jest już Europa, lecz Ameryka Łacińska. To coraz wyraźniejsza nić, po której przekazywane są kultura, doświadczenie i związane z nimi poczucie bliskości.

Po trzecie wreszcie, za sprawą ewolucji pamięci historycznej. Czasy, w których spora część Amerykanów pamiętała toczone w Europie walki w czasie drugiej wojny światowej lub zaangażowanie na kontynencie w czasie zimnej wojny, odchodzą w przeszłość. Żywym punktem odniesienia stał się Bliski Wschód.

Co więcej, nie jest to pamięć pełna chwały, lecz wstydu. Wojnę w Iraku wywołano w oparciu o świadome kłamstwo administracji Busha w sprawie broni masowego rażenia. Wojna w Afganistanie zakończyła się spektakularną klęską na oczach świata. Europy nie ma w przestrzeni tych wyobrażeń, ale one same zniechęcają do podejmowania międzynarodowych interwencji.

Powyższe nie oznacza, że pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Europą nie będzie już współpracy. Po raz pierwszy od czasów drugiej wojny światowej strategiczne partnerstwo atlantyckie przestało być jednak czymś oczywistym i naturalnym.

3. Rozwód demokracji i kapitalizmu

Nastąpił on po wielu dekadach trudnego, ale całkiem udanego małżeństwa. Od 1945 roku regulowana gospodarka rynkowa, z łagodzonym przez politykę państwa cyklem koniunkturalnym, wydawała się rozwiązaniem dylematu, który towarzyszył społeczeństwom przynajmniej od początków nowoczesności: jak połączyć wzrost bogactwa ze stabilnością społeczną?

Stopniowy demontaż instytucji państwa opiekuńczego oraz trajektoria rozwoju kapitalizmu położyły kres skomplikowanej, ale owocnej symbiozie wolnego ustroju politycznego oraz wolnej gospodarki.

Współczesny kapitalizm big tech stał się siłą aktywnie rozbijającą jedność społeczną i napędzającą polaryzację [1]. Jego apostołowie, tacy jak Elon Musk czy Peter Thiel, są wyznawcami osobliwego autorytarnego libertarianizmu [2], w którym jednostka jest możliwie niezależna, lecz prawny oraz instytucjonalny porządek państwa zostaje zderegulowany. Wszelkie problemy społeczne czy polityczne dla wyznawców tego sposobu myślenia są tylko zagadnieniami technicznymi. Któż zaś poradzi sobie z nimi lepiej niż genialni liderzy innowacji?

4. Nowa „ucieczka od wolności” w zachodnich społeczeństwach

Zaczęła się mniej więcej w drugiej dekadzie XXI wieku. Mimo znaczących odmienności historycznych i politycznych, jej mechanizm wydaje się analogiczny do tego, jaki na początku lat czterdziestych ubiegłego stulecia opisał Erich Fromm.

Jednostka wyzwolona z dawnych struktur władzy i autorytetu, w ekonomii zdana wyłącznie na własne kompetencje, w kulturze mająca swobodnie stwarzać swoją niepowtarzalną tożsamość, znalazła się sama wobec poczucia chaosu i niepewności.

Wolność rozumiana czysto negatywnie, jako brak zewnętrznych ograniczeń, okazała się paradoksalną tyranią nieskończonych możliwości. Na tej bazie, podobnie jak przed stuleciem, pojawiły się konformizm (do którego innymi metodami, acz nie mniej skutecznie przyuczało nas już społeczeństwo konsumpcyjne) oraz pragnienie podporządkowania.

Oto emocje, na których swoje społeczne poparcie zbudować mogli nowi, dwudziestopierwszowieczni populiści, świadomie lub nie garściami czerpiący z praktyki archetypicznego populisty ubiegłego stulecia, Benita Mussoliniego [3]. Tak samo jak on dzisiejsi populiści mówią: „naród to ja”. Tak samo jak on zachwalają decyzjonizm i wykazują się wrogością wobec konstytucyjnych ograniczeń władzy (ze szczególnym uwzględnieniem wszelkich instytucji partyjnie neutralnych). Tak samo jak on podsycają strach oraz przemieniają go w nienawiść (wobec obcych, elit etc.).

Stabilne poparcie, jakim cieszą się populistyczne ugrupowania – często pomimo skandali, które jeszcze dwie dekady temu zmiotłyby ich bohatera raz na zawsze z politycznej sceny – stanowi efekt wspominanej nowej „ucieczki od wolności”.

Ona sama jest natomiast skutkiem ukształtowania się w liberalnych demokracjach tego, co nazywane bywa „społeczeństwem jednostek”: indywidualizacji postaw oraz poluzowania więzi społecznych, którym nie towarzyszy powstanie nowych, stabilizujących rozchwianą rzeczywistość wzorców.

5. W społeczeństwach zachodnich skończyły się czasy ustrojowego konsensusu

Przez ostatnich osiemdziesiąt lat wśród europejskich i amerykańskich elit, jak i w społeczeństwach po obu stronach Atlantyku panowała zgoda odnośnie tego, że liberalna demokracja jest ustrojem dobrym, wartym obrony, lepszym od innych realnie możliwych.

Na przestrzeni ostatnich piętnastu, może dwudziestu lat to przekonanie przestało być powszechne. Realia demokracji liberalnej dla wielu mieszkańców Zachodu przestały być satysfakcjonujące. Jej obietnice utraciły moc ożywiania wyobraźni. Politycy z posiadających poglądy przywódców przemienili się w podążających za nastrojami społecznymi demagogów. Niezamierzenie wprawdzie, ale mozolnie pracując na rzecz narodzin, a następnie rozwoju populizmu.

W imię skuteczności, partie polityczne przemieniły się w korporacje, nabrały autorytarnej struktury, a władzę nad komunikowaniem się ze społeczeństwem oddano w ręce speców od marketingu. Bez tej trywializacji, wypłukania polityki z realnej treści, zapewne nie byłoby kryzysu, z jakim dziś mamy do czynienia.

Dlatego, jak sądzę, nie należy obawiać się triumfu populizmu. W pewnym sensie on już zwyciężył, bo skutecznie wstrząsnął fundamentami liberalnych demokracji. Kto marzy o powrocie do jakiejś złotej ery tego ustroju, powinien pamiętać, że chce przywrócenia warunków, które do populizmu doprowadziły.

Koniec ustrojowego konsensusu oznacza jednak nie tylko zagrożenie, ale również szansę. Szansę na to, aby od nowa przemyśleć, w jaki sposób chcemy zabezpieczyć podstawowe prawa obywateli, jak zaangażować ich w proces sprawowania władzy, jak uregulować stosunki między demokracją a kapitalizmem, jaki kształt nadać debacie publicznej. Te oraz wiele innych rozstrzygnięć zależy od nas.

Być może, nie bardzo o tym jeszcze wiedząc, żyjemy w momencie konstytucyjnym. Wykorzystanie go może być szansą na przełamanie obecnego kryzysu, zaprzepaszczenie – początkiem nowej katastrofy.