Za pierwszym razem było tylko dziwne spojrzenie. Za drugim – ledwo zauważalne zmarszczenie brwi. Za trzecim – uśmiech i pobłażliwe kręcenie głową. Nie zauważyłem nawet, kiedy to zaczęło znikać. Ale pewność, że na wigilijnym stole tej konkretnej polskiej rodziny zawsze będzie trzynaste danie, zyskałem dopiero wtedy, gdy pewnego roku mój bratanek Kuba podszedł do mnie podczas nakrywania do stołu i zapytał szeptem: „Wujku, będzie deska serów?”.
Przekonanie Polaków do tego, co każdy Anglik wie i zawsze wiedział – że żaden świąteczny stół nie jest kompletny bez starannie dobranych serów, oczywiście z okazałym kawałkiem stiltona pośrodku – to zadanie długie i trudne. Ale nie niewdzięczne. I nie bez wzajemności.
Próbowałem karpia na chyba wszystkie możliwe sposoby – czyli mniej więcej trzy, co stanowi o trzy sposoby za dużo.
Poplamiłem koszulę barszczem. Skrupulatnie wydłubywałem rodzynki ze skądinąd doskonałego makowca z precyzją i cierpliwością chirurga. Zintegrowałem się, jak sądzę. Nawet do tego stopnia, że gdy redaktorka prosi mnie o refleksję nad tym, co cudzoziemiec może powiedzieć Polakom o byciu Polakiem, moją pierwszą reakcją jest zdziwienie wobec sugestii, że wciąż mam być uważany za kogoś z zewnątrz.
Ale potem na wpół oswojony Polak we mnie ustępuje miejsca kosmopolitycznemu naukowcowi, który przeczytał esej Jarosława Kuisza o „czterech filarach polskości” z poczuciem, że to nie jest do końca ten kraj, który poznał. Kuisz przedstawia nam portret narodu nękanego neurozami: nieufnego wobec własnych instytucji, nawiedzanego przez traumy historyczne, zabarykadowanego za niemożliwym do powtórzenia językiem i uwięzionego w anachronicznej tożsamości religijnej. To elegancka publicystyka w służbie diagnozy, której jednak ja, Brytyjczyk od lat żyjący w jednym kraju z Polakami, nie podzielam. Te filary istnieją, ale podtrzymują polskość w inny sposób.
W kwestii państwa
Kuisz pisze o polskim „luzie” wobec państwa i praworządności. Przytacza dane sondażowe pokazujące, że Polacy nie wierzą w równość wobec prawa. Nie jest to jednak nieuzasadniona akceptacja bezprawia, lecz uzasadniony sceptycyzm wobec bezprawnych działań.
Pochodzę z kraju, w którym zaufanie do instytucji było do niedawna dość wysokie. Nie zawsze jednak zasłużone.
Pozwoliło Poczcie Królewskiej – jednej z najbardziej brytyjskich ostoi instytucjonalnej rzetelności – zniszczyć życie setek niewinnych pracowników, zamiast przyznać, że winę za błędy ponosi system komputerowy. Pozwoliło pedofilskim prezenterom telewizyjnym polować przez dziesięciolecia na bezbronne dzieci. Pozwoliło jednej z najbardziej dysfunkcyjnych rodzin, jakie te wyspy kiedykolwiek wydały, bezlitośnie nadużywać szacunku rzekomo należnego „lepszym od nas”. Pozwoliło rządom zapewniać nas, że wszystko jest pod kontrolą – ba, że kontrola została odzyskana – aż do momentu, gdy nie dało się już w żaden sposób zaprzeczyć, że tak nie było. Zdrowy sceptycyzm wobec władzy mógłby nam lepiej posłużyć.
Polska nieufność wobec państwa to nie nihilizm. To odruch zrodzony z twardego doświadczenia. Kraj, który stworzył „Solidarność”, uczynił to nie mimo swojego sceptycyzmu wobec instytucji, ale dzięki niemu. Gdy setki tysięcy Polaków wyszły na ulice między 2015 a 2023 rokiem, by bronić niezależności sądownictwa, wynikało to z przekonania, że nie zawsze można ufać, iż rządzący będą jej strzec. Gdy 75 procent Polaków mówi ankieterowi, że „niektórzy są ponad prawem”, nie jest to przyzwolenie. To oskarżenie. W kulturze, która naprawdę pogodziła się z bezprawiem, nikt nie zawracałby sobie głowy narzekaniem.
Niski poziom zaufania Polaków do siebie nawzajem i do instytucji jest problemem. Ale jest to raczej objaw niż przyczyna polskiej choroby narodowej.
Zasadniczym utrapieniem współczesnego polskiego społeczeństwa jest raczej metapolaryzacja – poczucie, podzielane przez niemal dwie trzecie Polaków, że są ostro podzieleni w kwestiach politycznych i uwięzieni we wzajemnej wrogości.
Ten podział ma niewielkie podstawy w faktach – jak pokazują badania FNP i SWPS, w większości kwestii opinie Polaków nie są spolaryzowane, a posiadanie zdecydowanych poglądów ma niewielki wpływ na to, jak Polacy odnoszą się do siebie nawzajem.
Ale przekonanie o istnieniu podziału, potęgowane przez niewątpliwą wrogość wobec drugiej strony znacznej części klasy politycznej i medialnej, wystarcza, by uważać go za prawdziwy. To przekonanie sprawia, że historycznie uzasadniony sceptycyzm Polaków wobec wiarygodności instytucji może łatwo przekształcić się w poczucie, że tylko „nasze” instytucje – te związane z jedną lub drugą stroną rzekomo nieprzekraczalnego podziału – zasługują na zaufanie.
W kwestii nadmiaru pamięci
Tak, Polacy pamiętają wojnę. Pamiętają okupację, deportacje i obozy. Żaden angielski gość weselny, którego o drugiej w nocy przyparł do muru wujek z butelką Wyborowej, dwoma kieliszkami i żalem o Jałtę, nie zaprzeczy, że Polska to kraj, który traktuje swoją historię śmiertelnie poważnie. Czasem trzyma swoją historię zbyt blisko. Ale ta pamięć to nie tylko rana, która nie chce się zagoić. To dziedzictwo moralne.
Byłem w Polsce, gdy w lutym 2022 roku rozpoczęła się pełnoskalowa inwazja na Ukrainę. W ciągu kilku dni zwykli Polacy otworzyli swoje domy dla nieznajomych w skali, która zdumiała świat. Jadąc codziennie do pracy, wysiadałem na peronach, gdzie wolontariusze rozdawali zupę i kanapki oszołomionym, zdezorientowanym uchodźcom. Znajomi wynajmowali autokary, by przewozić Ukraińców z granicy. Żadne z tych działań nie wymagało koordynacji rządowej – w istocie wiele z nich zostało podjętych właśnie z powodu braku takiej koordynacji, z powodu zniecierpliwienia opieszałością władzy. Stało się tak, ponieważ Polacy czuli w kościach, co to znaczy być zmuszonym do ucieczki z własnego domu.
Tego nie można sprowadzić do samej traumy.
To jasność moralna, wypracowana przez doświadczenie historyczne.
Podczas gdy zachodnioeuropejscy intelektualiści wikłali się w rozważania, czy wspieranie Ukrainy nie byłoby „eskalacją”, Polacy na szczęście nie mieli takich wątpliwości. Czasem bolesna pamięć jest darem.
Kuisz słusznie martwi się tendencją do podziałów w polskiej pamięci. Te wszystkie niekończące się spory o słuszność powstania warszawskiego, o to, kto został obudzony nad ranem trzynastego, a kto spał do południa.
Jednak, jak pokazują ostatnie spory dotyczące konfederackich flag i pomników, Amerykanie nadal nie pogodzili się w pełni z symboliczną spuścizną wojny secesyjnej. Hiszpanie wciąż zmagają się z widmem Franco. Jeśli zostanie jakieś Zjednoczone Królestwo, które moje praprawnuki będą mogły odwiedzić, zastaną krajobraz pobruzdowany długim, powolnym przesuwaniem się lodowca brexitu. Kwestionowana pamięć nie jest szczególnie polską patologią. To jest to, co dzieje się w miejscach, gdzie historia ma znaczenie.
W kwestii niemożliwej gramatyki
W jednym przyznam Kuiszowi rację – Polska język, trudna język. Po dwudziestu trzech latach nauki z przerwami wciąż zatrzymuję się przed niektórymi końcówkami słów odmienianych przez przypadki, a inne strategicznie mamroczę pod nosem. Odmiana polskich liczebników – czy to coś jest męskie, żeńskie, czy nijakie? ile tego jest? ożywione czy nieożywione? – wydaje się mniej elementem gramatyki, a bardziej okrutnym żartem wobec nie winnych niczego cudzoziemców.
Kuisz przedstawia tę trudność jako mur. Z mojego doświadczenia wynika, że są to raczej duże, wysokie, ciężkie drzwi. Polacy są nieco zdziwieni, widząc, że próbujesz je otworzyć, ale pomogą ci naoliwić zardzewiałe zawiasy.
Nie uczyłem się polskiego standardową metodą chodzenia na zajęcia w ciągu dnia i picia w barach nocą. Wybrałem uparte wertowanie maleńkiego słownika Langenscheidta w piętnastce na Okęcie z nadzieją, że dotrę do końca felietonu Janiny Paradowskiej w „Polityce”, zanim tramwaj dojedzie do pętli. A jednak każde przekręcone zdanie spotykało się z zachętą, nie z drwiną.
Polska postawa wobec wysiłku językowego nie świadczy o kulturze, która wymaga perfekcji, lecz o kulturze, która nagradza szczere niedoskonałości zrozumieniem i cierpliwością.
Wchłonięty przez polską rodzinę, pogodziłem się z faktem, że zawsze będę tym, kto najdłużej szuka właściwego słowa, i musiałem być twórczy w swoim polskim. A jednak to działa w obie strony: rozmowy mojej rodziny są usiane angielskimi zapożyczeniami, a mój syn zdaje się traktować język ojca jako opcjonalny rejestr do zastosowania, gdy zamierza być szczególnie ironiczny.
Trudność języka polskiego jest często powodem do dumy dla Polaków, którzy nie ustają w zapewnianiu, że nigdy nie będziesz w stanie tego opanować. A jednak choć polski jest trudny, nie jest niemożliwy do nauczenia. A z jego nauką przychodzi świadomość, że dla wielu Polaków ich własny język czasem ma jakość czegoś obcego.
Może się to wydawać dziwnym twierdzeniem w kraju, gdzie „Bralczyk czy Miodek?” to spór na równi z „Winiary czy Kielecki?” lub „ŁKS czy Widzew?”. A jednak z pożytkiem uniknąłbym nauki imiesłowu przysłówkowego uprzedniego, gdybym wcześniej wiedział, że „wszedłszy” nie jest słowem, którego używa się w Żabce.
Z drugiej strony, gdy politykiem, którego biegłość językowa jest najczęściej chwalona, jest Grzegorz Braun, zaczynam się zastanawiać, czy pewna wulgarna nieelokwentność nie jest cnotą zarówno obywatelską, jak i językową, kurwa.
W kwestii obowiązkowego katolicyzmu
Podobnie jak język, jako przeszkodę w integracji cudzoziemca z Polakami Kuisz postrzega polski kulturowy katolicyzm. Nie jestem katolikiem. Jestem dość typowym angielskim ateistą z nikłym anglikańskim echem naszych pustych katedr. A jednak łamałem się opłatkiem w kolejną Wigilię, mamrocząc niezgrabne, ale szczere „zdrowiaszczęściapomyślności” w pośpiechu, by dobrać się do pierogów.
Uczestniczyłem w dwóch pokoleniach polskich ślubów, chrzcin i pogrzebów. Zapalałem znicze na grobach w listopadzie. Nic z tego nie wymagało ode mnie akceptacji jakichkolwiek tez teologicznych. Wymagało, bym się pokazał, uczestniczył i posprzątał.
I w tym nieco niezręcznym katolicyzmie kulturowym jestem coraz bardziej typowy dla Polaków. Dla których – jak pokazują statystyki spadającego uczestnictwa w mszach i przyjmowania Eucharystii – być Polakiem-katolikiem to coraz częściej zachowywać kulturowe wyposażenie katolicyzmu, po cichu pozbywając się jego teologicznych fundamentów.
Rytm polskiego roku pozostaje rytmem katolickim – Wigilia, Wielkanoc, Wszystkich Świętych – jednak uczestnictwo w nim nie wymaga wiary, lecz konsekwentnej, stałej obecności. Katolicyzm kulturowy, który powoli jest drenowany z treści doktrynalnych, może być zmartwieniem dla Kościoła, ale nie jest barierą dla integracji. To raczej zaproszenie wyrażone w trybie warunkowym: jakbyś wierzył, jakby to miało znaczenie, jakbyś zawsze tak robił. Dla tych z nas, którzy przyjęli zaproszenie, okazuje się, że to „jakby” może wystarczyć.
Kuisz sugeruje, że te cztery filary nie mogą podtrzymać „pozytywnego programu” polskiej tożsamości. Szuka inspiracji we Francji, w modelu francité Patricka Weila. Polemizowałbym z tym. Model francuski jest preskryptywny: oto co to znaczy być Francuzem, teraz się dostosuj. Polskość, którą poznałem, działa inaczej. Nie wymaga, byś przybył w pełni ukształtowany.
Obserwuje z mieszaniną zdziwienia, rozbawienia i cierpliwości, jak gramolisz się w kierunku kulturowej kompetencji.
Nie znaczy to, że polska tożsamość jest nieskończenie elastyczna ani że wita wszystkich jednakowo. Słynna polska gościnność ma granice, a te granice często przebiegają wzdłuż linii rasy, religii i postrzeganej bliskości kulturowej. Poważny rachunek sumienia w tej kwestii jest spóźniony. Ale nie jest to tylko problem Polski, o czym przypominam sobie za każdym razem, gdy spoglądam wstecz na coraz mniej tolerancyjny kraj, z którego pochodzę.
Prawdziwym zagrożeniem dla pozytywnej polskości nie są cztery filary, które opisuje Kuisz, ale polaryzacja, które skłóca Polaków między sobą. Kraj, który nie mogąc się zgodzić, do czego służą jego instytucje, wycofuje się we wzajemną podejrzliwość i niezrozumienie – to jest dopiero kraj w tarapatach. Sceptycyzm, troska o pamięć, język, kulturowy katolicyzm: wszystko to można podzielać ponad podziałami politycznymi. Czego nie można podzielać, to wzajemna pogarda.
Być może nie da się już ukształtować jednej polskiej tożsamości, którą wszyscy zaakceptują. Ale polskość wynikającą z podobieństw rodzinnych można utrzymać na filarach sceptycyzmu wobec władzy, jasności moralnej, która czasem wygląda zza chmur traumy, języka, który jest coraz bardziej znajomy – a nawet dostępny – dla nie-Polaków, oraz inkluzywnej pozostałości religijności pośród szybkiej sekularyzacji. Żadna z tych rzeczy nie jest czysto polska, a dwudziestowieczna polskość będzie obejmowała przekazy kulturowe pochodzące z innych miejsc, tak samo jak niesie naprzód dziedzictwo polskiej historii. Już zaakceptowali deskę serów. Inne rzeczy pójdą w jej ślady.