Piotr Kieżun

Czarny western bez morału. O „Krwawym południku” Cormaca McCarthy’ego

„Krwawy południk” to obok „Drogi” i tak zwanej „trylogii pogranicza” najsłynniejsza książka Cormaca McCarthy’ego. „New York Times” uznał ją za jedną z 25 najlepszych amerykańskich powieści ostatnich lat, a Harold Bloom umieścił wśród najlepszych utworów prozatorskich XX wieku. Jak najzupełniej zasłużenie. Ten piękny epicki fresk dzikiego zachodu urzeka jednocześnie rozmachem i dbałością o szczegół. I, jak zwykle u McCarthy’ego, niepokoi, bo daleko mu do czarno-białego świata klasycznego westernu. Jeśli trzymać się tej kolorystycznej metafory, w „Krwawym południku” nie ma ani krztyny bieli. Wszystko wydaje się być czarne.

Za kanwę powieści posłużyły dziewiętnastowieczne historie pielgrzymów i maruderów sunących przez bezludne pogranicze meksykańsko-amerykańskie. Nominalnie głównym bohaterem książki jest bezimienny Dzieciak, sierota, awanturnik i człowiek marginesu, choć w istocie bohater jest zbiorowy – stanowi go banda łowców skalpów, dla której nie ma żadnych świętości. Wybór miejsca akcji i bohaterów nie jest zresztą przypadkowy. McCarthy opisał po prostu dzieje terenów, na których obecnie mieszka, a więc południowo-zachodnie stany Ameryki. Jak sam mówił w jednym z wywiadów: „Zamieszkałem na południowym zachodzie, ponieważ wiem, że nikt nigdy jeszcze o nim nie pisał”. Sam McCarthy podszedł do tego zadania niezwykle poważnie. Pisanie poprzedziły długie i skrupulatne studia. Stąd okrutną odyseję bandy Galtona można w „Krwawym południku” śledzić na mapie krok po kroku.

Czym zajmują się owi łowcy skalpów? Otóż przez ponad czterysta stron książki mordują, palą, bezczeszczą zwłoki, usychają z pragnienia w piaskach pustyni, zamarzają w wysokich górach, szlachtują, dobijają, kaleczą i oczywiście last but not least – ściągają skalpy. Można by powiedzieć, że temat jest właściwie często spotykany. Jeśli przypomnieć sobie inne dzieła literackie, to natrafiamy na podobne nagromadzenie przemocy. Chociażby w „Iliadzie” Homera, w której miejscami opis gruchotanych szczęk i rozbryzgujących się mózgów jest aż nadto plastyczny. O ile jednak w Homerowym eposie sens owym okrutnym zmaganiom nadaje boska decyzja, o tyle u McCarthy’ego przemoc jest niczym nie uzasadniona. Wydarza się bez żadnego konkretnego celu. Nie istnieją też jednoznacznie dobre czy złe postacie. Wszyscy wydają się być prymitywni i nieludzcy: zarówno łowcy głów, jak i Indianie czy pojawiający się gdzieniegdzie żołnierze.

Wypada w tym momencie spytać, po co McCarthy raczy nas takimi opowieściami? Nie chce się bowiem wierzyć, że robi to tylko dla zwykłego épater les bourgeois. Wielu z recenzentów opisujących „Krwawy południk” i inne dzieła amerykańskiego pisarza, zwracało uwagę, że próbują one odpowiedzieć na odwieczne pytanie o sens i pochodzenie zła, i że opisują ludzką egzystencję w kategoriach manichejskich, w których ziemski padół to królestwo Pana tego świata. U McCarthy’ego nie ma jednak szatana. Nie ma również Boga. Co więcej trudno nawet mówić o jakiejś perwersyjnej skłonności do zła, której człowiek miałby się opierać, nie istnieje bowiem psychologiczny opis postaci. McCarthy nie wdaje się również w żadne filozofowanie. Przekazuje jedynie skrupulatną, beznamiętną relację z konkretnych zdarzeń.

Jedynymi śladami filozoficznego dyskursu są w „Krwawym południku” wypowiedzi sędziego Holdena. Jest to wyraźnie najbardziej zindywidualizowana i nietuzinkowa postać wśród całej czeredy obdartych bandziorów. Pojawia się znikąd, na środku pustkowia. To najlepszy tancerz, skrzypek, rysownik, botanik i paleontolog, zbieracz kuriozów, poliglota, bywalec londyńskiego i paryskiego beau monde, a jednocześnie najbardziej okrutna osoba w bandzie Galtona. Jest nieprzewidywalny: spaceruje nago po pustyni, zabija dziecko, którym najpierw troskliwie się opiekuje. Przewyższając wszystkich inteligencją, w istocie kieruje całą grupą. W jego usta McCarthy włożył chyba najdłuższe i najbardziej tajemnicze wypowiedzi. Z ducha nietzscheańskie, o biblijnej kadencji. Zresztą na nietzscheańską proweniencję sędziego wskazuje również ostatnia scena, w której Holden tańczy niczym Zaratustra. Ale pomimo tego, że sędzia jest w powieści jedyną osobą, która mogłaby być wcieleniem jakiejś mniej lub bardziej określonej idei, trudno z jego zdań wywieść jakąkolwiek spójną moralną,  czy też może lepiej – amoralną – narrację.

Pozostaje zatem zdać się na suchy, choć niepozbawiony metafor, opis wydarzeń. I tu być może kryje się klucz do zrozumienia „Krwawego południka”. Otóż czytelnik szybko może się zorientować, że oprócz całej zgrai rzezimieszków, jednym z ważniejszych „bohaterów” powieści McCarthy’ego jest przyroda. Jej opisy, często bardzo poetyckie, zajmują dużą część książki. Nie jest to jednak przyroda, z którą człowiek stanowi harmonijny zrost i która nie stanowi przeciwieństwa ludzkiej działalności. Nie ma tu mowy o klasycznym pojęciu natury; u McCarthy’ego przyroda jest nieludzka i podlega jedynie biologicznym prawom. Nie oznacza to, że nie ma w niej miejsca na ludzką aktywność. Znaczy to jedynie, że wszelkie ludzkie czyny nie różnią się w swej istocie od zwierzęcych odruchów albo podmuchów wiatru. Stąd u McCarthy’ego nie ma miejsca na żaden morał ani na potępienie. Jaki może być bowiem morał, gdy zabija tornado, oprócz stwierdzenia, że trzeba go unikać?

Książka:

Cormac McCarthy „Krwawy południk albo wieczorna łuna na zachodzie”, przeł. Robert Sudoł, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

* Piotr Kieżun, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 126 (23/2011) z 7 czerwca 2011 r.