Szanowni Państwo,

czy wiedzą Państwo, które miejsce na liście 233 państw świata pod względem przyrostu naturalnego, zajmuje Polska? Otóż z przyrostem naturalnym na poziomie -0,1 zajmuje miejsce… 203 na 233 opieka3analizowane państwa. Nie tak dawno w głośnym wywiadzie premier Donald Tusk wyznał, że jest „trochę socjaldemokratą”. Data owego „coming outu” – jak uszczypliwie pisały prawicowe media – nie była przypadkowa. Rok 2013 rząd ogłosił rokiem rodziny, występując z pakietem ustaw, mających na celu zachęcenie Polaków do posiadania większej liczby dzieci.

Polska póki co pozostaje „biednym państwem socjalnym”. W przypadku demograficznej katastrofy dotychczasowe świadczenia, mimo że w porównaniu z zamożniejszymi krajami nad wyraz ograniczone, okażą się niemożliwe do utrzymania. Państwo będzie zmuszone wycofywać się z kolejnych obszarów działalności pod groźbą budżetowej zapaści. W rozmowie z „Kulturą Liberalną” niemiecki socjolog Wolfgang Streeck ostrzegał, że w dłuższej perspektywie Polskę może czekać los krajów śródziemnomorskich. „Hiszpania, Portugalia, Grecja dostały od Brukseli fundusze porównywalnie wielkie jak dziś Polska. Jednak po 1989 roku wzrost Europy Południowej zatrzymał się. […] Od początku nowego stulecia, między innymi z powodu unii walutowej, odsetki zmieniono na długi”.

Nic zatem dziwnego, że deklaracjom premiera Tuska o ideowym zwrocie w kierunku socjaldemokracji towarzyszył cały pakiet reform prorodzinnych mających zbliżyć Polskę, choćby w skromnym stopniu, do modelu państwa opiekuńczego, a w dłuższej perspektywie poprawić dzietność Polaków. Szef rządu z dumą zapowiadał wejście w życie kolejnych ustaw: wydłużających urlop rodzicielski do 12 miesięcy, redukujących opłaty za przedszkola, obniżających wiek szkolny do 6. roku życia w celu wyrównania szans dzieci z miast i wsi oraz wprowadzających ułatwienia w dostępie do kredytów mieszkaniowych. Ale za każdym razem, gdy Donald Tusk ogłaszał nową inicjatywę, podnosiły się głosy niezadowolenia.

I tak, „Matki pierwszego kwartału” sprzeciwiały się pominięciu ich w ustawie wydłużającej urlop macierzyński; rodzice przedszkolaków, może i zadowoleni z obniżenia cen, głośno protestowali jednak przeciwko usunięciu z przedszkoli zajęć dodatkowych; młode pary i single, nie zostawili suchej nitki na ustawie zwanej „Mieszkanie dla Młodych” za to, że obejmuje jedynie pierwotny rynek nieruchomości (czytaj: przysłuży się deweloperom); wreszcie stowarzyszenie „Ratuj maluchy” zebrało niemal milion podpisów w proteście przeciwko wcześniejszemu posyłaniu dzieci do szkół. Choć rząd miał zapewne dobre intencje, jego działania raz po raz spotykały się z krytyką.

Czy politycy błędnie komunikowali swoje zamiary? Czy po takich reakcjach ze strony społeczeństwa można jeszcze oczekiwać, że propozycje rządu przyniosą pożądany skutek i skłonią Polaków do posiadania większej liczby dzieci?

Rzut oka na politykę prorodzinną innych państw europejskich wystarczy, by stwierdzić, że hojne pakiety socjalne nie zawsze przynoszą oczekiwane rezultaty i nie przekładają się automatycznie na wyższy przyrost naturalny. Austria, pomimo rozbudowanego systemu opieki, pod tym względem plasuje się niewiele wyżej od naszego kraju, na 191 miejscu. Co ciekawe, znacznie lepiej radzi sobie poturbowana przez kryzys finansowy Irlandia. Zresztą wyprzedzając nie tylko Francję, ale i stabilne gospodarczo Niemcy (które w zestawieniu umieszczono niżej niż Polskę!).

Jak zatem zachęcać obywateli do posiadania potomstwa w chwili, gdy utrzymanie sprawnego państwa opiekuńczego wydaje się wykraczać poza nasze możliwości? Czy niski przyrost naturalny w Polsce może wynikać z braku zaufania do państwa, czy też należy poszukiwać innych przyczyn?

O to pytamy w dzisiejszym Temacie Tygodnia.

Profesor Janusz Czapiński  w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim twierdzi, że młodzi Polacy, szczególnie zamożni i lepiej wykształceni, nie decydują się na dzieci w obawie przed spadkiem poziomu życia. Ważną rolę odgrywają także inne czynniki: niedostępność zabiegów in vitro, trudna sytuacja mieszkaniowa, malejąca wartość małżeństwa i rodziny, wreszcie nieufność wobec władz. „Polacy widzą po prostu coraz mniejszy związek między tym, co dzieje się na ulicy Wiejskiej lub przy Alejach Ujazdowskich, a tym, jak wygląda ich życie” – twierdzi Czapiński.

Renata Kim z kolei zwraca uwagę na błędy w komunikacji między władzą a społeczeństwem. „Do programu «Przedszkola za złotówkę» właściwie nie można by się przyczepić, gdyby zawczasu poinformowano rodziców, dlaczego nie będą mogli opłacać swoim dzieciom dodatkowych zajęć w godzinach działania przedszkola. Być może nie byłoby tej wielkiej wrześniowej awantury, gdyby ktoś im wytłumaczył, że chodzi o wyrównanie szans edukacyjnych dzieci”.

Zdaniem Klary Klinger szwankuje nie tylko komunikacja z obywatelami, ale i umiejętność przewidywania skutków wprowadzanych zmian. Nie wiadomo jaką grupę rodziców rządowa „oferta” ma tak naprawdę przekonać do powiększania rodziny. „Swoimi udogodnieniami rząd skłoni być może do rodzenia słabiej zarabiającą grupę społeczną, ale nie specjalistki czy kierowniczki w korporacjach”.

O braku zaufania nie tyle do władz, co szerzej, do instytucji państwowych pisze również w swoim tekście Katarzyna Kasia, wykładowca akademicki, doktor filozofii, a jednocześnie mama sześcioletniej Niny, którą w tym roku zdecydowała się posłać do szkoły. „Polska szkoła jest biedna, lecz ja widzę przede wszystkim, być może naiwnie, sporą dozę dobrej woli”. Może inni rodzice również powinni ją dostrzec. Tym bardziej, że posłanie dziecka do szkoły nie oznacza przecież utraty kontroli nad jego losem.

Innym aspektem państwa opiekuńczego z obietnic Donalda Tuska zajmuje się Lech Mergler, który pisze o rządowych programach mieszkaniowych skierowanych do ludzi młodych. Kto najwięcej na nich zyskuje? Zdaniem Merglera, deweloperzy. „Uchwalona ostatnio ustawa «Mieszkanie dla młodych» limituje cenowo dopłaty do kredytów mieszkaniowych, co ma system deweloperski bronić i konserwować, a powstający rządowy Fundusz Mieszkań na Wynajem, najbardziej służy nie mieszkańcom, ale firmom budowlanym”.

Pozostają zatem wątpliwości, wobec kogo opiekuńcze jest państwo z projektów rządu Donalda Tuska i czy „trochę socjaldemokracji” okaże się wystarczające by przekonać Polaków do zakładania rodzin.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja

 


1. JANUSZ CZAPIŃSKI: Tusk jest większym socjaldemokratą niż ja, były komuch…
2. RENATA KIM: Niech obywatele współtworzą prawo

3. KLARA KLINGER: Czy urlop tacierzyński istnieje?
4. KATARZYNA KASIA: Rzeź, czyli dyskusja z rodzicem
5. LECH MERGLER: Państwo dobrobytu PO nigdy nie istniało


Tusk jest większym socjaldemokratą niż ja, były komuch…

Z profesorem Januszem Czapińskim, współautorem „Diagnozy Społecznej”, o polityce prorodzinnej rządu i oczekiwaniach Polaków w stosunku do władzy rozmawia Łukasz Pawłowski.

Łukasz Pawłowski: Czy młodzi Polacy są samolubami? Taki wniosek można wysnuć, czytając opracowania najnowszej „Diagnozy Społecznej” – choć powodzi się nam lepiej niż naszym rodzicom, dzieci nie chcemy, bo są kosztowne.

Janusz Czapiński: Nie określiłbym tego w ten sposób. Młodzi Polacy odkryli świat, którego moje pokolenie nie znało, bo żyliśmy w szaroburej rzeczywistości. Nasze szanse życiowe były ograniczone. Pokolenie obecnych 30-latków ma pełną świadomość tego, że można żyć pełniej, bardziej kolorowo, że świat stoi otworem. Zwłaszcza ci, którzy się już trochę dorobili, wykorzystują swoje dochody tak, żeby maksymalizować życiowe przyjemności. Nie ma w tym nic zdrożnego i nie nazwałbym tego rodzaju zachowania samolubnością.

Z rozmaitych sondaży wiemy jednak, że jedną z najważniejszych wartości dla Polaków – tak młodych, jak i starszych – jest rodzina. Jak te wartości pogodzić z zachowaniami, o których pan mówi?

Badam hierarchię wartości Polaków od 1991 r. i dostrzegam znaczący spadek znaczenia trwałych związków małżeńskich i posiadania dzieci. Idzie to w parze ze spadkiem odsetka małżeństw w określonej grupie wiekowej oraz ze spadkiem dzietności. Nie można zatem powiedzieć, że Polacy działają w tym wypadku na przekór deklarowanym wartościom – małżeństwo i dzieci po prostu przestają być tak bardzo cenione.

Ale wśród Polek, które wyjeżdżają za granicę – zwłaszcza do Wielkiej Brytanii i Irlandii – wskaźnik dzietności jest znacznie wyższy niż wśród Polek pozostających w kraju. Dlaczego emigrantów nie pociąga wizja „kolorowego” życia bez dzieci?

Urodzenie dziecka w Wielkiej Brytanii nie wiąże się z ryzykiem obniżenia materialnego standardu życia. Wręcz przeciwnie, niekiedy przynosi dodatkowe świadczenia i ulgi. Ja nie twierdzę, że młodzi, zamożni i dobrze wykształceni Polacy, którzy najczęściej rezygnują z potomstwa, nie mogliby się także tu, w kraju decydować na dzieci. Mogliby, tylko pod warunkiem, że nie wiązałoby się to z perspektywą względnego zbiednienia, czyli koniecznością rezygnowania z czegoś, do czego się już przyzwyczaili. W Wielkiej Brytanii z niczego rezygnować nie muszą.

Czy kilka flagowych reform rządu, wprowadzanych w ciągu ostatnich kilku miesięcy pod hasłami polityki prorodzinnej, odpowiada na tak zdefiniowane potrzeby? Czy zmniejszą te lęki, o których pan mówi?

Dwa rozwiązania wydają się absolutnie uzasadnione i moim zdaniem skuteczne – wydłużenie urlopu rodzicielskiego oraz refundacja zabiegów in vitro. W najnowszej „Diagnozie Społecznej” z listy wymienianych przez respondentów barier w decyzji o posiadaniu potomstwa zniknął „zbyt krótki urlop macierzyński”. Ani jedna osoba z grupy potencjalnych rodziców, którzy wstrzymują się z decyzją o posiadaniu dzieci, nie zaznaczyła tej odpowiedzi.

Drugie rozwiązanie, czyli refundacja zabiegów in vitro to według mnie strzał w dziesiątkę, aczkolwiek jest to przedsięwzięcie zakrojone na zbyt wąską skalę. Rząd przewiduje, że program obejmie około 15 tysięcy par w ciągu trzech lat. Na podstawie deklaracji respondentów „Diagnozy Społecznej” wyliczyliśmy, że mógłby objąć w tym okresie co najmniej 50 tysięcy par. A gdybyśmy do zabiegów in vitro dołączyli także zabieg inseminacji – bo przecież niepłodność nie dotyczy tylko kobiet, ale często także mężczyzn – wówczas można by zwiększyć liczbę dzieci już nie o 50, ale niemal 200 tysięcy.

Te dane przeczą niektórym argumentom podawanym przez przeciwników tych zabiegów, którzy twierdzą, że jest to marginalny problem, niewarty uwagi, tym bardziej że wzbudza kontrowersje natury etycznej.

Ja do czasu zakończenia tegorocznej „Diagnozy” również byłem przekonany o słuszności tego argumentu. Kiedy jednak zobaczyłem, jak epidemiczny charakter ma niepłodność, nie mogę twierdzić, że dotyczy marginalnej części społeczeństwa. Gdyby wszystkim parom starającym się o potomstwo, ale mającym kłopoty z płodnością, udało się począć dziecko, liczba urodzeń w danym roku wzrosłaby o połowę! To nie jest margines.

Wymienił pan dwie ustawy proponowane przez rząd, ale są jeszcze inne wprowadzane pod hasłem polityki prorodzinnej: przedszkola za złotówkę, obniżenie wieku szkolnego, mieszkania dla młodych. Właściwie każda z tych propozycji spotyka się z jakąś krytyką ze strony tej lub innej grupy społecznej. Z czego to wynika? Ze stereotypowego „narzekactwa” Polaków, z błędów komunikacyjnych rządu czy z faktycznej słabości proponowanych projektów, które po prostu nie odpowiadają na realne potrzeby obywateli?

Wina jest po części po stronie rządu, który nieumiejętnie komunikuje się ze społeczeństwem. Rozpoczęty 23 października cykl spotkań z obywatelami pod hasłem „Forum dla Rodziny” powinien się zacząć o wiele wcześniej. Nie to jest jednak główny powód, dla którego ciągle słyszymy z różnych stron uwagi krytyczne po adresem władz. Po prostu jesteśmy w Polsce. W naszym kraju jakakolwiek propozycja zmian w zakresie czegokolwiek natychmiast spotyka się z jakimś protestem. In vitro jest tego najlepszym przykładem. Próba zbicia tego pomysłu za pomocą nieracjonalnych argumentów – zgodnie z którymi zabiegi in vitro prowadzą do chorób lub ułomności tak poczętych dzieci – wpisuje się w ogólny krajobraz debaty publicznej w naszym kraju.

W „Diagnozie Społecznej” czytamy też o bardzo niskim i wciąż spadającym zaufaniu Polaków do państwa. Jaka jest tego przyczyna? O ile dobrze pamiętam dziś tylko 3 proc. ankietowanych twierdzi, że poziom ich życia zależy w jakikolwiek sposób od działań rządu.

Nie, niecałe 8 proc. Trzy procent dotyczy podgrupy respondentów, którzy pozytywnie oceniają miniony rok. A więc wśród ludzi twierdzących, że w ostatnim czasie osiągnęli jakiś sukces, tylko co trzydziesty uważa, że władza państwowa miała w tym jakiś swój udział.

A jak jest wśród tych, którym w minionym roku nie wiodło się najlepiej?

Również zwalniają władzę z odpowiedzialności. Innymi słowy Polacy widzą po prostu coraz mniejszy związek między tym, co dzieje się na ulicy Wiejskiej lub przy Alejach Ujazdowskich, a tym, jak wygląda ich życie. Stąd wypływa ów brak zaufania.

Być może w odpowiedzi na ten stan rzeczy premier twierdzi, że „coraz bardziej czuje się socjaldemokratą” i poczuwa się do większej odpowiedzialności za los obywateli. Czy przekonują pana te deklaracje?

Podczas wspomnianego już „Forum dla Rodziny” wymieniłem z premierem kilka zdań. Zasugerowałem, by uwzględnić aspiracje owych zamożniejszych, potencjalnych rodziców, którzy wstrzymują się przed decyzją o posiadaniu potomstwa z obawy o relatywny spadek poziomu życia.

W jaki sposób uwzględnić?

Poprzez ulgi podatkowe, tak aby dać im gwarancję, że pojawienie się potomka nie obniży radykalnie ich dochodów. Na tę propozycję premier odparł, że takie rozwiązanie „naruszałoby podstawową zasadę sprawiedliwości społecznej”. Odpowiedziałem mu: „Panie premierze, pan jest większym socjaldemokratą, niż pan sądzi, i zdecydowanie większym niż ja, były komuch”.

W rozmowach o polityce rodzinnej bardzo często podkreśla się, że aby przyniosła pożądany skutek, musi spełniać następujące kryteria: być elastyczna – nie narzucać jednego modelu rodziny, który zasługuje na dofinansowanie; kompleksowa – wyrywkowe dopłaty nie wystarczą, rozwiązania muszą obejmować różne aspekty życia rodziny na różnych etapach jej funkcjonowania; oraz trwała – to daje poczucie pewności przyszłym rodzicom. Czy propozycje rządu spełniają te kryteria?

Pod pewnymi względami tak. Na przykład w ustawie wprowadzającej roczny urlop rodzicielski rząd sprzeciwia się zapisaniu zasady sztywnego podziału, zgodnie z którym jakąś część z tych dwunastu miesięcy musiałby wykorzystywać ojciec. Moim zdaniem to dobrze – należy wybór pozostawić rodzicom. Zasada elastyczności jest więc w tym wypadku spełniona.

W tym akurat wypadku wchodzi jednak w konflikt z zasadą równości. Niektóre środowiska feministyczne twierdzą, że brak obowiązku wykorzystania urlopu tacierzyńskiego sprawi, że cały ciężar opieki spadnie na matkę, co z kolei utrwali nierówny podział obowiązków wychowawczych w polskiej rodzinie, ostatecznie zmniejszając szanse kobiet na rynku pracy.

W najmłodszej grupie rodziców, między 18. a 25. rokiem życia, 46 proc. tatusiów zdecydowanie zgadza się lub zgadza się z tezą, że urlop rodzicielski powinien być dzielony między obydwoje rodziców.

Miejmy nadzieję, że to się przełoży na praktykę.

Nawet jeśli nie przełoży się w pełni, to pozostawienie wyboru uważam za lepsze rozwiązanie niż próbę narzucania rodzicom określonego modelu zachowania na zasadzie nakazowo-rozdzielczej.

A jak jest z pozostałymi kryteriami oceny proponowanych ustaw – kompleksowością i trwałością?

Kompleksowość trudno jeszcze ocenić. Spotkania w ramach „Forum dla Rodziny”, jeśli będą miały ciąg dalszy, być może doprowadzą do zintegrowania pomysłów prezydenckich z rządowymi, a tym samym do wielostronnego podejścia do sprawy, zamiast punktowych rozwiązań. To musi być pewien system.

Jeśli zaś chodzi o to ostatnie kryterium, to nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy przy kolejnym rozdaniu wyborczym następna ekipa nie wywróci wszystkiego do góry nogami. W Polsce nie ma gwarancji ciągłości decyzji politycznych w żadnym wymiarze życia społecznego, także w odniesieniu do rodziny.

* Janusz Czapiński, psycholog społeczny, wykładowca Wydziału Psychologii UW oraz Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania. Wieloletni kierownik badań panelowych „Diagnoza Społeczna”.

** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.

opieka1

Do góry

***

 

Renata Kim

Niech obywatele współtworzą prawo

Ostatnie reformy Donalda Tuska nie wprowadzają w Polsce państwa opiekuńczego – są ledwie próbą załatwienia najpilniejszych spraw. „Mieszkania dla młodych”, „Przedszkola za złotówkę” i wydłużenie urlopów rodzicielskich – to kroki w dobrym kierunku. Problem w tym, że każdy z tych programów jest obarczony jakimiś błędami.

Słabości nowych ustaw zostały od razu wychwycone i skrytykowane przez samych zainteresowanych. I dobrze, bo w ten sposób rząd czuje na swoich plecach ciężki oddech wyborców, którzy nie dadzą się zbyć pozornymi zmianami i niedopracowanym prawem.

Mieszkania dla młodych z dużych miast

Z „Mieszkania dla młodych” nie skorzystają wszyscy zainteresowani – czyli na przykład ci z mniejszych miejscowości. Dlaczego? Bo dopłatę można dostać tylko na mieszkanie kupowane na rynku pierwotnym, a w małych miastach takich inwestycji prawie nie ma.

W ten sposób ustawa może się przysłużyć głównie deweloperom, którzy dzięki rządowym dopłatom – zamiast obniżać ceny mieszkań na rynku – będą je mogli windować. Wątpliwe jest też promowanie w programie rodzin wielodzietnych przy pomocy zapisu, że za trzecie i kolejne dziecko dopłata na mieszkanie się zwiększy. Rodzin z jednym lub dwojgiem dzieci jest w Polsce znacznie więcej niż tych z dużą trzódką. I to o nich przede wszystkim należało myśleć, przygotowując ustawę.

Bez komunikacji nie ma akceptacji

Do programu „Przedszkola za złotówkę”, czyli bezpłatne pierwsze pięć godzin, a za kolejne nie więcej niż złotówka, właściwie nie można by się przyczepić, gdyby zawczasu poinformowano rodziców, dlaczego nie będą mogli opłacać swoim dzieciom dodatkowych zajęć w godzinach działania przedszkola. Być może nie byłoby tej wielkiej wrześniowej awantury, gdyby ktoś im wytłumaczył, że chodzi o wyrównanie szans edukacyjnych dzieci. To karygodny błąd w komunikacji z wyborcami. Ten sam błąd popełnia Ministerstwo Edukacji Narodowej, które od lat nie jest w stanie przekonać Polaków do słusznej idei obowiązkowego wysłania sześciolatków do szkół. Efekt? Milion podpisów pod wnioskiem o referendum w tej sprawie.

Na każdym etapie prac nad ustawami można by poprawić komunikację ze społeczeństwem. Polacy powinni wiedzieć, co i dlaczego planuje rząd. Ale nie tylko – powinni mieć również realną możliwość wpływania na kształt ustaw. Tymczasem istniejące obecnie tzw. konsultacje społeczne to – jak słyszę często z różnych stron – czysta fikcja. Rząd musi realnie dopuścić obywateli do tworzenia prawa, bo to oni najlepiej wiedzą, czego potrzebują.

Stracona szansa kobiet

Szkoda, że wydłużając urlopy rodzicielskie, rząd nie skorzystał z okazji i nie zmusił ojców do tego, by obowiązkowo, a nie dobrowolnie wykorzystywali jakąś część urlopu. Tylko w ten sposób można było realnie poprawić pozycję kobiet na rynku pracy. Gdyby pracodawca wiedział, że zatrudniony przez niego mężczyzna skorzysta z urlopu, uznałby to w końcu za naturalne. I nie uważałby, że nie warto zatrudniać młodych kobiet, bo zaraz zajdą w ciążę i pójdą na urlop macierzyński, ponieważ dokładnie takie samo „zagrożenie” rodziłoby zatrudnienie mężczyzny.

O ile mogę przyznać, że premier prowadzi elastyczną politykę, bo np. nie narzuca nikomu jednego modelu rodziny (choć akurat w przypadku urlopów rodzicielskich wolałabym, żeby narzucił Polakom nowy sposób myślenia o rodzicielskich obowiązkach), o tyle trudno mi zgodzić się ze stwierdzeniem, że jest to polityka kompleksowa. Owszem, w ostatnim czasie rząd zajął się najpilniejszymi potrzebami młodych ludzi, ale już dla tych w średnim wieku nie ma żadnej propozycji. Może oprócz zawoalowanej sugestii, że powinni sami oszczędzać na starość, bo na ZUS nie mają co liczyć. A o seniorach nie mówi się wcale.

Pozostaje jednak mieć nadzieję, że te niewielkie zmiany – bo to jednak żadna porządna reforma – wprowadzane ostatnio w polityce socjalnej okażą się dość trwałe. Nie mam złudzeń, że jeśli do władzy po najbliższych wyborach dojdzie PiS, natychmiast zlikwiduje rządowy program dopłat do in vitro – w końcu zdaniem tej partii to „niegodziwa” metoda leczenia bezpłodności. Ale chyba nie miałby żadnego powodu, by zmieniać zasady opłat za przedszkola czy długość urlopów rodzicielskich. No, chyba że urlopy tacierzyńskie zostaną uznane za zagrażający „tradycyjnemu modelowi rodziny” produkt ideologii gender.

* Renata Kim, dziennikarka, pracuje w tygodniku „Newsweek”.

Do góry

***

Klara Klinger

Czy urlop tacierzyński istnieje?

Co to jest urlop tacierzyński? Otóż, formalnie rzecz biorąc, nadal nie istnieje: ustawodawca nie wprowadził tej terminologii, ewidentnie bojąc się samej nazwy. Chodzi więc o okres, kiedy ojciec pozostaje na urlopie pobierając zasiłek… macierzyński! I choć zgodnie z nowymi przepisami ojciec może zostać z dzieckiem nawet ponad pół roku, obawiam się, że niewielu mężczyzn skorzysta z tej możliwości.

Spójrzmy na ustawę o urlopach rodzicielskich i przyjrzyjmy się, co rzeczywiście zostało zmienione. Na jedno dziecko przysługują 52 tygodnie płatnego wolnego: z czego 20 tygodni to urlop macierzyński, 6 dodatkowy i 26 rodzicielski. Urlop nie bez przyczyny został podzielony na trzy części. Po pierwsze po to, by nie trzeba było go wykorzystywać w całości. Po drugie, do części urlopów uprawnienia otrzymali ojcowie. Wprowadzono też restrykcje finansowe – w zależności od momentu podjęcia decyzji, rodzic otrzymuje podczas urlopu 80 lub 60 proc. pensji.

Słabości reformy?

Tak wygląda system, który na pierwszy rzut oka nie ma słabych punktów, a tymczasem, oprócz protestów samych rodziców (zbuntowali się rodzice dzieci urodzonych w pierwszych trzech miesiącach roku, których pierwotnie przywileje nie miały objąć), larum podnieśli przedstawiciele pracodawców. Twierdzili, że wprowadzona zmiana jeszcze bardziej zniechęci firmy do zatrudniania młodych kobiet, które korzystając z nowych uprawnień, mogą zniknąć z pracy na rok i zablokować etat. Argumentowali również, że kobietom trudno będzie wracać na rynek pracy, bo wypadną z rytmu, a na ich miejsce trzeba będzie znaleźć zastępstwo. Zdaniem pracodawców owe rozwiązania tylko zniechęcą do posiadania dziecka kobiety pragnące rozwijać karierę zawodową.

Osobiście się z tym nie zgadzam. Powszechnie wiadomo, że matki bardzo często i tak korzystały z bezpłatnego urlopu wychowawczego. Przyczyną była nie tylko chęć pozostania dłużej z dzieckiem, ale przede wszystkim trudności w zorganizowaniu opieki nad nim. Państwowych żłobków brakuje, a inne rozwiązania – posłanie dziecka do prywatnej placówki czy zatrudnienie niani – są bardzo kosztowne. Obecna oferta przedłużenia urlopu z zachowaniem dochodów pozwala rodzicom dokonać świadomego wyboru. Umożliwia też powrót do pracy po pięciu miesiącach.

Urlop ojcowski, urlop tacierzyński

Jak wygląda sprawa urlopów ojcowskich? Tu znów diabeł tkwi w szczegółach. Spójrzmy choćby na kłopot z nazewnictwem. Kto wie, jaka jest różnica między urlopem ojcowskim a tacierzyńskim? Otóż jest, i to spora. Urlop ojcowski istnieje już od kilku lat – są to dwa tygodnie, które można wykorzystać do czasu ukończenia roku przez dziecko. Co więcej, jest to rozwiązanie skierowane tylko dla mężczyzn – jeżeli ojciec z niego nie skorzysta, urlop przepada. Jak jednak wynika ze statystyk ZUS, liczba ojców korzystających z tej możliwości, choć rośnie, nadal jest znikoma. Dlaczego? Wielu mężczyzn po prostu o tej możliwości nie wie. Inną przyczyną jest presja pracodawców, którzy nie zawsze patrzą na taką decyzję pracownika przychylnym okiem.

Co to jest zatem urlop tacierzyński? Otóż, formalnie rzecz biorąc, nadal nie istnieje: ustawodawca nie wprowadził tej terminologii, ewidentnie bojąc się samej nazwy. Chodzi więc o okres, kiedy ojciec pozostaje na urlopie pobierając zasiłek… macierzyński! I choć zgodnie z nowymi przepisami ojciec może zostać z dzieckiem nawet ponad pół roku, obawiam się, że niewielu mężczyzn skorzysta z tej możliwości. Przede wszystkim z powodów ekonomicznych – obniżenie pensji mężczyzny (80 lub 60 proc. wynagrodzenia) będzie dla wielu gospodarstw domowych większym obciążeniem niż obniżenie pensji kobiety. Pozostają także kwestie obyczajowe – widoczne choćby w samym lęku przed słowem „tacierzyński”. Być może lepszym rozwiązaniem byłoby zatem wprowadzenie urlopu skierowanego tylko i wyłącznie do ojców, dłuższego niż wyżej wspomniane dwa tygodnie. To rozwiązanie zmieniłoby podejście pracodawców, dla których obecnie „zagrożeniem” jest tylko pracownik kobieta, a więc potencjalna matka. Zmiany tego stanu rzeczy rząd się chyba przestraszył.

Czy to zadziała?

Problem jest jeszcze jeden i to bardzo istotny. W działaniach rządu szwankuje nie tylko komunikacja z obywatelami i umiejętność przewidywania skutków wprowadzanych zmian. Przede wszystkim nie jest jasne, czy rządowa „oferta” osiągnie swój właściwy cel, czyli skłoni Polaków do rodzenia dzieci. Od dawna wiadomo, że przeszkodą w podejmowaniu decyzji o prokreacji są czynniki materialne: brak pracy, pieniędzy, obawa przed wysokimi kosztami wychowania. Dowodzi tego chociażby ostatnia „Diagnoza Społeczna” analizująca postawy Polaków. Jak tłumaczy w wywiadzie opublikowanym w tym numerze „Kultury Liberalnej” Janusz Czapiński, nie zawsze chodzi o brak środków do życia. Dla sporej grupy osób, które teoretycznie stać by było na posiadanie potomka, przeszkodą jest obawa, że pojawienie się dzieci obniży ich standard życia. Przestanie ich być stać na drugi samochód albo na wakacje na Ibizie.

Uważam, że przedłużenie urlopów zapewne ułatwi życie rodzicom, jednak opisanej przez profesora Czapińskiego postawy raczej nie zmieni. A swoimi udogodnieniami rząd skłoni być może do rodzenia słabiej zarabiającą grupę społeczną, ale nie specjalistki czy kierowniczki w korporacjach.

* Klara Klinger, dziennikarka, pracuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej”.

Do góry

***

opieka4

 

Katarzyna Kasia

Rzeź, czyli dyskusja z rodzicem

Nie lubię wstawać rano. Podejrzewam, że jest to głęboko niezgodne z moim zegarem biologicznym. Kiedy budzik dzwoni, a dookoła jest jeszcze ciemno, utwierdzam się w tym przekonaniu. Ale od września nie ma przebacz – codziennie zrywam się niczym skowronek (albo raczej jak przydepnięta żaba) i symulując radość płynącą z obietnic niesionych przez poranek, budzę moją sześcioletnią córkę, która kocha wstawanie równie mocno jak ja. Po małym śniadanku i wszystkich niezbędnych porannych rytuałach, idziemy do szkoły. Wita nas tam hałas, dzwonek, nie do końca dobudzeni rodzice, ściskający swoje dzieci na pożegnanie, i wychowawczyni, która panuje nad sytuacją. Zostawiam dziecko pod jej opieką i udaję się do codziennych zadań zawodowych, po drodze pijąc jeszcze jedną kawę.

Słuchając sejmowego przemówienia pełnomocnika wnioskującego o referendum inicjatywy „Ratujmy maluchy”, zaczęłam się zastanawiać, skąd bierze się mój wewnętrzny spokój i zaufanie do instytucji, której powierzam opiekę nad moją córką. Jestem matką o skłonnościach nadopiekuńczych, więc po usłyszeniu długiej listy zarzutów, postanowiłam przeprowadzić rachunek sumienia i zastanowić się nad tym, dlaczego decyzję o posłaniu mojej sześciolatki do szkoły podjęłam właściwie bez większych wątpliwości. Czemu nie „uratowałam malucha”, tylko zdecydowałam się posłać własne dziecko na pewną zgubę, czyli do pierwszej klasy? I na dodatek odczułam przy tej okazji ulgę?

Od razu chciałam zaznaczyć, że na pewno jestem w sytuacji wyjątkowej: mieszkam w Warszawie, nasza rejonowa szkoła jest dobrze przygotowana do przyjęcia najmłodszych uczniów. Moja córka zdecydowanie chciała iść do szkoły. Nie dlatego, że została poddana nachalnej indoktrynacji, ale dlatego, że była ciekawa: nowych koleżanek i kolegów, nauczycieli i tego, czego może się od nich dowiedzieć. Było to pewnie związane również z kondycją przedszkola, do którego uczęszczała przedtem: ta z rozmachem prowadzona i sensownie zarządzana placówka miała pewne braki, jeśli chodzi o poziom motywacji zatrudnionych w niej pań nauczycielek. Nie chcę się nad tym specjalnie rozwodzić, co więcej, podejrzewam, że gdybym miała codziennie spędzać czas z dwadzieściorgiem rozkrzyczanych ludzi w wieku 3–6, pewnie oszalałabym po tygodniu. Ale ja, z wyboru, nauczam ludzi dorosłych.

Moja decyzja miała więc solidne podstawy: przede wszystkim szczere chęci głównej zainteresowanej, dobrą szkołę oraz narastające znużenie przedszkolem (swoją drogą, sądzę, że zyskało to znużenie solidne wsparcie w postaci usunięcia tzw. zajęć dodatkowych, które stanowiły niejednokrotnie jedyną gwiazdkę na tym zasmarkanym firmamencie). Oprócz tego uznałam, że dobrze byłoby zacząć uczyć się liczyć i pisać. Uwaga: to nie wyklucza ani zabawy, ani rozwoju w innych dziedzinach, wręcz odwrotnie.

Poszłyśmy więc do szkoły razem ze sporą grupką znajomych sześciolatków i ich rodziców. Okazało się, że szkoła oferuje nam trzy klasy pierwsze, z czego w jednej są siedmiolatkowie, natomiast dwie pozostałe utworzono dla dzieci sześcioletnich. Dzieci mają kolorowe sale, w połowie tylko zajęte przez krzesła i ławki. Reszta to wielki dywan i różne zabawki. Po kilku lekcjach klasy stają się świetlicami, a jeśli jest ładna pogoda, uczniowie idą na plac zabaw albo na boisko. Oprócz tego, w szkole funkcjonuje także ogólna świetlica dla starszych dzieci. Nasze sześciolatki chodzą na obiad wcześnie, ale za to mają całą stołówkę dla siebie, ponieważ nauczycielka prowadzi je tam, kiedy starsi mają lekcje. Mają oddzielną szatnię i łazienkę. Warto wspomnieć o szerokiej ofercie bezpłatnych zajęć dodatkowych, na które dzieci mogą uczęszczać, jeśli mają ochotę.

Piszę powyższe, żeby pokazać, iż oprócz licznie wymienianych przykładów źle działających, nieprzystosowanych placówek, są również takie, które wychodzą z reformy obronną ręką. Oczywiście nie można uogólniać, ale pamiętajmy, że ta zasada działa w obie strony. Nie można mówić ani że jest całkiem źle, ani że jest doskonale. Polska szkoła jest biedna. W salach gimnastycznych wciąż wiszą drabinki pamiętające nasze lekcje WF, w klasach świecą smutne jarzeniówki, lecz ja widzę przede wszystkim, być może naiwnie, sporą dozę dobrej woli.

Wydaje mi się, że głównym problemem związanym z obniżeniem wieku rozpoczynania edukacji szkolnej jest kilkukrotne odsuwanie tej decyzji w czasie. Obowiązek szkolny stał się przez to tematem, o którym należy dyskutować, powołując się między innymi na konstytucyjne prawo rodziców do wychowywania własnych dzieci. Szkoła tego prawa rodzicom nie odbiera, nawet do tego nie pretenduje, ponieważ (co słusznie podkreślał Tomasz Elbanowski) jest przepełniona, a jej program przeładowany. Jestem za tym, żeby przeprowadzić konkretne referendum, w ramach którego wszyscy mieliby prawo się wypowiedzieć. Ale przede wszystkim jestem za tym, żeby wreszcie w tej sprawie podjęto jednoznaczne decyzje, za którymi pójdą konkretne rozwiązania.

W filmie Romana Polańskiego „Rzeź” spotykają się ze sobą dwie bardzo kulturalne pary amerykańskich rodziców, którzy chcą spokojnie porozmawiać o drobnym incydencie, w którym udział brali ich synowie. Niepokojąco szybko (ale od kiedy byłam na pierwszej wywiadówce jako matka wiem, że to naprawdę tak wygląda) przechodzą od politycznej poprawności do tytułowej rzezi. Gdy chodzi o nasze dzieci, robimy się nieobliczalni, ponieważ budzi się w nas atawistyczny instynkt. Bronimy młodych, „ratujemy maluchy” – i bardzo dobrze, taka nasza rodzicielska rola. Sama zjadłam zupę w szkolnej stołówce, żeby sprawdzić, czy jest dobra, i ciągle pytam „jak dzisiaj było?” oraz „co robiliście?”, prowadzę korespondencję z rodzicami z „mojej klasy”, zawracam głowę, komu się da. I to mi się w tej rodzicielskiej inicjatywie podoba. Niech o nas pamiętają, bo jesteśmy potężnie zmotywowaną siłą.

Natomiast nie podoba mi się straszenie szkołą, nie aprobuję propagandy porażki i uznawania, że coś się zmieni, jeśli teraz wycofamy się z reformy.

* Katarzyna Kasia, mama sześcioletniej Niny, doktor filozofii, stała współpracowniczka „Kultury Liberalnej”.

Do góry

***

 

opieka2

Lech Mergler

Państwo dobrobytu PO nigdy nie istniało

W latach 2005–2008 ceny mieszkań wzrosły o 120 proc., choć nie miało to żadnego związku ani z kosztami budowy, ani dochodami ludności. Ceny mieszkań Polsce w odniesieniu do przeciętnej pensji są co najmniej dwa razy wyższe niż w innych krajach europejskich. W 2007 r. Polak mógł kupić za pensję średnio… 0,42 metra kwadratowego.

„Problem mieszkaniowy” w Polsce polega na tym, że zaspokojenie potrzeby dysponowania samodzielnym dachem nad głową realizuje się u nas na bardzo niskim poziomie (jednym z najniższych w Europie). Pod względem liczby mieszkań, ich wielkości, powierzchni per capita, zatłoczenia itd. wleczemy się w ogonie krajów europejskich, i to chyba od zawsze. Nie jest to różnica stopnia tylko jakościowa przepaść. Żyjemy w innym świecie mieszkaniowych standardów.

Po rządach komuny, która budowała bardzo dużo mieszkań ze środków publicznych w systemie gospodarki planowej, receptą na deficyt miał być „wolny rynek”. Cokolwiek to miało znaczyć, w praktyce zrealizowało się jako monopol jednej formy rozwijania mieszkalnictwa, polegający na tym, że aby mieszkać, trzeba sobie mieszkanie kupić, od dewelopera, zwykle na kredyt w banku.

Inne sposoby organizacji budowy mieszkań – takie jak budownictwo społeczne na wynajem (TBS-y), spółdzielcze, czynszowe komunalne, w tym socjalne – zostały zmarginalizowane około 2000 r. lub zamarły. Tylko budownictwo indywidualne się rozwijało, ale zachęty ze strony władzy publicznej (np. ulgi podatkowe) w tym kierunku zostały stopniowo wycofane.

To, jak zadziałał tak zorganizowany „rynek mieszkaniowy”, najwyraźniej pokazuje fakt, że w latach 2005–2008 ceny mieszkań wzrosły o 120 proc., choć nie miało to żadnego związku ani z kosztami budowy, ani dochodami ludności. Ceny mieszkań Polsce w odniesieniu do przeciętnej pensji są co najmniej dwa razy wyższe niż w innych krajach europejskich. W 2007 r. Polak mógł kupić za pensję średnio… 0,42 metra kwadratowego mieszkania (obecnie trochę więcej, bo ceny spadły). System ten nie tylko nie wytworzył liczby mieszkań dostrzegalnie poprawiającej standard zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych – ciągle ich mało. Istotniejsze tu jest to, że nie był on ukierunkowany na mieszkania dostępne dla większości mieszkańców kraju, o przeciętnych dochodach – bo ich na nie nie stać, a jeśli, to ogromnym wysiłkiem.

Jego beneficjentami byli zamożniejsi Polacy, i to raczej z większych miast, bo w mniejszych budownictwo deweloperskie nie było biznesowo atrakcyjne, więc się nie rozwijało. I choć stawiano Platformie Obywatelskiej zarzut, iż „zdradziła” klasę średnią (dla dużego biznesu i korporacji), to w dziedzinie mieszkaniowej jej polityka obsłużyła interesy części tej klasy, dysponującej „zdolnością kredytową”. Ale głównym jej beneficjentem są inwestorzy i obsługujące ich banki.

Faktycznie klasa średnia została jednak wykorzystana, bo nabyła i nabywa mieszkania, sporo przepłacając – dzięki monopolowi zawyżone ceny mogły utrzymywać się całymi latami. Zaczęły spadać, kiedy rynek zareagował na wyczerpanie się popytu efektywnego – wtedy jednak władza publiczna weszła do gry, by ten spadek zatrzymać. Chociaż uchwalona ostatnio ustawa „Mieszkanie dla młodych” limituje cenowo dopłaty do kredytów mieszkanowych, to jednak ma bronić systemu deweloperskiego i go konserwować. To jest obrona paradygmatu mieszkania jako towaru, przedmiotu działalności komercyjnej, który wyklucza z rynku mieszkaniowego większość nie dość zamożnych rodaków.

Zdecydowany spadek cen do poziomu racjonalnie uzasadnionego kosztami część z nich przywróciłby zapewne rynkowi, ale jedynie potraktowanie potrzeb mieszkaniowych jako zadania (wyzwania) publicznego, niekomercyjnego, mogłoby przynieść jakościową zmianę. Powstający rządowy Fundusz Mieszkań na Wynajem, który ma kupować od deweloperów mieszkania po 5 tys. złotych za metr kwadratowy, najbardziej służy nie mieszkańcom, ale firmom budowlanym. Oba te programy to łącznie 8,5 mld złotych publicznych pieniędzy, które podkarmią deweloperów i banki, żeby nadal blokowały rynek jeszcze droższymi mieszkaniami.

* Lech Mergler, redaktor, publicysta i działacz społeczny z Poznania. Jeden z pomysłodawców i założycieli Stowarzyszenia My-Poznaniacy, współtwórca i członek władz stow. Prawo do Miasta, współorganizator Kongresu Ruchów Miejskich, ostatnio wydał „Anty-Bezradnik przestrzenny: prawo do miasta w działaniu”.

Do góry

***

*Koncepcja numeru: Redakcja

** Współpraca: Wojciech Kacperski, Emilia Kaczmarek, Jakub Krzeski, Łukasz Pawłowski, Ewa Serzysko

*** Ilustracje: Wojciech Tubaja

„Kultura Liberalna” nr 251 (43/2013) z 29 października 2013 r.