Czesi i Słowacy potraktowali ostatnie eurowybory po macoszemu. Frekwencja była u naszych sąsiadów niziutka, a wyniki raczej przewidywalne. Ci pierwsi mają znacznie więcej spraw na własnym podwórku – a to niestabilność rządu, a to kolejne informacje o problemach z korupcją. Jeszcze zimą mówiło się o nowym otwarciu na linii Czechy-Unia, ale chyba w samych Czechach zbyt było o tym cicho, by mogło mieć realny wpływ na zainteresowanie europolityką.

Nie lepiej było u Słowaków, którzy zadomowili się już na dobre w strefie euro. Tu więcej uwagi skupia nowy, wybrany pod koniec marca i zaprzysiężony w ostatnią niedzielę, nie do końca przewidywalny, bezpartyjny prezydent, a nawet igrzyska, których nie będzie. Poza tym, panuje spokój.

Inaczej ma się rzecz u nas i na Węgrzech, gdzie – skądinąd zgodnie z szerszym europejskim nurtem – wśród europosłów znaleźli się nie tylko eurosceptycy, ale również i przedstawiciele partii (vide Jobbik) nacjonalistycznych, szowinistycznych i agresywnych wobec wszelkich przejawów odmienności. Nie miejsce to na analizowanie motywów samych wyborców – choć pamiętam, gdy już kilkanaście lat temu krakowscy młodzi zgłaszali akces do partii „człowieka z muchą” tylko po to, by pobawić się w politykę dzielnicową. Najwyraźniej zabawa była przednia, a niewielkie diety radnego dzielnicy okazywały się dobrym dodatkiem do uczelnianego stypendium. O samej polityce radni pojęcie mili raczej mgliste, a za sztandarowy projekt polityczny uchodziło zniesienie przepisów nakazujących zapinanie pasów bezpieczeństwa podczas jazdy samochodem.

Gdy jednak pomyślimy, że człowiek z muchą zasiądzie obok jobbikowców (i innych radykałów), to włos jeży mi się na głowie. Nie idzie wcale o to, jakich głupstw mogą w europarlamencie nawywijać, ale o to jak odpowiadać będą na pytanie o narodową i grupową tożsamość, a także kogo uznają za wroga swoich państw.

Gdyby pogrzebać w papierach, mogłoby się nagle okazać, że co drugi z mieszkańców naszego regionu, wedle wyśrubowanych kategorii partii prawicowych powinien w najlepszym razie być uznany za bezpaństwowca. | Magdalena M. Baran

Wyliczenie KNP jest w zasadzie jasne. Z Polski, poza reprezentantami jego poglądów, należałoby wykluczyć niemal wszystkich: odmiennych seksualnie (bo delikatnie rzecz ujmując inni), religijnie (bo podejrzani), „kolorowych” (bo „nie nasi”), a w zasadzie i kobiety (bo to przecież kobiety). A przede wszystkim należy rozmontować tę paskudną Unię („okupantów” i „łajdaków”) – oczywiście w imię wyższego dobra … I gdyby nie fakt, że człowiek z muchą tylko raz na jakiś czas, niczym meteoryt przemyka przez nasze polityczne niebo, że mimo jego wyniku trudno traktować go poważnie (chyba, że protest przeciwko polityce w ogóle przybierze na sile) to na jego tle nawet Jobbik jawi mi się dziś jako partia nieco światlejsza.

Nie tylko jemu, ale także Jobbikowi i pozostałym eurosceptykom i nacjonalistom warto zadać jedno ważne pytanie – co tak naprawę uważają za swoje państwo, w kim są w stanie widzieć współobywateli, jaka klasyfikacja jest dla nich dopuszczalna, jak daleko w drzewie genealogicznym winniśmy potwierdzać naszą przynależność do… No właśnie do czego? W przypadku naszych wyszehradzkich okolic – a w Polsce też w granicach poszczególnych zaborów – odpowiedź wcale nie jest prosta. Wszystko to jakieś wymieszane, historycznie wspólne, przenikające się. I gdyby pogrzebać w papierach, mogłoby się nagle okazać, że co drugi z mieszkańców naszego regionu, wedle wyśrubowanych kategorii partii prawicowych powinien w najlepszym razie być uznany za bezpaństwowca.

A może jednak jest coś takiego – twór nieco dziwaczny, nieoczywisty może, o którego istnieniu jestem jednak głęboko przekonana – jak wyszehradzka tożsamość? Nieco inne bycie stąd, przynależność do grupy szerszej, a jednocześnie bardzo wąskiej; do ponadnarodowego tworu, który w jakimś sensie poprzedza wszelkie zjednoczenia, akcesje, traktaty? Ot tak, po prostu. Jak to możliwe? To już następnym razem…