Niemal dokładnie 15 lat temu, 11 września 2001 r., Ziemia zatrzęsła się w posadach. Runął wówczas pewien obraz świata, który przynajmniej od 1989 r. wielu ludziom na Zachodzie wydawał się niekwestionowany. Sądzę, że do dziś nie przemyślano znaczenia i konsekwencji tego wstrząsu.

Spróbujmy na moment wrócić do mentalnej atmosfery okresu między rokiem 1989 a 2001. Wierzono wtedy niemal powszechnie, że globalizacja jest procesem, dzięki któremu kolejne państwa będą wciągane do sfery swobodnej wymiany ekonomicznej, a w efekcie również do obszaru pokoju, stabilności i dobrobytu. Oficjalnie do głośnej tezy Francisa Fukuyamy o „końcu historii” odnoszono się sceptycznie. W praktyce jednak wyznawano ją niemal powszechnie. Niemal powszechna była wiara, że demokracja liberalna stanowi uniwersalny model rządzenia. Taki, do którego prędzej lub później dotrą wszystkie państwa na świecie. Modernizacja wydawała się jednotorowym procesem, prowadzącym do z góry określonego celu. Bliźniacze wieże Światowego Centrum Handlu były symbolem tego marzenia.

Terroryści z Al Kaidy starannie wybrali więc cel swojego ataku. Dzięki środkom masowego przekazu ich zamach nabrał cech nieznanego wcześniej ekscesu. Był pierwszą tragedią tej skali transmitowaną na żywo. A zatem i pierwszą, która stała się elementem masowej wyobraźni, nieomal przedmiotem konsumpcji. Skala samej zbrodni z 11 września nie była niczym nadzwyczajnym. To jej teatralność uczyniła z niej swoistą „broń masowego rażenia”. Największe okazały się szkody w sferze symboli. Liberalny optymizm lat 90. został pogrzebany w gruzach Ground Zero.

Co to jednak dokładnie znaczy? Jaki rodzaj optymizmu stał się w świetle 9/11 niemożliwy? Wydaje mi się, że upadła wiara w to, że sferę liberalnej demokracji można poszerzać bez granic, że wbrew swoim najgłębszym pragnieniom, nie jest ona strukturą zdolną włączyć w swój obszar wszystkich. Wielkim marzeniem liberałów było zawsze stworzenie płaszczyzny (lub wręcz mechanizmu), dzięki któremu ludzie zawsze mogliby się porozumieć. Takie liberalne wartości, jak „otwartość”, „pluralizm” czy „neutralność światopoglądowa państwa”, stanowią wyraz tego marzenia. Sęk jednak w tym, że zarówno otwartość, jak i pluralizm muszą mieć swoje granice, a neutralność światopoglądowa jest z punktu widzenia wielu światopoglądów nieneutralna. Jak pisał Carl Schmitt, liberalizm proponuje rozstrzygnąć wybór „Jezus czy Barabasz” przy pomocy komisji parlamentarnej. Każdego potencjalnego wroga chce uczynić partnerem w dyskusji, każdy antagonizm – zneutralizować, każdy konflikt wartości – „odczarować”, czyli pokazać, że de facto jest tylko zakamuflowanym konfliktem interesów.

Zamachowcy z Al Kaidy obnażyli naiwność tego wyobrażenia. Jeżeli byli przerażający, to przede wszystkim dlatego, że nie mieli żadnych interesów, które można byłoby zaspokoić. Nie istniała w ich przypadku żadna płaszczyzna możliwego porozumienia. Jak pisał Joseph Conrad, „tylko szaleństwo jest naprawdę przerażające, ponieważ nie można go przejednać ani groźbami, ani perswazją, ani przekupstwem”. Nagle na samym środku globalnej sceny politycznej pojawił się ktoś, kto w dominującej liberalnej wyobraźni po prostu się nie mieścił. Wróg, którego nie można przyjąć, z którym nie można się porozumieć. Ktoś, kogo nawet liberalna demokracja wyklucza.

„Konieczność wyboru między różnymi absolutami jest […] nieuniknioną cechą kondycji ludzkiej”, pisał Isaiah Berlin. Uderzające, z jaką łatwością wielu liberałów po 1989 r. zapomniało o owym par excellence liberalnym credo. Wynika z niego, że niedających się ze sobą uzgodnić absolutów było i zawsze będzie w ludzkim świecie wiele. W związku z tym jedność ludzkości może być jedynie moralna, nigdy polityczna.

Credo Berlina mówi nam jednak również coś jeszcze. Przypomina, że czymś nieuniknionym jest wybranie jakiegoś absolutu. Że dla śmiertelników nie istnieje coś takiego, jak doskonała neutralność wobec wszystkich bogów. Każdy system polityczny (w tym liberalna demokracja) opiera się na wyborze jednych wartości przeciwko innym. Każda wspólnota polityczna, nawet ta najbardziej otwarta, zawsze kogoś wyklucza.

Zamachy z 11 września obnażyły nieusuwalną kruchość porządku liberalno-demokratycznego. Pokazały, że nie stoją za nim żadne reguły historycznego rozwoju. Okazało się, że liberalna demokracja jest chwiejnym systemem, który istnieje jedynie w określonych warunkach i któremu zawsze zagraża możliwość wojny z nie-liberalnym światem. Zobaczyliśmy, innymi słowy, granice liberalnej otwartości. Nie wszyscy zechcą wziąć udział w obradach liberalnej „komisji parlamentarnej”, o której pisał Schmitt. Tego rodzaju debata możliwa jest jedynie tam, gdzie – mimo wszystkich różnic – istnieje niezbywalna wspólnota świata oraz pojęć, przy pomocy których go opisujemy. Gdy tej jedności nie ma, nie istnieje również płaszczyzna możliwego porozumienia. Ład liberalny jest więc delikatną membraną rozpiętą nad sferą dzielonej przez ludzi kultury (wartości, wyobrażeń, pamięci etc.) Tak wygląda liberalny argument przeciwko nazbyt radosnej i optymistycznej filozofii globalnej wielokulturowej wioski, której mieszkańcy, niepomni swojej partykularnej tożsamości, śpiewają zgodnie: „We are the world, we are the children”.

Reasumując, wydaje mi się, że 11 września 2001 r. upadł liberalizm prometejski. Taki, dla którego wyznawców niesłychanie istotne jest przekonanie, że odnaleźli niezawodny mechanizm inkluzji każdego dającego się wyobrazić Innego. Pozostaje liberalizm sceptyczny, widzący, że zachodnie wartości są kruche, ale też warte obrony. Liberalizm świadomy tego, że „inność Innego” bywa czasami naprawdę inna. A więc również, przynajmniej potencjalnie, wroga wartościom liberalnym.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Carol M. Highsmith_Źródło: Wikimedia Commons