To, że politycy kłamią, wiemy wszyscy. Nie różnią się tym zresztą specjalnie od innych ludzi, ale ze względu na rodzaj wykonywanej pracy ich potyczki z prawdą szczególnie przykuwają uwagę opinii publicznej. Niespełnione obietnice wyborcze; podawanie fałszywych informacji na temat swojej przeszłości, zdrowia, życia prywatnego; porzucanie publicznie ogłaszanych planów; wreszcie: zmiany partyjnych sztandarów dokonywane wbrew wcześniejszym zapowiedziom – starsi i młodsi obywatele wszystkich krajów demokratycznych znają podobne przypadki. Czym zatem wyróżnia się rzekomo nadchodząca właśnie „epoka post-faktyczna”?

Kłamstwo ma krótkie nogi?

Posłużmy się amerykańskim przykładem – każdy z trzech prezydentów poprzedzających na tym stanowisku Baracka Obamę musiał ponieść poważne konsekwencje swoich kłamstw. Ronald Reagan uparcie twierdził, że Stany Zjednoczone nie sprzedawały broni Iranowi po to, aby uzyskać zwolnienie amerykańskich zakładników przetrzymywanych przez organizacje bliskie rządowi w Teheranie, ani też nie wykorzystywały zarobionych w ten sposób pieniędzy na wsparcie partyzantów w Nikaragui. Ale kiedy sprawy nie można już było ukryć, Reagan w karkołomny i komiczny sposób przyznał się do kłamstwa: „Kilka miesięcy temu powiedziałem Amerykanom, że nie wymienialiśmy broni za zakładników. Moje serce i najlepsze intencje wciąż mówią mi, że to prawda, ale fakty i dowody mówią co innego”. Skandal ujawniono w czasie drugiej kadencji prezydenckiej, prezydent nie musiał więc bić się o reelekcję, ale jego notowania natychmiast spadły.

sawczuk

Kolejny lokator Białego Domu, George H.W. Bush, na konwencji partyjnej w 1988 r. obiecywał, że jako prezydent nie wprowadzi „żadnych nowych podatków”. Obietnicę złamał, co było jedną z przyczyn jego przegranej w walce o drugą kadencję z Billem Clintonem. Clinton z kolei po ujawnieniu słynnego skandalu z Moniką Lewinsky zapewniał Amerykanów, że „nie uprawiał seksu z tą kobietą”. Kłamstwo to niemal nie skończyło się karnym usunięciem prezydenta ze stanowiska przez Kongres. Następca Clintona, George W. Bush, także oszukał amerykańskich obywateli. Decyzję o inwazji na Irak administracja Busha uzasadniała rzekomo sprawdzonymi doniesieniami o broni masowego rażenia, jaką miał posiadać Saddam Husajn. Informacja okazała się nieprawdą, a Bush junior, podobnie jak jego bliski sojusznik Tony Blair, całkowicie roztrwonili swój polityczny kapitał.

W każdym z powyższych przypadków kłamstwo było źródłem poważnych kłopotów politycznych, a dotknięci nimi politycy musieli przepraszać, tłumaczyć się z nieprawdziwych słów lub ponieść ich konsekwencje. Rok 2015 i początek kampanii Donalda Trumpa zmieniły wszystko – oto po raz pierwszy pojawił się na scenie kandydat, którego na kłamstwach łapano już wielokrotnie, który do tej pory za żadne z nich nie przeprosił, nie próbował ich też wyjaśniać. A mimo to poparcie dla kandydata Partii Republikańskiej utrzymuje się na wysokim poziomie.

Prawda w świecie post-faktycznym

Kłamstwem powtarzanym od lat, które okazało się odskocznią Trumpa do kariery politycznej, był tzw. spór o urodzenie (birther controversy). Republikanin przez lata utrzymywał, że prezydent Barack Obama nie urodził się na terenie Stanów Zjednoczonych, a w związku z tym sprawuje swój urząd nielegalnie. A kiedy prezydencka administracja ujawniła akt urodzenia Obamy, Trump przez kolejne lata, także jako kandydat na prezydenta, podważał autentyczność dokumentu. Twierdził, że jego wątpliwości podziela „wielu ludzi”, że swoje informacje czerpie z „wiarygodnych źródeł” i że wkrótce ujawni nieznane do tej pory fakty. Oczywiście żadnych nowych informacji nie ujawnił, zaś przed kilkoma tygodniami publicznie przyznał, że „Prezydent Obama urodził się w Stanach Zjednoczonych i kropka”. A następnie za wszczęcie kontrowersji dotyczących miejsca urodzenia prezydenta oskarżył… Hillary Clinton – kolejne kłamstwo, które natychmiast zostało mu wytknięte.

streeck

Inna nieprawda powtarzana przez Trumpa dotyczy jego opinii wobec wojny w Iraku – początkowo ją popierał, podobnie jak Hillary Clinton. Dziś swojego poparcia się wypiera, wbrew licznym dowodom w postaci wywiadów z tamtego okresu. Kolejne przekłamania dotyczą poglądów Trumpa na aborcję – kiedyś „za”, dziś zdecydowanie „przeciw” – czy nielegalnych imigrantów, których Trump-kandydat chce deportować, ale których Trump-przedsiębiorca chętnie zatrudniał na swoich budowach. Podobnie jest w przypadku biznesowego doświadczenia i finansowych sukcesów. Z jednej strony chwali się nimi od początku kampanii, ale mimo wcześniejszych obietnic, nie chce ujawnić swoich zeznań podatkowych, a tym samym – swoich dochodów. Wbrew faktom utrzymuje również, że przedsięwzięcia, które przyniosły ogromne straty – jak na przykład kasyna w Atlantic City, bankrutujące już po roku działalności – były jego wielkimi triumfami.

Żadnej z tych niespójności Trump nie próbował wytłumaczyć, za żadne nieprawdziwe twierdzenie nie przeprosił, nigdy nie przyznał się do błędu. Kiedy zostaje przyłapany na kłamstwie, uparcie utrzymuje, że mówi prawdę (kwestia wojny w Iraku, interesów w Atlantic City), albo po prostu zmienia temat, dorzucając kolejne kłamstwo (kwestia miejsca urodzin prezydenta). Trump potrafi jednego dnia wygłosić jedną opinię, następnego dnia jej zaprzeczyć, a następnie całkowicie zignorować apele o wyjaśnienie tej sprzeczności. A mimo to wskaźniki jego popularności pozostają na niezmiennie wysokim poziomie.

Gdy się nad tym zastanowić, kandydat Partii Republikańskiej i jemu podobni politycy przypominają… tabloidy. Na okładkach tego typu gazet nieustannie znajdujemy całkowicie sprzeczne ze sobą informacje. Ten sam celebryta może być w nich jednego dnia bezwzględnie krytykowany, a następnego wynoszony pod niebiosa.

Tabloid to gazeta bez przyszłości i przeszłości – zanurzona w permanentnym „teraz”, nie dba o to, co napisze jutro i co napisała wczoraj. Czytelnicy nie dostrzegają wynikających z tego sprzeczności, bo od tego rodzaju gazety nie oczekują spójnej linii redakcyjnej. Nikt więc nie zadaje sobie pytania, czy dany brukowiec jest prorynkowy, czy etatystyczny; liberalny obyczajowo czy konserwatywny; prokościelny czy przeciwny obecności religii w sferze publicznej.

pomerancew

W rezultacie w jednym i tym samym numerze możemy niekiedy przeczytać wywiad z konserwatywnym politykiem czy księdzem-egzorcystą, a kilka stron dalej rozmowę wzywającą do tolerancji wobec homoseksualistów lub wypowiedź roznegliżowanej kobiety zachęcającej do przeżycia „letniej przygody”. W którym z tych artykułów gazeta prezentuje swoje prawdziwe poglądy? Nie sposób tego ocenić, bo tabloid operuje poza kategoriami prawdy i fałszu. Przyciśnięty do muru redaktor naczelny lub wydawca takiej gazety odpowie nam zapewne, że jego pismo zawsze „stoi po stronie ludzi”. Co to jednak znaczy – nie wiadomo. Dokładnie takiej samej odpowiedzi może udzielić polityk pokroju Trumpa.

I na tym polega zasadnicza różnica pomiędzy politykiem epoki post-faktycznej, funkcjonującym poza prawdą i fałszem, a przykładami „tradycyjnych kłamstw” amerykańskich eksprezydentów. Jak to się jednak stało, że standardy, jakie dziś przykładamy do oceny polityka, stają się dziś coraz bliższe standardom, jakie przykładamy do oceny tabloidów?

Media dla każdego

Karierę Trumpa trudno sobie wyobrazić bez wykorzystania mediów społecznościowych. Jego profil na Twitterze obserwuje niemal 12 mln użytkowników, którzy każdą – i fałszywą, i prawdziwą – wypowiedź podają dalej tysiące razy. Najbardziej popularne, także bez względu na ich prawdziwość, podchwytują natychmiast media tradycyjne – telewizja, prasa, radia – zapewniając tym samym kandydatowi Republikanów bezpłatną reklamę.

Problem z mediami społecznościowymi nie polega jednak jedynie na ich roli marketingowej w kampaniach kontrowersyjnych kandydatów. Znacznie ważniejsza jest całkowita zmiana sposobu odbioru informacji, do której doprowadziły. Po pierwsze, zamiast poszerzać nasze horyzonty i otwierać na nowe poglądy, media społecznościowe zamykają nas w bezpiecznym otoczeniu ludzi do nas podobnych i informacji, które nam się spodobają. Po drugie, liczba wiadomości obecna w sieci sprawia, że każdy użytkownik może wybrać nie tylko sposób interpretacji danych faktów, ale także wybrać różne fakty.

Każda wypowiedź Trumpa, nawet jeśli nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, natychmiast znajduje szereg obrońców i argumentów potwierdzających jej rzekomą prawdziwość. Dzięki temu choćby największa bzdura zyskuje nieproporcjonalny rezonans. I nawet jeśli ostatecznie okazuje się nieprawdziwa, sprostowanie zostaje przykryte kolejną rewelacją. To kolejna przyczyna sukcesu postfaktycznej strategii Trumpa. Rozproszenie mediów generuje niespotykane w historii zapotrzebowanie na informacje, co sprawia, że zamiast dziś zgłębiać wczorajsze informacje, media wolą zająć się poszukiwaniem kolejnych.

Trump w Polsce, czyli post-fakty PiS-u

Wszystkie te czynniki nie są jednak warunkami koniecznymi dla pojawienia się „polityki post-faktycznej”. W Polsce, kraju z pozoru tak różnym od Stanów Zjednoczonych, funkcjonuje ona z powodzeniem od sześciu lat, w postaci tzw. kwestii smoleńskiej. Mechanizm działania – jak zauważyła niedawno Anne Applebaum w „Washington Post”, a wcześniej jeszcze tygodnik „The Economist” – jest w tym wypadku dokładnie taki sam jak w przypadku różnych strategii Trumpa, przede wszystkim jego pytań o miejsce urodzenie prezydenta Obamy.

Oto od kilku lat od najważniejszych przedstawicieli obozu obecnie rządzącego w Polsce słyszymy sugestie, że wypadek smoleński był w istocie zamachem będącym wynikiem spisku najwyższych przedstawicieli władz polskich i rosyjskich. A kiedy polskie instytucje odpowiedzialne za zbadanie przyczyn katastrofy odpowiadają na zgłaszane wątpliwości, zwolennicy tezy o „zamachu” odpowiadają kolejnymi „wyjaśnieniami”, nieraz wzajemnie sprzecznymi – np. z jednej strony słyszymy o bombach na pokładzie samolotu, a z drugiej o błędnych danych podawanych przez kontrolerów lotu, które doprowadziły do katastrofy. Efektem tych wszystkich działań nie jest żadna teoria, ale zbiór domysłów nieukładających się w spójną całość. Widać to doskonale na przykładzie wyświetlanego obecnie w kinach filmu, powstałego w oparciu o te właśnie domysły.

Jarosław Kaczyński po premierowej projekcji stwierdził, że „Smoleńsk” mówi „jak było naprawdę”. W rzeczywistości film Antoniego Krauzego, podobnie jak rewelacje tzw. zespołu Macierewicza, funkcjonuje całkowicie poza kategoriami prawdy i fałszu. Film sugeruje, że doszło do zamachu, ale kto dokładnie go dokonał, jak to zrobił (mgła, wybuchy, blokada sterów samolotu, złe dane lotu), w jaki sposób przez lata krył ślady swojego zaangażowania? Odpowiedzi na żadne z tych pytań nie poznajemy – pozostają w sferze domysłów.

To mechanizm identyczny z tym wykorzystanym przez Trumpa. W odpowiedzi na krytykę strony przeciwnej – w przypadku polskim są to autorzy raportu wyjaśniającego przyczyny katastrofy – podważa się ich wiarygodność i zapowiada ujawnienie „szokujących faktów”, które oczywiście nigdy nie następuje. Ale niepewność, wątpliwości, a w konsekwencji pęknięcie na dwie całkowicie nieprzystające rzeczywistości społeczne zostaje podtrzymane.

I na tym właśnie polega największe zagrożenie wynikające dla współczesnych demokracji z polityki post-faktycznej – bo o ile można spierać się z przeciwnikiem w inny sposób oceniającym tę samą rzeczywistość, o tyle nie sposób prowadzić dyskusji z kimś, kto żyje w rzeczywistości alternatywnej. Pewien senator amerykańskiej Partii Demokratycznej, Daniel Patrick Moynihan, miał powiedzieć kiedyś: „Każdy ma prawo do własnej opinii, ale nie do własnych faktów”. Na naszych oczach maksyma Moynihana przestaje obowiązywać, a skutki tej zmiany mogą być dla demokracji liberalnej katastrofalne.

 

*Ikona wpisu: fot. Nan Palmero.  Źrodlo; Flickr.