trouillot_okladka

Piotr Kieżun: Którego stereotypu na temat Haiti nie lubi pan najbardziej?

Lyonel Trouillot: Jest ich sporo i wszystkie zasługują na to, by ich nie cierpieć. Wspólnie z moim kolegą po piórze, Louisem-Philippe’em Dalembertem, napisaliśmy książkę o literaturze haitańskiej „Haïti, une traversée littéraire”, w której o tym mówimy. Podstawowym stereotypem jest wyobrażenie Haiti jako kraju przeklętego. Tego typu bzdury słyszy się dość często, lecz ten, kto zna choć trochę historię, wie, że jego istnienie nie jest wynikiem jakiegoś cudu. Kiedy zostało powołane do życia w 1804 r. przez armię niewolników, którzy wygrali z Napoleonem, było od początku pomyślane jako nowoczesne państwo. Warto podkreślić, że pierwsza haitańska konstytucja była konstytucją laicką z naciskiem na wolności indywidualne. Mocarstwa zachodnie zrobiły wówczas wszystko, by Haiti zbytnio się nie usamodzielniło. Nasze dzisiejsze nieszczęścia są po części związane z tą praktyką izolacji i wykluczenia. Dodatkowo, elity tego ufundowanego na nowoczesnym myśleniu kraju bardzo źle mu służyły. Były rasistowskie, a Haiti nie było ich krajem, lecz ich biznesem.

Biorąc to wszystko pod uwagę, mówienie o przeklętym kraju jest wyrazem skrajnej nieznajomości historii. Ostatecznie, wbrew wszystkim przeciwnościom, Haiti przetrwało w swojej odrębności. Ale jeśli chce pan, żebym wskazał jedną rzecz, której nie znoszę, byłby to pewnie mit egzotyzmu.

Przekonanie o tym, że Haiti to morze, plaża i butelka rumu?

Właśnie tak. Ja zaś widzę 10 mln mieszkańców tego kraju, z których większość żyje w okropnych warunkach. Musimy w końcu porzucić ów mit tropikalnej sielanki. Chodzi o bardzo konkretne sprawy, np. często widzi się młode kobiety, wyjeżdżające na Haiti w poszukiwaniu – użyjmy takiego sformułowania – „czarnych talentów”. Zresztą większość osób, która przyjeżdżają na wyspę, tak naprawdę nie chce spotkać się z drugim człowiekiem jak równy z równym. Przybywają oni albo jako dobrzy pasterze, którzy mają za zadanie zaopiekować się wystraszonym stadem, albo jako przewodnicy w świecie pełnym zła, nagle odkrywający, jak tu jest pięknie. Mitów i karykaturalnych wyobrażeń o Haiti jest tyle, że moglibyśmy poświęcić im całą rozmowę.

W 2010 r. świat rzucił się na ratunek Haiti po trzęsieniu ziemi, które nawiedziło wyspę. Telewidzowie w Polsce też obserwowali ten spektakl. Po sześciu latach w wywiadzie dla „Libération” mówił pan, że pomoc międzynarodowa przyniosła również złe skutki. Jakie?

Po pierwsze, pomoc międzynarodowa w takim kształcie, jaki nadało jej ONZ, w miejsce logiki strukturalnego wsparcia narzuciła logikę współczucia. Rzeczywistości społecznej danego kraju nie zmienia się jednak poprzez wyrażanie współczucia. Zmienia się ją poprzez proponowanie takich środków, które pozwolą nadać jej nową strukturę. Jednym z największych wyzwań dla Haiti jest jego społeczna organizacja, która pozostaje źródłem większości społecznych problemów, np. biedy, którą rząd stara się pokonać za pomocą akcji dobroczynnych. To nie jest jednak w żadnej mierze sposób na trwałe wyeliminowanie ubóstwa.

mabanckou

Po drugie, owa międzynarodowa pomoc sprawia, że to nie Haiti podejmuje najważniejsze polityczne decyzje w kwestii swojej przyszłości. Podejmuje je wspólnota międzynarodowa. Działa tu następująca logika: im bardziej ci pomagam, tym bardziej jesteś ode mnie zależny. Im bardziej jesteś ode mnie zależny, tym bardziej mam prawo wytyczyć drogę, którą powinieneś kroczyć.

Mamy więc tu do czynienia z dwoma stronami tego samego medalu: z jednej strony współczuciem, z drugiej – postępującą feudalizacją, uzależnieniem systemu politycznego Haiti od podmiotów zagranicznych. Skutkiem oddziaływania tych dwóch elementów jest postępująca depolityzacja haitańskiego społeczeństwa. Przeciętny Haitańczyk mówi sobie: „To oni decydują, więc nic mi do tego”. Poza tym otrzymaliśmy tylko część obiecanej pomocy, a z tego tylko część tak naprawdę posłużyła samym pokrzywdzonym. Sporo środków trafiło do urzędników, sporo do kontrolujących tych urzędników ewaluatorów.

Literatura też nie posiada wystarczającej siły do tego, by wpłynąć na społeczeństwo. Może jedynie podawać coś w wątpliwość, skłaniać do refleksji, dawać świadectwo. Jeśli byłoby inaczej, my, pisarze, już dawno zmienilibyśmy świat. | Lyonel Trouillot

W jaki zatem sposób wspólnota międzynarodowa powinna pomagać Haiti? Powinna pozostawić je samemu sobie?

Nie jest moją rolą odpowiadać za wspólnotę międzynarodową. Mogę za to przedstawić haitański punkt widzenia. Rzeczą niezbędną jest doprowadzenie do takiego stanu, żeby Haitańczyk miał odpowiednie środki do tego, by mógł decydować sam za siebie. Co to oznacza? W przypadku zagranicznych organizacji pozarządowych oznacza to, że nie one, lecz Haitańczycy powinni decydować o polityce społecznej w ich kraju i o warunkach, na jakich ta pomoc się odbywa. Dziś bardzo potrzeba na wyspie takiego klimatu, który pozwoliłby Haitańczykom głośno powiedzieć: tutaj robimy to, co my chcemy robić, a nie to, co każą nam ambasadorzy innych państw.

W nocie biograficznej na okładkach wszystkich pana powieści widnieją słowa „intelektualista zaangażowany”. Co oznacza dla pana owo zaangażowanie?

To nie ja redagowałem tę notę, więc trudno mi ją komentować. [Śmiech] Choć owszem, zawsze definiowałem się nie tyle jako pisarz, co jako obywatel Haiti, który jednocześnie pisze i jest zainteresowany tym, co dzieje się w życiu publicznym. Jestem przy tym wierny idei równości jako fundamentu wolności. Czym jest bowiem wolność bez równości? Wolnością pracy w przedsiębiorstwie, w którym traktują cię jak psa? Wciąż jestem więc wierny komunistycznej hipotezie, że tylko w równym społeczeństwie mogą pojawić się środki do tego, by wszyscy bez wyjątku mogli korzystać z wolności. Z takim też nastawieniem siadam do pisania. Jeśli to się nazywa bycie intelektualistą zaangażowanym, to nim rzeczywiście jestem.

Pisał pan m.in. zaangażowane politycznie teksty piosenek dla Manno Charlemagne’a, znanego haitańskiego kompozytora i pieśniarza, który w 1995 r. został merem Port-au-Prince. Nie ciągnęło pana do polityki?

Nie mam nic przeciwko zajmowaniu się polityką, ale nigdy nie było to moim powołaniem. Jeśli jestem w jakimkolwiek sensie aktywistą politycznym, to raczej w sferze kultury. Bardziej od sprawowania konkretnych funkcji interesuje mnie kreowanie przestrzeni, w której młodzi ludzie, wywodzący się z najbiedniejszych środowisk, mogą wyrazić swoje nadzieje i obawy. Zresztą systemu politycznego nie da się przekształcić dzięki dobrej woli jednego człowieka. Potrzeba zbiorowego działania, nowych propozycji wyrażonych przez ogół jednostek, które pragną zmienić rzeczywistość. Literatura też nie posiada wystarczającej siły do tego, by wpłynąć na społeczeństwo. Może jedynie podawać coś w wątpliwość, skłaniać do refleksji, dawać świadectwo. Jeśli byłoby inaczej, my, pisarze, już dawno zmienilibyśmy świat.

Pewne piękne wydarzenia czasami przekształcają się w swoją karykaturę. Tak stało się w pewnych społeczeństwach z ideałami komunistycznymi, a w społeczeństwach kapitalistycznych z ideałami demokracji. Dla mnie powrót do ideałów jest rzeczą fundamentalną. | Lyonel Trouillot

Ostatnią pana książką, która ukazała się w polskim tłumaczeniu, jest „Niedziela, 4 stycznia”. Tego dnia w 2004 r. rozpoczęły się demonstracje przeciwko rządom Jean-Bertranda Aristide’a, które wkrótce doprowadziły do odwołania go z funkcji prezydenta. Powstała szybko, jeszcze w tym samy roku. To chyba najbardziej polityczna z pana powieści. Czym dla Haitańczyków jest tytułowa data?

To dzień, w którym w 2004 r. obchodziliśmy 200-lecie powstania państwa Haiti. Ta rocznica powinna być zresztą ważna nie tylko dla Haitańczyków. Rewolucja haitańska stanowiła bowiem kolejny ważny krok w rozwoju nowoczesności – była antykolonialna, związana z emancypacją świata pracy i antyrasistowska. Wyszła z doświadczenia rewolucji francuskiej i amerykańskiej, choć była od nich bardziej subwersywna i bardziej nowoczesna. W ciągu 200 lat dużo się jednak zmieniło. Napisałem tę powieść, by złożyć hołd wszystkim tym młodym ludziom, w których wówczas ponownie rozbłysła wola buntu. Dziś żyjemy w ugładzonym świecie, gdzie ludzie stają się coraz bardziej płascy. W 200. rocznicę powstania Haiti chciałem pokazać moment, w którym ludzie zdecydowali się powiedzieć „nie”. Pewne piękne wydarzenia czasami przekształcają się w swoją karykaturę. Tak stało się w pewnych społeczeństwach z ideałami komunistycznymi, a w społeczeństwach kapitalistycznych z ideałami demokracji. Dla mnie powrót do ideałów jest rzeczą fundamentalną.

Bohaterami pana powieści są dwaj bracia. Ezechiel czy też, jak każe na siebie mówić, Little Joe wyrasta na bandytę wychowanego w biednych przedmieściach Port-au-Prince. Lucien jest przykładnym studentem, który na koniec angażuje się w działalność polityczną. Czy można zaryzykować tezę, że to dwie twarze młodego pokolenia Haitańczyków?

Nie wiem, czy można tu mówić o pewnych haitańskich ludzkich typach. Starałem się być realistą, a na Haiti możemy spotkać właśnie takich chłopców. Obaj pochodzą ze wsi i są wyrwani ze swojego środowiska, pozbawieni tradycyjnego otoczenia. W takim przypadku równie dobrze można zostać bandytą i nosicielem wspólnotowych ideałów. Było mi bardzo trudno przedstawić ową rzeczywistość bez jej pochopnego oceniania. W książce nie oceniam Little Joego, który stał się bandytą. Nie przeciwstawiam go też jego bratu.

Czytając pisarzy francuskojęzycznych z całego świata, nie pytam się, czy swoim pisarstwem wzbogacają francuszczyznę, lecz czy opowiadają mi o rzeczywistości, której bez nich nigdy bym nie poznał. | Lyonel Trouillot

Bohaterem tej powieści na równi z Little Joem i Lucienem jest także stolica Haiti. Powiedział pan kiedyś, że „tak naprawdę nie istnieje szczęśliwa powieść o Port-au-Prince”. Uderzają w nim silne podziały na biednych i bogatych, silnych i bezradnych. Port-au-Prince to Haiti w soczewce?

Port-au-Prince to nie jest całe Haiti. Na wyspie jest wiele innych miejsc, które nie mają swojego odpowiednika w tym mieście. Monstrualności stolicy można przeciwstawić choćby życie wiejskie, kulturę ludową, chłopską. Piszę o Port-au-Prince w swoich książkach, ponieważ znam najlepiej tę cześć kraju. Tutaj prowadzę obserwacje, nasłuchuję. Ale z tego, że moi bohaterowie przeżywają swoje przygody w dupsku tego olbrzyma, nie należy wnosić, iż jest ono jego sercem, centrum. Tak, Port-au-Prince jest wielkim bajzlem, w którym szukam historii, ale nawet w „Niedzieli, 4 stycznia” starałem się opisać ów wiejski świat, od którego tak oddaliła się wielka metropolia. Przykładem tego jest Ernestine, matka chłopców.

Gdy patrzy się dziś na literaturę francuskojęzyczną, można zaryzykować twierdzenie, że to, co ją najbardziej wzbogaca, to literatura regionów takich jak Maghreb, Czarna Afryka czy Karaiby. Co według pana literatura karaibska wniosła do języka i piśmiennictwa francuskiego?

To źle postawione pytanie. Każda literatura wzbogaca język. Proust do dziś wzbogaca język francuski. Wszyscy wielcy polscy pisarze wzbogacają język polski. Czytając pisarzy francuskojęzycznych z całego świata, nie pytam się więc, czy swoim pisarstwem wzbogacają francuszczyznę, lecz czy opowiadają mi o rzeczywistości, której bez nich nigdy bym nie poznał.

 

Książka:
Lyonel Trouillot, „Niedziela, 4 stycznia”, przeł. Jacek Giszczak, wyd. Karakter, Kraków 2016.

* Zdjęcie na stronie głównej: Lyonel Trouillot podczas Salon du livre w Paryżu w trakcie debaty „Haiti. Uratuje nas kultura” (Haïti : c’est la culture qui nous sauvera). Fot. Georges Seguin. Źródło: Wikimedia Commons (CC BY-SA 3.0).