„Podobnie jak elektorat innych partii, tak i dzisiejsi wyborcy PiS-u mają potrzebę swego rodzaju porządku – rozumienia, w jakim świecie żyją, dokąd ten świat zmierza, a także przekonania, że ktoś, komu powierzają władzę, ma na ów świat wpływ. Nie znaczy to jednak, że ludzie wybierający PiS są z definicji autorytarni. Po prostu w tej chwili wyłącznie politycy o zapędach autorytarnych taką porządkującą opowieść im oferują”, pisałem przed kilkoma miesiącami na łamach „Kultury Liberalnej”.

Przywiązanie ogromnej rzeszy polskich wyborców do określonych partii politycznych jest słabe, a Prawo i Sprawiedliwość nie jest tu żadnym wyjątkiem. | Łukasz Pawłowski

A na dowód na to, że większość z niemal 50 proc. respondentów, którzy swego czasu deklarowali chęć oddania głosu na Prawo i Sprawiedliwość jest do tej partii przywiązana bardzo luźno wystarczało przypomnieć ogromny spadek poparcia dla ugrupowania rządzącego po słynnym „27 do 1”, czyli porażce w walce o ukręcenie kandydatury Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej. Gdyby pod wpływem politycznych zaklęć prezesa Kaczyńskiego Polacy faktycznie stali się „neoautorytarni”, dlaczego porażka w walce z Tuskiem miałaby ich do PiS-u zniechęcać?

Oczywiście, można powiedzieć, że była to kara za nieskuteczność, której faszyzujący lud nie mógł darować. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego wówczas rosło także poparcie dla „liberalnej” i „proeuropejskiej” Platformy, z którą Tusk był utożsamiany.

Wyjaśnienie zarówno tego, jak i poprzednich wzlotów oraz spadków popularności PiS-u jest znacznie prostsze. Przywiązanie ogromnej rzeszy polskich wyborców do określonych partii politycznych jest słabe, a Prawo i Sprawiedliwość nie jest tu żadnym wyjątkiem. Owszem, istnieje grupa kilku czy kilkunastu procent wyborców, których poparcie Jarosław Kaczyński ma niemal jak w banku. Ale pozostałe 20–30 proc. potrzebne do wygrania wyborów – czy tym bardziej do samodzielnych rządów – to płynny elektorat szukający w PiS-ie zaspokojenia najrozmaitszych potrzeb: od zniesienia prawa do aborcji, przez hojniejszą politykę socjalną czy postawienie się Unii Europejskiej, po szybszą niż za czasów Platformy modernizację państwa, bo przecież to właśnie z tym ostatnim hasłem PiS szło do wyborów.

Kiedy te obietnice pozostają niespełnione, wyborcy zaczynają się niecierpliwić. Przed kilkoma miesiącami, tuż przed zakończeniem wielotygodniowego serialu pod tytułem „rekonstrukcja rządu” wydawało się, że PiS stoi przed trzema możliwymi scenariuszami: zapaścią – jeśli na stanowisku zostanie Beata Szydło; chaosem – jeśli zdecyduje się na Mateusza Morawieckiego, i klęską – jeśli na czele rządu miałby stanąć sam prezes.

Partia zdecydowała się na scenariusz numer dwa i konflikty wewnętrzne, jakie ta zmiana musiała wywołać – między innymi na linii Morawiecki–Ziobro–Szydło – już dały o sobie znać. W dodatku – czego nie sposób było wówczas przewidzieć – nowy premier zaskakująco szybko się „zużywa”. I nie chodzi wyłącznie o kryzysy, jakie spadły na głowę Mateusza Morawieckiego w ostatnich tygodniach, bo nie za wszystkie to on ponosi winę, ale o to, jak sobie z nimi radzi. Zamiast do odpowiadania na kolejne zarzuty delegować swoich doradców i poszczególnych ministrów, szef rządu niemal nie wychodzi z mediów, gdzie wypowiada się na każdy pojawiający się temat – ze spotkania z sołtysami pędzi na konferencję dotyczącą konfliktu z Izraelem, a od tłumaczenia się z premii dla ministrów i zapowiedzi cięć w rządzie płynnie przechodzi do sporów z Brukselą o sądy, a następnie walki ze smogiem oraz konieczności zdegradowania Wojciecha Jaruzelskiego. W połączeniu ze sztywnością premiera, jego brakiem obycia w mediach oraz konfliktami między osobami odpowiedzialnymi za rządowy PR, otrzymujemy katastrofalny koktajl wizerunkowy.

Szef rządu niemal nie wychodzi z mediów, gdzie wypowiada się na każdy pojawiający się temat – ze spotkania z sołtysami pędzi na konferencję dotyczącą konfliktu z Izraelem, a od tłumaczenia się z premii dla ministrów i zapowiedzi cięć w rządzie płynnie przechodzi do sporów z Brukselą o sądy, a następnie walki ze smogiem oraz konieczności zdegradowania Wojciecha Jaruzelskiego. | Łukasz Pawłowski

W takich warunkach jedyną szansą na „nowe otwarcie” dla obecnej ekipy jest wyłącznie spektakularny sukces, spektakularna tragedia, po której Morawiecki mógłby się wreszcie sprawdzić w roli lidera, lub spektakularna zmiana personalna. Ten pierwszy scenariusz jest mało prawdopodobny, tego drugiego nikomu nie życzę, a ten ostatni oznacza, że premierem musiałby zostać sam prezes, co jest dla PiS-u oczywistym przepisem na klęskę.

PiS oraz jego medialne otoczenie jest skłócone, podzielone i coraz bardziej wypalone. Jeśli partie opozycyjne przedstawią wyborcom realną alternatywę w najbardziej zapalnych kwestiach – od relacji z Unią Europejską, przez regulację dostępu do przerywania ciąży, po faktyczną naprawę systemu emerytalnego – mogą na kryzysie rządu skorzystać. Jeśli nie, zawiedzeni wyborcy PiS-u albo zasilą grupę „niezdecydowanych”, albo popłyną w kierunku jakichś nowych populistów pokroju Pawła Kukiza. Nie dlatego, że owładnął nimi nieuleczalny konserwatyzm czy „neoautorytaryzm”, tylko dlatego, że tak zwykle dzieje się w demokracjach. Wbrew temu, co lubimy o sobie myśleć, nie różnimy się specjalnie od innych europejskich narodów.

 

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Pixabay.com [CC0]