Szanowni Państwo, często wydaje się, że „Polak potrafi” tak bardzo, że aż nie potrzebuje swojego państwa. Jeśli własne państwo mu przeszkadza, to zaradny obywatel potrafi sobie z tym poradzić. Tu upatrywano źródeł sukcesu Polski w czasie ostatniego kryzysu ekonomicznego… Zatem może zaradny Polak nie potrzebuje zbyt wiele państwa, ale to państwo potrzebuje zaradnych obywateli? Jednocześnie pojęcia „państwa” i „społeczeństwa obywatelskiego” rozmyły się już tak bardzo, że trudno je w sposób konstruktywny odróżnić. A jednak konieczność budowania obu tych sfer we wzajemnej zależności współpracy nie zmniejszyła się. To konieczność nie tylko pomagania społeczeństwu obywatelskiemu w funkcjonowaniu, ale i – z drugiej strony – zwierania szeregów organizacji obywatelskich, by przy całym zróżnicowaniu potrafiły mówić jednym głosem. Jak w takim razie budować obie te sfery? I ile potrzebujemy jednego, a ile drugiego z nich? O odpowiedź na te pytania poprosiliśmy gości V Kongresu Obywatelskiego, który odbył się 23 października na Politechnice Warszawskiej: Danutę Hübner, Edwina Bendyka i Jana Krzysztofa Bieleckiego. W Szybkim Komentarzu znajdą Państwo również krótką wypowiedź Macieja Gduli.

Zapraszamy zapoznania się z programowym tekstem „Kultury Liberalnej” pt. „Nauka mówienia. Nowe zasady dla wspólnego życia Polaków” – zaprezentowanym podczas V Kongresu Obywatelskiego.

Ponadto w dzisiejszym numerze gorąco polecamy wywiad Łukasza Pawłowskiego z wybitnym filozofem polityki, Johnem Grayem w zakładce Pytając („Na wstecznym biegu w kierunku przyszłości”).

Zapraszamy do lektury!

Redakcja




1. DANUTA HÜBNER: Wzajemny interes
2. EDWIN BENDYK: Słabe państwo, słabe społeczeństwo
3. JAN KRZYSZTOF BIELECKI: Czeka nas wielka debata
4. KULTURA LIBERALNA: Nauka mówienia. Nowe zasady dla wspólnego życia Polaków!


***

Danuta Hübner

Wzajemny interes

W pytaniu, które stawia „Kultura Liberalna”, to nie proporcje są najważniejsze. Chodzi raczej o to, by władza publiczna dokończyła proces budowania ram prawnych, które potrzebne są dla wzmocnienia społeczeństwa obywatelskiego. I z drugiej strony – o to, by także samo społeczeństwo obywatelskie, przez własne instytucje, zrobiło więcej dla wzajemnej współpracy, niejako dla jedności swojego środowiska, by mogło wypowiadać się własnym, donośnym głosem. Oczywiście przy zachowaniu różnorakich zainteresowań i punktów widzenia.

Krok do przodu jest tu zatem niezbędny po obu stronach. Proporcje natomiast ukształtują się, moim zdaniem, samoczynnie. Pewne jest w każdym razie, że współdziałanie tych dwóch sił jest konieczne dla zdrowia nie tylko władz publicznych, ale w ogóle całego systemu. Struktury państwowe, które nie utrzymują dialogu ze społeczeństwem, degenerują się i odchodzą od oczekiwań społecznych. Kraje, w których to się dzieje, w sumie tylko na tym tracą.

Jest to tym ważniejsze w obecnym kontekście polskim, gdy następuje częściowa utrata zaufania obywateli do struktur państwowych, ze względu na brutalizację języka w sferze publicznej. Gwałtowność narracji politycznej jest przecież współtworzona przez elity, do których my, obywatele, powinniśmy mieć zaufanie i od których oczekujemy działania na naszą rzecz. Znane są w Europie przypadki radykalnych, prawie terrorystycznych wystąpień, inspirowanych różnorakimi wypowiedziami polityków radykalnych, którzy wybierani byli w wyborach powszechnych i funkcjonowali w ramach demokratycznego porządku. Dlatego odpowiedzialność władz publicznych polega dziś na odrzuceniu agresywnego słownictwa i używaniu racjonalnych narzędzi w grze politycznej. Inaczej działamy wbrew naszemu własnemu interesowi.

* Danuta Hübner, polityczka, posłanka do Parlamentu Europejskiego.

Do góry

* * *

Edwin Bendyk

Słabe państwo, słabe społeczeństwo

Polska potrzebuje w równym stopniu państwa i społeczeństwa. Z jednym i drugim jest poważny problem. Państwo powinno być gwarantem, a w wielu wypadkach także dostawcą usług publicznych. Szeroko rozumiane bezpieczeństwo, ochrona zdrowia, powszechna edukacja, nauka, kultura, infrastruktura są domenami, gdzie rynek zawodzi lub działa, lecz zazwyczaj w pasożytniczej symbiozie ze sferą publiczną. Niemożliwy byłby urodzaj niepublicznych szkół wyższych bez publicznych uniwersytetów zapewniających pierwsze etaty kadrze. Podobnie z prywatną służbą zdrowia, z policją kształcącą fachowców dla prywatnych agencji bezpieczeństwa.

W słabym państwie instytucje publiczne, jak system publicznej edukacji czy kultury, zamiast pomagać w wyrównywaniu różnic, aktywnie uczestniczą w ich wytwarzaniu. Segregacja na lepszych i gorszych zaczyna się już w pierwszych klasach szkół podstawowych. Jest to możliwe, bo Polacy spełniają doskonale postulat Margaret Thatcher, która mówiła, że coś takiego, jak społeczeństwo nie istnieje. Są mężczyźni, kobiety i rodziny. Przestrzeń publiczna została sprywatyzowana.

Warunkiem odbudowy sprawnego państwa jest silne społeczeństwo. Wiele sygnałów wskazuje, że powstaje ono na nowo organizując się w stowarzyszenia, sieci i ruchy o bardziej lub mniej formalnym charakterze. Kongres Kobiet, Polskie Forum Obywatelskie, Ruch Obywateli Kultury i rosnąca liczba inicjatyw lokalnych mobilizują obywatelską energię pod hasłem odzyskania przestrzeni publicznej, przywrócenia do polityki kategorii interesu publicznego i przywrócenia państwu roli wyraziciela politycznej suwerenności i podmiotowości społeczeństwa.

* Edwin Bendyk, dziennikarz, publicysta „Polityki”.

Do góry

* * *

Jan Krzysztof Bielecki

Czeka nas wielka debata

Istnieją ekonomiczne sposoby wyznaczania właściwych proporcji państwa i społeczeństwa obywatelskiego. Na przykład, udział państwa mierzyć można przez wysokość czynionych przez nie wydatków, tych, którymi kieruje rząd i które przechodzą przez budżet centralny. W wypadku Polski wiemy, że wydatki te przekraczają w chwili obecnej 46 proc. – to znaczy, że udział państwa jest znaczący. Z drugiej strony jednak, jeśli przyjrzymy się temu, ile państwo zabiera przez podatki, okaże się, że jest to liczba relatywnie niewielka – ostatnio 38 proc.

Z tego wynika, iż problemem w Polsce jest to, że bardzo wiele osób chciałoby, aby państwa było jak najwięcej, ale z drugiej strony nie wszyscy chcą płacić podatki. Stąd bierze się nasz problem z rozpoznaniem, gdzie są funkcje państwa, jak silnie powinno być ono obecne i w których miejscach wskazane jest dla niego wycofanie się. Ta debata jest jeszcze cały czas przed nami, a napięcia w finansach publicznych wskazują, że możemy tego oczekiwać w nieodległej przyszłości. Istnieje bowiem konieczność przeprowadzenia poważnej rewizji polityki wydatkowej państwa.

Chciałbym wspomnieć o jeszcze jednym ciekawym zagadnieniu, związanym z proporcjami między państwem a społeczeństwem obywatelskim. Chodzi o pytanie, na ile można przeprowadzać outsourcing działań rządu (a zatem zadań państwowych) do różnego rodzaju organizacji: NGO-sów, a także prywatnych firm biznesowych. Może to na przykład wyglądać w ten sposób: budujemy system, w którym księgowość dla polskich ministerstw przygotowuje firma prywatna. A zatem to nie dane ministerstwo dba o swoją księgowość (i tylko o swoją, co znacznie komplikuje działanie tego rodzaju instytucji), ale wszystkie ministerstwa korzystają ze specjalnego systemu, przygotowanego dla wszystkich tego rodzaju instytucji razem. Takie rozwiązania mogą dotyczyć spraw, w których można oczekiwać oszczędności – owe oszczędności mogą wówczas wynosić nawet do 30 proc. W sprawach „miękkich” natomiast – społecznych, wymagających np. wiedzy eksperckiej w zakresie kontaktowania się ze szczególnymi typami organizacji czy grup społecznych, można korzystać z pomocy NGO-sów. Pod względem tego rodzaju outsourcingu jesteśmy dopiero na początku drogi. Praca nad nim jeszcze przed nami.

* Jan Krzysztof Bielecki, polityk, ekonomista, premier Polski w 1991 roku, od 2003 do 2010 prezes zarządu Banku Pekao S.A.

Do góry

* * *

Kultura Liberalna

Nauka mówienia. Nowe zasady dla wspólnego życia Polaków

Polacy mają problem z porozumiewaniem się. Norwidowska diagnoza Polski jako „żadnego” społeczeństwa, choć budzi sprzeciw wielu spośród nas, wciąż nadaje ton naszej zbiorowej autorefleksji. Słabości naszego życia społecznego mają źródło w niedostatkach naszej umiejętności prowadzenia dialogu. Dialog jest bowiem sztuką trudną i wymaga osiągnięcia pewnego poziomu zarówno przez uczestników, jak i przez społeczeństwo, do którego należą.

Możliwość i sens dialogu

Zwykły międzyludzki dialog wymaga kompetencji intelektualnych (wiedzy na temat, którego dialog dotyczy, znajomości reguł, wedle których się toczy, wreszcie zaś umiejętności formułowania zrozumiałych komunikatów i rozumienia wypowiedzi partnerów). Kompetencje intelektualne są jednak bezużyteczne bez odpowiednich postaw dyskutantów. Chodzi przede wszystkim o dobrą wolę wysłuchiwania partnera z założeniem, że on również posiada dobrą wolę. Ta zaś wspiera się na przekonaniu, że dzielimy z partnerem cel dialogu, w związku z tym zaś warto, byśmy rozmawiali, aby ten cel osiągnąć, czyli pozostawali we wspólnocie dialogu. To wiara tyleż w partnera, co w sens samego dialogu.

Wszystko to jest oczywiste. O wiele mniej oczywiste jest, że na ogół wierzymy w możliwość dialogu międzyludzkiego. Wierzymy, że kompetencje niezbędne do dialogowania są teoretycznie dostępne każdemu, z wyjątkiem niewielkiego grona tych, którzy z uwagi na wiek lub stan zdrowia psychicznego (te bowiem ograniczenia nadal zazwyczaj uznajemy) nie są czasowo lub permanentnie zdolni do ich nabycia. To właśnie przekonanie to jest źródłem naszego zakłopotania, gdy natykamy się na przypadek ewidentnej klęski komunikacyjnej. Kuszącą drogę wyjścia z owego zakłopotania oferuje rzecz jasna podejście terapeutyczne. Patrzymy na ludzi, którzy mają problem z rozmową, jak na ofiary uleczalnej dysfunkcji (traumy z dzieciństwa, wadliwej socjalizacji, lęków, niekontrolowanej agresji itp.). Staramy się usunąć owe dysfunkcje, skupiając się na problemach poszczególnych dyskutantów. Podejście to wydaje się nie tylko poręczne, ale i zasadne w odniesieniu do jednostek. Problem zaczyna się, kiedy myślimy o dialogu nie pomiędzy określonymi osobami, lecz między grupami, klasami, organizacjami czy wspólnotami: o dialogu społecznym.

Trzy ważne elementy

Nie mamy tu na myśli takiego rozumienia dialogu społecznego, które rozmywałoby podstawowy pewnik ontologiczny: że mianowicie członkami wszystkich dialogujących zbiorowości są jednostki i w ostatecznym rozrachunku to właśnie one ze sobą rozmawiają, a wszelkie inne opisy sytuacji to w najlepszym razie wygodne uproszczenia. Chodzi o zdroworozsądkową obserwację: wobec różnorodności losów jednostkowych nie możemy wyjaśniać klęski w dialogu społecznym wyłącznie czynnikami jednostkowymi. Jeśli nie mogą się dogadać dwie osoby, winne może być ich trudne dzieciństwo. Jeśli jednak nie dogadują się członkowie spółdzielni, mieszkańcy gminy, związki zawodowe czy parlamentarzyści, nie da się tego wyjaśnić niedostatkami charakteru dyskutantów. Trzeba sięgnąć głębiej, ku podstawom, które są odpowiednikiem indywidualnych kompetencji intelektualnych i etycznych w skali całego społeczeństwa. Trzeba sięgnąć do kultury.

Myśląc o kulturze, nie mamy już takiej krzepiącej pewności, że rozmawiać potrafi każdy, jaką żywimy w odniesieniu do jednostek. Warto więc zastanowić się, co takiego w polskiej kulturze mogłoby odpowiadać za trudności z porozumieniem się na każdym niemal szczeblu życia społecznego. Być może bowiem kultura nie daje nam narzędzi do komunikowania się, zatem leczenie polskiego problemu z dialogiem należałoby zacząć od refleksji nad tym, jak wypracować takie narzędzia i umieścić je w naszym kulturowym zasobniku. Bez kulturowych podstaw nie sposób rozwijać i doskonalić kompetencji indywidualnych.

Wydaje się, że w naszym kulturowym wyposażeniu brakuje trzech ważnych elementów: przekonania o wspólnym celu rozmowy, założenia dobrej woli partnera dialogu i woli pozostania we wspólnocie dialogującej. Są to warunki dialogu należące do formacji etycznej, do sfery praxis, nie zaś do obszaru kompetencji czysto intelektualnych. Problem Polaków z dialogiem nie tkwi w tym, że jesteśmy jako naród niedouczeni. Nic nie potwierdza naszym zdaniem przekonania niektórych przedstawicieli elit naszego kraju, którzy głoszą z pozycji intelektualizmu etycznego, że lepiej wyedukowany naród zacznie natychmiast wykazywać właściwe postawy w dialogu społecznym.

Rozpoznać samych siebie

Zacznijmy od przekonania, że dialog ma sens, czyli że jego uczestnicy mają wspólny – i jawny – cel. Brak takiego poczucia widać w większości debat publicznych w Polsce. Rzecz w tym, że Polacy nie mają poczucia, że rozmawianie na jakikolwiek temat może coś realnie zmienić; nie wierzą – wbrew swojej romantycznej tradycji – w zmianę, której nośnikiem jest słowo. Doświadczenie „Solidarności” i kilku inicjatyw lokalnych, które dowodzą, że skuteczny dialog jest jednak możliwy, nie wystarczą, by przełamać bardzo długą tradycję używania słowa w sferze publicznej (to jest bowiem przestrzeń dialogu społecznego) w sposób nieudolnie imitujący praxis. Nie chodzi tu bynajmniej tylko o zaszłości w rodzaju PRL-owskiej kultury działań pozornych. Niepoważny stosunek do słowa wypowiadanego publicznie – przez polityka, uczonego, duchownego, dziennikarza czy działacza sportowego – ma w Polsce tradycję o wiele dłuższą. Zbyt długo okłamywano nas i uczono, że musimy kłamać, by przetrwać, abyśmy teraz zaczęli nagle brać słowa poważnie.

Skoro zaś tradycyjnie nie ufamy słowu w ogólności, trudno nam zakładać, że inni ludzie, którzy myślą zapewne o słowie to samo, co my, mają w rozmowie z nami dobrą wolę. To ogromnie utrudnia porozumienie. Zamiast starać się rozumieć wypowiedzi innych, doszukujemy się ukrytych intencji, wietrzymy podstępy, szukamy drugiego dna. Przyczyną nie jest bynajmniej nasza rzekoma narodowa podejrzliwość czy skłonność do teorii spiskowych. Chodzi raczej o to, że Polacy nie znają samych siebie. Społeczeństwo, które przeszło tak dramatyczne zmiany na wszystkich polach (nie chodzi jedynie o zmiany gospodarcze czy polityczne – chodzi o transformację kultury materialnej, struktury społecznej, zakresu szans życiowych, ale także przemiany wartości i stylu życia) z trudem rozpoznaje samo siebie nawet w Roczniku Statystycznym. Rzuciwszy się w wir przemian, których ogólne powodzenie w Polsce jest, jak sądzimy, faktem mimo głębokich zaniedbań na wielu polach, zaniechaliśmy zbiorowej autorefleksji. W rezultacie nie do końca już wiemy, kim się staliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat. Skoro zaś nie wiem, kim jestem ja sam, skąd mam czerpać zaufanie do mojego partnera w dialogu? Problem z polską potranformacyjną tożsamością legł cieniem na możliwości społecznego konsensu.

W takich zaś okolicznościach – gdy nie wierzymy ani w dobrą wolę innych dyskutantów, ani w sens (choćby czysto instrumentalnie definiowany) samej rozmowy, pod znakiem zapytania staje zasadność trwania we wspólnocie dialogującej. Nie przypadkiem od wieku XIX najwięcej prestiżu dawała Polakowi wszelkiego stanu (poza być może chłopskim) emigracja. Opuścić Ojczyznę to niewątpliwie straszne nieszczęście, ale powroty stęsknionych za Ojczyzną emigrantów to wyjątek, regułą jest exodus młodych, wykwalifikowanych, zdolnych i rzutkich za granicę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Polacy wybierają długotrwały wyjazd zagraniczny czy stałą emigrację nie tylko ze względów materialnych, ale i dlatego, że w krajowej wspólnocie niewiele ich trzyma. Na pewno zaś nie przekonanie, że tutaj mogą z kimś pogadać, a tam nie znajdą z nikim wspólnego języka. Tak było być może w wieku XIX i XX. Emigracja XXI wieku to emigracja za szczęściem i świętym spokojem, nie za chlebem.

* Tekst przygotowała: dr Marta Bucholc, członkini Redakcji Kultury Liberalnej.

Do góry

* * *

* Współpraca przy przygotowaniu Tematu Tygodnia: Diana Bożek, Marek Skrzetuski, Bartosz Soloch.
** Współpraca przy przygotowaniu i prowadzeniu stoiska „Kultury Liberalnej” na V Kongresie Obywatelskim: Marta Kucharczuk i Maria Nowak.
*** Autorzy zdjęć z Kongresu w Galerii: Mateusz Głażewski i Marta Kucharczuk.
**** Autor plakatu towarzyszącego stoisku „Kultury Liberalnej” i ilustrującego niniejszy Temat Tygodnia: Rafał Kucharczuk.

„Kultura Liberalna” nr 94 (44/2010) z 26 października 2010 r.