Rafał Trzaskowski wydał zarządzenie, zgodnie z którym zakazuje się eksponowania symboli religijnych w budynkach warszawskich urzędów oraz na biurkach urzędników. Dotyczy to również wiszących w urzędach krzyży. Nie dotyczy posiadanych przez pracownika urzędu przedmiotów czy znaków o znaczeniu religijnym. Według ogłoszonych standardów „przestrzenie urzędu są miejscami neutralnymi religijnie”.

W treści rozporządzenia nie widać niczego kontrowersyjnego. W Polsce istnieje rozdział między Kościołem a państwem, a brak symboli religijnych w urzędach publicznych nie wymaga szerszego uzasadnienia. Jest wręcz przeciwnie – nie sposób podać żadnego dobrego powodu, żeby symbole religijne były eksponowane w urzędach. Jeśli chcemy treści religijnych, to idziemy do świątyni, a nie do urzędu. Jak stwierdził Trzaskowski, „nikt nie zamierza prowadzić w Warszawie walki z jakąkolwiek religią, ale Polska jest państwem świeckim, a Warszawa jest tego państwa stolicą”.

Zarządzenie wywołało jednak kontrowersje polityczne. Część z nich z pewnością miała charakter autentyczny. Dla niektórych osób taka decyzja była przykra i niezrozumiała, ponieważ popierają one obecność religii w administracji publicznej, nawet jeśli nie będą w stanie przedstawić w tej sprawie sensownego uzasadnienia natury państwowej, a jedynie wynikające z powodów osobistych.

Z kolei część sprzeciwu była nakręcana przez polityczną prawicę, która przecenia znaczenie zarządzenia. Jako że trwa kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego, mogła ona przedstawić działanie Trzaskowskiego jako atak na polską tradycję i religię chrześcijańską. Jarosław Kaczyński powiedział więc, że mamy do czynienia „z wojną religijną, która została rozpoczęta przez Trzaskowskiego”. Jego zdaniem „ta opcja europejska jest właśnie taka – zniszczyć religię, zniszczyć to, w co ludzie wierzą, że są czymś więcej niż tylko homo sapiens, że są ludźmi, którzy mają duszę, że są ludźmi, którzy zostali stworzeni na obraz i podobieństwo Boga […]. Chcą to zniszczyć, chcą z ludzi zrobić zwierzęta”.

Warto zwrócić uwagę, że Kaczyński kolejny raz przedstawia „opcję europejską” jako coś negatywnego i groźnego. Cóż, jeśli UE występuje w prawicowej narracji jako wróg, to niech się prawica potem nie dziwi, że Donald Tusk przedstawia ją jako opcję rosyjską. W naszym obszarze geograficznym praktyczny wybór brzmi bowiem: albo Unia Europejska, albo Rosja.

Na zarządzenie Trzaskowskiego można spojrzeć na dwa sposoby. Po pierwsze, można po prostu wzruszyć na to ramionami. Jest to rzecz najzwyklejsza w świecie. Rozporządzenie nie jest skierowane przeciwko komukolwiek. Przywraca raczej elementarny podział ról i porządek w państwie – administracja publiczna nie urzęduje w Kościele, więc i Kościół nie ewangelizuje w urzędzie. Ale nie ma w nim niczego fundamentalnie istotnego. I w sumie nie powinien to być nawet duży temat polityczny. Jedyne pytanie brzmi ewentualnie: właściwie dlaczego dopiero teraz?

Po drugie, można się zatem zastanowić, z czego wynika tego rodzaju decyzja akurat teraz. Można się bowiem było spodziewać negatywnej reakcji ze strony prawicy. Również Szymon Hołownia wypowiedział się o sprawie sceptycznie: „naszym obowiązkiem jest deeskalowanie sytuacji, obniżanie napięcia, a nie odpalanie kolejnych pól, na których Polacy mogą się ze sobą poróżnić”. Czy jest to cegiełka dołożona przez Trzaskowskiego na poczet kampanii europejskiej? Z punktu widzenia Koalicji Obywatelskiej problemem jest to, że jak na razie nie udało się przegłosować w parlamencie zmian w obszarze prawa aborcyjnego albo związków partnerskich. Nie zgadza się na to Trzecia Droga. Ruch Trzaskowskiego mógłby zatem pokazywać, że udało się zliberalizować cokolwiek – i tym samym potwierdzać, że intencje KO w tym obszarze pozostają aktualne. Nie jest to zapewne działanie na miarę wyborczych oczekiwań – ale jest praktyczne i realne; lepszy wróbel w garści.

Jednocześnie pojawiły się pytania, czy takie posunięcie nie zaszkodzi Trzaskowskiemu, gdy być może będzie w 2025 roku ubiegać się o urząd prezydenta Polski. Wtedy będzie przecież musiał apelować nie tylko do liberalnej stolicy kraju, ale do ogółu Polaków. Tego rodzaju argumenty wydają się jednak chybione – i płyną raczej ze strony konserwatywnej, która niechętnie patrzy na proces liberalizacji polskiego społeczeństwa. Prawda jest taka, że w ewentualnej kampanii prezydenckiej prawica i tak będzie robić z Trzaskowskiego tęczowego diabła, a fakty nie będą jej w niczym przeszkadzać. Nie zmieni tego decyzja o usunięciu symboli religijnych z publicznych urzędów.

Ale do tego warto dodać coś jeszcze. Wyborcy ogółem doceniają polityków skutecznych i sprawczych. Nie można przy każdym działaniu nieustannie lękać się reakcji prawicy, ponieważ nie jest ona żadnym trybunałem w kwestii tego, co wolno, a czego nie wolno, mimo że chce za taki trybunał uchodzić. Tego rodzaju defensywna postawa oznaczałaby jedynie przesuwanie sceny politycznej na prawo, co ostatecznie nie jest w interesie partii liberalno-demokratycznych. Jeśli mają one odnosić sukcesy na dłuższą metę, to przecież nie mogą jedynie ulegać PiS-owi w sprawach programowych – muszą trochę przeciągać linę, aby znaleźć się w lepszej pozycji. Wreszcie, większość Polaków po prostu popiera rozdział Kościoła i państwa, a postulaty bardziej świeckiego państwa wyrażały w kampanii parlamentarnej wszystkie partie obecnej koalicji rządzącej. Wtedy nie zaszkodziło – i teraz też nie zaszkodzi.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.