Krzysztof Świrek
O krok od katastrofy
Można „Arirang”, najnowszy film Kim Ki Duka, podsumować jednym zdaniem: filmy są nieskończenie mniej ważne niż życie, ale życia nie sposób bez filmów wytrzymać. I trzeba jeszcze dodać: południowokoreański reżyser mówi to w swoim imieniu, bo jest to film od początku do końca skoncentrowany na jednej – czyli jego – osobie.
Kwestia zdrowia
Na planie „Snu”, poprzedniego filmu Kim Ki Duka, wydarzył się wypadek: podczas kręcenia sceny samobójstwa jedna z aktorek o mało nie postradała życia naprawdę. Dzięki przytomności reżysera kobietę udało się uratować. W wyniku wypadku Kim Ki Duk zaczął zadawać sobie podstawowe pytania dotyczące etycznej strony zawodu reżysera. Czy ma prawo żądać od swoich aktorów ryzyka? Czy jakikolwiek zamysł artystyczny usprawiedliwiłby tragedię?
Pytanie zamienia się w wewnętrzny kryzys, który reżyser przeżywa na odludziu. Przenosi się do nieogrzewanego, skleconego naprędce domu, z dala od innych ludzi. Spędza dzień jedząc, konstruując (na przykład pomysłowo złożony ekspres do kawy) i wspominając. Płacząc, śpiewając rzewną ludową pieśń (tytułowe „Arirang”), oglądając urywki własnych filmów. Skarżąc się na swój los, na współpracowników, na siebie. W końcu, w akcie autoterapii – podnosząc się na duchu. Swój dzień powszedni czasów depresji Kim Ki Duk rejestruje aparatem cyfrowym. W ten sposób, choć niezdolny do odgrywania roli reżysera, tworzy kolejny film.
Podczas zeszłorocznej edycji Nowych Horyzontów Kim Ki Duk osobiście zaprezentował swój ostatni film. Po projekcji wystąpił z wyjaśnieniem, odpowiadał na pytania i odśpiewał „Arirang” na żywo. Mówił wtedy, że jego najnowszy obraz przeznaczony jest głównie dla tych, którzy znają jego poprzednie dzieła. I że po festiwalu wróci do życia, jakie zarejestrował na potrzeby filmu. Niejasne więc pozostało, czy wyszedł już ze stanu, w jakim „Arirang” tworzył i wybrał taki sposób życia jako najbardziej odpowiedni, czy też w stanie kryzysu pozostaje. Podobnie trudno rozstrzygnąć, czego dowodem będzie trwające milczenie reżysera: czy pogodzenia ze sobą, czy kolejnego załamania. Po zobaczeniu „Arirang” trudno powiedzieć, czy oznaką zdrowia jest kręcenie filmów, czy wręcz przeciwnie – dostrzeżenie tego, co jest poza kinem.
Powyższa niejasność jest tyko jedną z wielu. Podobnie bowiem można pytać o to, jaka postać wyłania się z półtoragodzinnej projekcji „Arirang”. Kim Ki Duk jawi się w tym filmie, po pierwsze, jako postać, którą widz powinien podziwiać. Po drugie, jako osoba, której musi współczuć. Po trzecie – i jest to efekt najciekawszy – jako ktoś, kogo trudno znieść.
Wybitny i zdradzony
Z jednej strony więc bohater „Arirang” jest wybitnym twórcą, co zresztą wielokrotnie podkreśla. Jego filmy mają wielkie znaczenie dla całej narodowej kinematografii, z drugiej strony pozostają wyrazem indywidualności i bezkompromisowości. A wreszcie są wynikiem natchnienia, transu, w którym reżyser pracował przez trzynaście lat. Nie bez znaczenia jest też fakt, że ten uznany artysta nie boi się teraz życia skromnego. Podczas projekcji zobaczymy, że autor „Krokodyla” potrafi oporządzić rybę, nie wzdraga się przed załatwianiem potrzeb fizjologicznych na świeżym powietrzu, myje się w zimnej wodzie. Potrafi nawet składać broń.
Z filmu wyłania się obraz człowieka, który pozostanie autentyczny w imieniu tych wszystkich, którzy tacy być nie mogą. Coś z tego dawało się wyczuć po pokazie we Wrocławiu – spora część publiczności była zelektryzowana i filmem, i samym reżyserem, stawiała pytania delikatnie, ze czcią. Co więcej, po tym, jak Kim Ki Duk wyjaśnił, że zamierza nadal mieszkać w nieogrzewanej chacie, przez salę przeszedł pomruk zawodu i współczucia, jakby potwierdzający skuteczność strategii autora „Arirang”.
Po drugie bowiem, na ile Kim Ki Duka należy podziwiać, na tyle też trzeba mu współczuć. Nie miał łatwego życia, czego widzowie jego najnowszego filmu także dowiedzą się nieraz. Zdradzali go przede wszystkim ci, którym dawał szansę współpracy: z początku wpraszający się do terminowania i poszukujący nauki, później wykorzystujący zawodowe szlify w kontaktach z Hollywood. Zdradzali dla pieniędzy, co reżyser rozumie, ale czego nie może przeboleć. Zadra związana ze zdradą innych zdaje się zresztą mało istotna wobec ciężaru pretensji, które reżyser ma do własnej osoby. Próbuje je rozwikłać w procesie autoanalizy, którą przeprowadza na raty, ustawiając się przed kamerą kilkakrotnie – raz w roli użalającej się nad sobą, płaczącej ofiary, drugi raz w roli trzeźwego komentatora czy wręcz trenera, próbującego tchnąć nowe życie we wszystko to, co w nim samym słabe i obumarłe.
Narcyz pisze nekrolog
Są w „Arirang” sceny, w których reżyserski narcyzm osiąga pełnię. Wspomnę o jednej sekwencji, w której Kim Ki Duk ogląda samego siebie w roli buddyjskiego mnicha. Poruszony do głębi swoim własnym dziełem obficie płacze, podwajając dowody swojej wrażliwości: nie dość, że coś stworzył, to jeszcze potrafi to w pełni docenić! Sam niejako jest swoim wymarzonym widzem. Widz (nie rzeczywisty, ale powiedzmy – „wyobrażony”) nie może wobec takiej miłości własnej przechodzić obojętny, pewien rodzaj niechęci jest tu nie tylko reakcją zrozumiałą, ale właściwie: jedyną zrozumiałą. Oczywiście surowość reakcji powinna być łagodzona przez wzgląd na złowrogie tony całości filmu: „Arirang” przypomina momentami rozciągnięte w czasie pożegnanie z życiem; afirmacja samego siebie nabiera momentami zaświatowego dystansu. Kim Ki Duk komponuje momentami własny nekrolog i jego wzruszenie sobą jest wzruszeniem kimś, kto zakończył wędrówkę wśród żywych.
Widz „Arirang” zostaje wciągnięty w pułapkę wątpliwości, których nie może sam rozwiązać – po prostu dlatego, że nie są jego własnymi wątpliwościami. Nie sposób zrozumieć motywów, które Kim Ki Duka skłoniły do wycofania z tworzenia, które zmuszają go do płaczu przed kamerą i trwających wieczność rozmów z samym sobą. Nie jest to w żadnym razie kwestia empatii. Nie rozumie się ich dlatego, że sam reżyser formułuje je jako niezrozumiałe: to znaczy jako swoje i tylko swoje własne. W każdej scenie zdaje się podkreślać, że jego problemy nie są problemami innych. Jego samoupokorzenie nie może być użyteczne dla nikogo, ponieważ nie staje się w żadnym razie obrazem podobnych problemów innych. Kim Ki Duk pozostaje sobą i chce pozostać w samotności. Jeśli zrealizował i upublicznił swój film, to nie zmienia to faktu, że dopuszczając widzów do swojej intymności, równocześnie uczynił wiele, by ich od siebie oddzielić.
Jeden chyba tylko aspekt tego filmu poddaje się uogólnieniu. Jest nim ironia, z jaką Kim Ki Duk patrzy na swoje nieszczęścia. Wbrew pozorom bowiem „Arirang” nie jest filmem opowiadanym zupełnie serio. Cały ten narcystyczny teatr ostatecznie potrafi widzów rozśmieszać i jest to jego największa zaleta. Bez tego film Kim Ki Duka byłby nie do zniesienia – zawieszony w próżni, poza możliwością odniesienia widzów, poza ich zasięgiem. Dopiero humor wyznacza możliwą nić kontaktu pomiędzy widownią a bohaterem „Arirang”. I tym samym chroni film przed katastrofą. Swoją drogą, kto wie, przed czym chroni samego reżysera: tu lepiej się zatrzymać, nie zapominając, że o nim przecież nic nie wiadomo.
Film:
„Arirang”
reż. Kim Ki Duk
Korea Południowa 2011
* Krzysztof Świrek, doktorant w Instytucie Socjologii UW, krytyk filmowy. Publikuje w „Kinie” (od 2007 roku), „dwutygodniku” i portalach internetowych. Laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka (2009). Od zeszłego roku prowadzi aprile, blog z tekstami krytycznymi.
„Kultura Liberalna” nr 172 (17/2012) z 18 kwietnia 2012 r.