Szanowni Państwo,

dyskusja1 small

w prowadzonej przez Alaina Finkielkrauta audycji radiowej – zazwyczaj bardzo statecznej – doszło niedawno do gorącego sporu pomiędzy gośćmi. Katolicki publicysta ostro spierał się z lewicową socjolożką. Temat? Oczywiście, projekt „Małżeństwa dla Wszystkich”. Nowa instytucja, a w szczególności prawo do adopcji dzieci i sztucznego zapłodnienia, budziły liczne pytania. Czy rzeczywiście pary postępowych homoseksualistów chciałyby zawierać „burżuazyjne” małżeństwo? Czy powoływanie się na prawo do dziecka może być rozważane jako oznaka pychy i przesadnego indywidualizmu? Wreszcie czy istota małżeństwa jest współcześnie bardziej związana z wychowywaniem dziecka niż z prokreacją?

Rodzime dyskusje nie zawsze docierają do takiego poziomu argumentacji. Jakkolwiek debata w polskim Parlamencie dotyczyła jedynie związków partnerskich – sama jej temperatura przywodziła na myśl spory dotyczące małżeństw dla par homoseksualnych w innych krajach. O czym to świadczy? Dlaczego Europejczycy tak emocjonują się zmianami w prawie cywilnym? Czy naprawdę aż tak interesuje ich, w jaki sposób inni ludzie chcą przejść przez życie?

A może to przekonanie, że seksualność nie jest tematem, który powinien być omawiany w sferze publicznej – ani tym bardziej w Sejmie – jest jedną z głębokich przyczyn zaciekłych sporów? Taką tezę stawia dziś u nas Joanna Kluzik-Rostkowska w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim. „Środowiska konserwatywne boją się rozmowy na temat seksualności w ogóle. To temat dla części ludzi tak trudny, że nawet nie chcą go podejmować i wolą od razu zamknąć sprawę”, przekonuje polityczka.

W dzisiejszym Temacie tygodnia wypowiada się także Zbigniew Nosowski, który ma na ten temat zupełnie inne zdanie. Nie chodzi bynajmniej o niechęć do tematu seksualności, ale o głęboką niezgodę między stronami o definicję dobra wspólnego, przekonuje redaktor naczelny „Więzi”. Hipotezę, tłumaczącą temperaturę dyskusji o związkach partnerskich przez głęboki spór aksjologiczny, wspiera także Dominika Kozłowska: „Dla każdej ze stron sporu to kolejny etap wojny kulturowej”. Ireneusz Krzemiński zwraca z kolei uwagę na zagadnienie nie zawsze w doraźnej politycznej dyskusji wystarczająco podkreślane – niebagatelną rolę Kościoła katolickiego.

Sprawę można jednak zinterpretować inaczej. W polskiej debacie pobrzmiewają echa sporu francuskiego o małżeństwo, o którym pisano, że ważą się w nim najważniejsze zasady liberalnej demokracji? „W samym sercu tej dyskusji znajduje się przecież – jak słusznie podkreślają redaktorzy „New York Timesa” – samo trio rewolucyjnych francuskich wartości, wolność, równość, braterstwo. Jak te potężne – acz abstrakcyjne – prawa mają być zastosowane, gdy przychodzi do rozważań nad seksualnością i rodzicielstwem?”.

Nie warto tracić z pola widzenia tego, iż spór odbywający się w Parlamencie, nawet jeśli dotyczy domeny w wielkiej mierze prywatnej, jaką jest związek dwojga ludzi, jest zawsze elementem rozgrywki politycznej. Opowiada o tym w przekonujący sposób Paweł Śpiewak w rozmowie z Tomaszem Sawczukiem: „Z jednej strony PO pękła w środku, a z drugiej pojawił się silny ruch kwestionujący porządek myślenia w postaci SLD i Ruchu Palikota. Konflikt nabrał przez to wymiaru nie tylko światopoglądowego, ale i politycznego”. Na aspekt polityczny zwrócił uwagę również Ireneusz Krzemiński, który twierdzi, że dyskusja o związkach partnerskich ma w gruncie rzeczy wiele wspólnego z problemem suwerenności państwa.

Temat tygodnia zamyka tekst Doroty Pudzianowskiej, która zastanawia się, czy ustawa o związkach partnerskich naprawdę wymagałaby zmiany konstytucji. Nie jest to, jej zdaniem, sprawa tak oczywista, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać.

Już wkrótce opublikujemy także tekst Tomasza Sawczuka na temat roli wstydu w debacie o związkach partnerskich.

Zapraszamy do lektury!

Karolina Wigura

dyskusja2 small


1. JOANNA KLUZIK-ROSTKOWSKA: Seksualność nieoswojona
2. ZBIGNIEW NOSOWSKI: Od rewolucji wolę reaktywację
3. DOMINIKA KOZŁOWSKA: Kościół broni swojej podstawy
4. IRENEUSZ KRZEMIŃSKI: Dyskusja w imię suwerenności
5. PAWEŁ ŚPIEWAK: Pojęcie neutralności światopoglądowej jest puste
6. DOROTA PUDZIANOWSKA: Magia konstytucyjnego małżeństwa


Seksualność nieoswojona

Z Joanną Kluzik-Rostkowską, posłanką Platformy Obywatelskiej, byłą minister pracy i polityki społecznej, rozmawia Łukasz Pawłowski

Łukasz Pawłowski: Dlaczego dyskusje na tematy obyczajowe – jak choćby związków partnerskich czy zapłodnień in vitro – wciąż budzą w polskiej polityce tak wiele kontrowersji? 

Joanna Kluzik-Rostkowska: Moim zdaniem środowiska konserwatywne boją się rozmowy na temat seksualności w ogóle. To temat dla części ludzi tak trudny, że nawet nie chcą go podejmować i wolą od razu zamknąć sprawę. Jak inaczej wytłumaczyć decyzję, by żadnego z projektów ustawy o związkach partnerskich nie przekazać do prac w komisjach? Wszystkie te projekty przeszłyby dalej, gdyby nie dotyczyły związków homoseksualnych, a to dlatego, że rozmowa na temat nieformalnych związków heteroseksualnych nie zakłada z automatu rozmów o seksualności. Można to ominąć, rozumiejąc jako rzecz oczywistą, że dwoje heteroseksualnych ludzi współżyje ze sobą. To tak ewidentne, że nie zwraca niczyjej uwagi. Inaczej jest w przypadku związków homoseksualnych – tutaj seksualność jest ich cechą, którą trudno zignorować. Przeczytałam na jakimś portalu wypowiedź Jacka Kurskiego, który powiedział, że tak naprawdę rozmowa o związkach partnerskich jest zakamuflowaną rozmową o związkach homoseksualnych. O tym także, ale ta dyskusja wcale nie jest zakamuflowana! Ustawa o związkach partnerskich będzie dotyczyła związków homoseksualnych i związków heteroseksualnych. Nikt tego nie ukrywa. Tylko już sama rozmowa na temat związków homoseksualnych jest tak trudna, że najlepiej zostawić je gdzieś z boku.

Skąd, pani zdaniem, wypływają te problemy w mówieniu o seksie? 

Jedną z przyczyn jest brak edukacji seksualnej. W rozmowie na temat związków partnerskich ciągle pojawia się argument, że są one zagrożeniem dla rodziny. I o ile rozumiem, że heteroseksualne związki, gdzie więź prawna łącząca partnerów jest znacznie słabsza, mogą być pewną konkurencją dla tradycyjnego modelu rodziny – jakaś grupa osób może uznać, że lepiej zawrzeć związek partnerski niż małżeństwo, bo później łatwiej taki związek zerwać – to jakim zagrożeniem dla rodziny może być związek homoseksualny? Nie o to więc chodzi. Rzecz w tym, że kiedy takim związkom przyznamy rację istnienia, trafią one do sfery oficjalnej. I nagle rodzice będą zmuszeni tłumaczyć dzieciom nie tylko, dlaczego mężczyzna i kobieta są razem, ale dlaczego w pary łączą się także dwaj mężczyźni czy dwie kobiety i dlaczego ten drugi sposób życia jest w równym stopniu prawomocny.

Powszechnie twierdzono, że to wpływ Kościoła, przekonania moralne, religijne albo dyscyplina partyjna kazały w sprawie związków partnerskich głosować posłom tak, a nie inaczej. O problemach z rozmawianiem o seksualności mało kto wspominał. Tym bardziej, że wiele wypowiedzi przeciwników związków partnerskich właśnie do seksualności nawiązywało – mówiono, że są one nieproduktywne, że zagrażają przyszłości gatunku, że są hedonistyczne itd.

Właśnie to mam na myśli. Kiedy ktoś już mówi o związkach partnerskich w kontekście seksualnym, to tylko w takim sensie, że są one bezproduktywne czy hedonistyczne. W tej seksualności jest coś niedobrego. Zakłada czerpanie przyjemności z seksu bez tego wszystkiego, co jest obok, czyli poświęcenia, cierpienia, wierności na całe życie itd. To w jakimś stopniu ma oczywiście związek z naukami Kościoła, gdzie seks traktowany jest jako tabu. W tym sensie ten związek istnieje, tylko ja go widzę w kontekście bardziej osobistym. To nie doktryna Kościoła powstrzymuje wielu konserwatystów przed zmianą prawa. Są przecież takie sytuacje, w których Kościół zajmuje określone stanowisko, a jednak ludzie postępują inaczej. Kościół mówi na przykład, że małżeństwo jest święte i nie może być nigdy zrywane, a jednak znam wiele osób z prawej strony, które są w drugim albo trzecim małżeństwie. Nie przeszkadza im to mimo jasnego stanowiska Kościoła. Tymczasem związków partnerskich spora część tych osób boi się na bardzo indywidualnym poziomie.

Czy nie wynika to z faktu, że Polska tak naprawdę nigdy nie przeszła rewolucji seksualnej lat 60., która w społeczeństwach zachodnich przyniosła zasadniczą zmianę w postrzeganiu seksu – z wyłącznie metody reprodukcji stał się on po prostu pewnym elementem codziennego życia?

Ma pan rację, my w roku 1968 przechodziliśmy nieco inną rewolucję. Rewolucja seksualna najwyraźniej jeszcze do nas nie dotarła. Seks jest dla wielu ludzi ważnym elementem życia, ale równocześnie jest czymś grzesznym, o czym najlepiej nie rozmawiać. Tymczasem powinniśmy dążyć do postrzegania seksualności jako oczywistej części życia każdego człowieka, która może przynieść dużo radości.

Z drugiej strony, w kulturze popularnej nie brakuje nawiązań do seksu i seksualności – od kolorowych magazynów, przez teledyski, po filmy i książki.

Oczywiście, na temat seksu mówi się i pisze dziś bardzo wiele, ale często w bardzo zwulgaryzowanej formie. Edukacja seksualna jest więc potrzebna choćby po to, żeby człowiek, który wchodzi w dorosłe życie, nie popełniał wynikających z niewiedzy głupstw, które mogą go bardzo wiele kosztować. Taki rodzaj informacji jest po prostu przydatny – niezależnie od tego, jakie ktoś ma przekonania religijne czy moralne. Jeżeli nastoletnia dziewczyna będzie wiedziała, że konsekwencją seksu bez zabezpieczeń może być ciąża, która spowoduje, że całe jej życie będzie wyglądało inaczej, niż to sobie wyobrażała, to chyba nic w tym złego. I tylko traktowanie seksu jako tabu, jako sfery stanowiącej niewygodny element życia, może skłonić kogoś do sprzeciwiania się edukacji seksualnej w szkołach. Wynika to z przekonania, że jak się młodemu człowiekowi o czymś nie powie, to on na pewno nic nie będzie wiedział.

Platforma Obywatelska zapowiada, że wkrótce wróci do tematu związków partnerskich, ale jeśli przyczyny niechęci do zmiany prawa rzeczywiście tkwią tak głęboko, jak pani mówi, to szanse na jakikolwiek postęp w tej sprawie wydają się bardzo niewielkie.

Konserwatyści Platformy zdecydowali, że przygotują swój projekt ustawy. Moim zdaniem to dosyć karkołomne zadanie, ale może im się uda. Chcieliby, żeby te wszystkie ułatwienia, których domagają się związki nieformalne, czyli łatwiejszy dostęp do informacji w szpitalach, dziedziczenia majątku, wzajemnej troski itd., znalazły się w przestrzeni prawnej, ale bez nazywania tej formy relacji związkiem partnerskim.

Jaki będzie pani stosunek do takiego projektu, jeśli on kiedykolwiek powstanie?

Związki partnerskie to temat, który trzeba oswajać, a to jest również kwestią edukacji. Każda debata, każda rozmowa, nawet wielka awantura, jest oswojeniem problemu. Przecież z równouprawnieniem kobiet było podobnie – to proces, który trwał sto lat. To samo dotyczy kwestii zapłodnienia in vitro. Co prawda szczęśliwego finału w parlamencie nie ma, ale przeciętny człowiek po tych paru latach dyskusji wie znacznie więcej i nie uznaje tej praktyki za coś samo przez się negatywnego. Analogicznie jest ze związkami partnerskimi. One zawsze istniały, w nieformalnych związkach rodzi się coraz więcej dzieci. Każda debata na ten temat jest oswajaniem tego „diabła”, który wcale nie musi być taki czarny.

Czyli gdyby powstał projekt konserwatywny, który jakimś sposobem wprowadzałby ułatwienia dla ludzi żyjących bez ślubu, ale unikałby nazywania rzeczy po imieniu, pani zdaniem byłby to dobry projekt?

On nie byłby dobry, ale byłby krokiem w dobrą stronę, uchylałby drzwi. Jeżeli okaże się, że możemy przeforsować przez parlament tylko taką ustawę, to uważam, że lepiej taką niż żadną. Otwiera ona pewną przestrzeń, bo w długim okresie prawo ma działanie normotwórcze – ludzie przyzwyczajają się do takiej formy związków i zaczynają je stopniowo akceptować.

* Joanna Kluzik-Rostkowska, posłanka Platformy Obywatelskiej, była minister pracy i polityki społecznej w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. 

** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

***

Zbigniew Nosowski 

Od rewolucji wolę reaktywację

(Osłabiona) demokracja głosuje dziś nad wymianą swoich (osłabionych) fundamentów, takich jak małżeństwo. Nie trzeba być inżynierem, by rozumieć, że tak rewolucyjne metody w budownictwie są wysoce ryzykowne.

Redakcja „Kultury Liberalnej” słusznie pyta o głębokie przyczyny tego, że temat związków partnerskich nie tylko w Polsce wzbudza ogromne emocje. Gdy dotarła do mnie prośba o napisanie tego tekstu, rozmawiałem akurat z jednym z polskich biskupów katolickich. Przeczytałem mu e-mail z „Kultury Liberalnej” i obaj nie posiadaliśmy się ze zdumienia. „Czy z punktu widzenia dogmatyki Kościoła możliwe byłoby zaakceptowanie istnienia prawnej możliwości zawierania związków partnerskich? Jakimi innymi argumentami, poza odwoływaniem się do prawa Bożego, może posługiwać się Kościół, nie akceptując związków partnerskich?” – brzmiały pytania. Dostrzegliśmy w nich karykaturę katolickiego myślenia na ten temat. Ma ono jakoby być zakorzenione w „prawie Bożym” i „dogmatyce Kościoła”. My natomiast w tej kwestii nie posługujemy się ani jednym argumentem religijnym. Mniejsza jednak o analizę tego paradoksu (to temat na odrębną refleksję). Ad rem.

To nie spór między katolikami a resztą świata

Spór o prawny status związków partnerskich wywołuje olbrzymie emocje z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, każdy obywatel rozumie, co miałoby się zmienić (w przeciwieństwie do dyskusji nad wieloma innymi projektami ustaw). Po drugie, zagadnienie to należy do spraw światopoglądowych, których nie da się rozstrzygnąć na zasadzie konsensu. Z każdego kompromisu zawsze ktoś będzie (bardziej czy mniej) niezadowolony. Każdy kompromis oznacza tu naruszenie wizji człowieka, jaką dyskutanci uznają za słuszną. Nie ma bowiem prawa, które byłoby neutralne aksjologicznie. Każda regulacja prawna – zwłaszcza w tak istotnej i delikatnej kwestii jak relacje międzyludzkie – opiera się na jakiejś wizji człowieka i tego, co słuszne.

Nie jest to zatem spór między katolikami a resztą świata. Ten spór jest głębszy – dotyczy tego, jaka antropologia i jaka aksjologia stanowić mają fundament prawodawstwa państwowego. Kościół, owszem, stoi tu po jednej stronie, ale nie z powodów dogmatycznych, lecz dlatego, że jest sojusznikiem określonej antropologii.

Co więcej, z obu stron mamy do czynienia z myśleniem o charakterze uniwersalistycznym. Zwolennicy instytucjonalizacji związków partnerskich powołują się na swoje rozumienie praw człowieka. W wersji najdalej idącej myślenie to świetnie wyraża francuskie hasło „Małżeństwo dla wszystkich”. Zwolennicy obrony status quo powołują się natomiast na swoje (filozoficzne, a nie religijne) rozumienie prawa naturalnego.

Jest tu trochę tak jak ze sporem o aborcję czy eutanazję. W tamtych przypadkach chodzi o kwestię zdefiniowania człowieka – określenie, które z istot ludzkich mają należeć do wspólnoty chronionej prawem, której fundamentalną regułą jest założenie, że jakikolwiek zamach na życie drugiego jest nielegalny. Z jednej strony jest myślenie, że życie człowieka powinno być chronione, także prawem państwowym, od poczęcia aż do naturalnej śmierci. Z drugiej pojawia się przekonanie, że płód w okresie dopuszczalnej aborcji to „jeszcze-nie-człowiek”, osoba terminalnie chora natomiast (przez koncepcję zbyt niskiej „jakości życia”) „mniej-człowiek” – dlatego można wyrazić zgodę, by je legalnie pozbawić życia (to znaczy: zabić).

W tym przypadku natomiast chodzi o kwestię zdefiniowania modelu życia wspólnego, który powinien być przez państwo uznawany za godny wsparcia i otrzymywania pewnych przywilejów.

Małżeństwo nie jest sprawą prywatną

Jedna strona sporu uważa, że takim modelem może być jedynie małżeństwo – wyłączny i trwały związek kobiety i mężczyzny, który jest podstawą rodziny. Małżeństwo bowiem jest jedyną na naszej planecie instytucją zdolną do połączenia w jedną trwałą więź trzech aspektów rodzicielstwa: biologicznego, społecznego i prawnego. Uznaje się tu prawo dziecka – o ile tylko to możliwe – do bycia wychowywanym przez matkę i ojca. Podstawą jest tu myślenie personalistyczne nastawione na dobro wspólne. W tej wizji – jak pisał Marek Rymsza – „małżeństwo nie jest sprawą prywatną”, pozostając sprawą głęboko osobistą. Państwo jest zainteresowane trwałością węzła małżeńskiego, chce bowiem służyć ochronie słabszych: zarówno dobra dzieci, jak i (np. pokrzywdzonego czy porzuconego) współmałżonka.

Z drugiej strony natomiast mamy „prywatyzację” małżeństwa, opartą na myśleniu indywidualistycznym. Rozmaite formy życia wspólnego stają się formalnoprawnie mniej lub bardziej zbliżone do małżeństwa. Państwo ma tu służyć interesom i przekonaniom jednostki (które ona sama definiuje), nie zaś nieokreślonemu dobru wspólnemu. Związek partnerski łatwo się zawiera i łatwo rozwiązuje (wystarczy deklaracja jednej strony). W tej wizji państwo nie chroni już słabszego, lecz ma stać na straży interesów tego partnera, który chce odzyskać „wolność”. W przypadku prawnej regulacji związków czy małżeństw jednopłciowych wprowadzona zostaje także zmiana rozumienia pojęć „matka”, „ojciec”, „rodzice” – następuje całkowite rozerwanie biologicznych, społecznych i prawnych aspektów rodzicielstwa.

Chcemy rewolucji!

Gdy zastanowić się nad istotą tego sporu, widać jasno trzeci powód, dla którego jest on tak gorący. Ma on bowiem charakter fundamentalny – tak w wymiarze prawnym, jak i obyczajowym. Zmiana ma dotyczyć jednej z podstaw porządku prawnego (w Konstytucji RP małżeństwo jest zdefiniowane jako związek kobiety i mężczyzny w części ustrojowej). W gruncie rzeczy chodzi o dokonanie zmiany rewolucyjnej. Szczerze pisał o tym w „Kulturze Liberalnej” Łukasz Jasina: „To jak, chcemy zmienić system czy wprowadzić nic nieznaczącą zmianę do prawa spadkowego? Chcemy rewolucji czy udajemy, że nie chcemy niczego zmieniać? […] Związki partnerskie to prawna rewolucja”.

dyskusja3 small

Gdyby chodziło tylko o potwierdzenie praw osób do dziedziczenia czy informacji o stanie zdrowia osoby najbliższej – można bez trudu przyjąć kompromisową ustawową regulację kwestii wspólnego pożycia (proponowałem to na łamach „Gazety Wyborczej”). Zwolennikom rewolucji takie rozwiązanie jednak nie wystarczy. Dlatego z pewnością będziemy się o tę kwestię jeszcze wielokrotnie spierać.

Nie trzeba być profesjonalnym historykiem, by wiedzieć, że nie każda rewolucja rodzi dobre owoce. Nie trzeba być przekonanym katolikiem, żeby w tej sprawie stać po stronie przeciwników rewolucji.

Jeszcze ćwierć wieku temu małżeństwo należało do katalogu pojęć predemokratycznych, których państwa demokratyczne nie musiały definiować, opierając się na zasadzie większości, gdyż odnajdywały je jako „zastane”, wręcz oczywiste fundamenty ludzkiej kultury, a tym samym także demokracji. Obecnie zaś demokracja (osłabiona) głosuje także nad wymianą swoich (osłabionych) fundamentów.

Nie trzeba być inżynierem, by rozumieć, że tak rewolucyjne metody w budownictwie są wysoce ryzykowne. Zamiast ryzykować zawalenie całej konstrukcji, może jednak lepiej byłoby poddać renowacji (osuszyć, wypełnić, wzmocnić, zmodernizować) fundamenty istniejące? Jeśli chodzi o mnie – to od fundamentalnej rewolucji zdecydowanie wolę reaktywację małżeństwa.

* Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny „Więzi”, socjolog i teolog, autor m.in. książki o duchowości małżeńskiej „Parami do nieba”.

Do góry

***

Dominika Kozłowska

Kościół broni swojej podstawy

Kościół będzie bronił małżeństwa i rodziny z innych powodów, niż się powszechnie wydaje. Zaczyna zdawać sobie jednak sprawę z tego, że zły kierunek zmian odwrócić mogą jedynie działania oddolne, skierowane na przemianę konkretnego człowieka, nie zaś wytaczanie kolejnych armat na frontach politycznych i kulturowych wojen.

Temat związków partnerskich wzbudza tak wielkie emocje, ponieważ dla każdej ze stron sporu jest kolejnym etapem wojny kulturowej. A jednym z najważniejszych frontów, na których rozgrywa się ta wojna, jest prawo.

W pluralistycznych społeczeństwach więzi społeczne ulegają osłabieniu. W tej sytuacji pojawia się oczekiwanie, że prawo przejmuje zadanie regulowania społecznych norm, które w dawnych, bardziej jednolitych społecznościach, tworzyły się w sposób bardziej naturalny i samoistny. Prawo jednak wywiązuje się z tego zadania z trudem. Im bardziej bowiem jako społeczeństwo stajemy się różnorodni, tym trudniej tak różnorodną i bogatą zbiorowość opisać za pomocą jednolitych przepisów. To sprawia, że w pluralistycznych społeczeństwach – a takim coraz bardziej się stajemy – w zasadzie nie da się utrzymać silnego prawa, wyraźnie dookreślonego nie tylko w wymiarze formalnym, ale i materialnym. Im większą zbiorowość prawo to obejmuje, tym bardziej musi być ogólne, jeżeli nie ma być narzucane siłą. Jeżeli zaś wyraźnie opowiada się ono po stronie konkretnych wartości i rozwiązań, to uznawane będzie przez pewne grupy społeczne za opresyjne i jako takie nie przyniesie trwałego spokoju – jako akt symbolicznej przemocy i zniewolenia jednych grup przez inne może co najwyżej prowadzić do chwilowej przerwy w walce, nie zaś do trwałego status quo. Tym zapewne należy tłumaczyć fakt, iż od bez mała dwudziestu lat toczy się w Polsce dyskusja o kształcie ustawy antyaborcyjnej.

Kościół w tej wojnie postrzegany jest jako jedna ze stron konfliktu. Postrzeżenia te mają źródło w postawie części ludzi Kościoła, którzy przyjmują tę wojenną retorykę jako swoją. Trzeba jednak pamiętać, że nawet gdy w samym Kościele postawy takie będą się coraz bardziej marginalizować, przez część środowisk Kościół wciąż będzie postrzegany jako walczący. Nie zawsze bowiem umiemy odróżniać zmieniającą się rzeczywistość od niezmieniającej się percepcji tej rzeczywistości.

A rzeczywistość Kościoła moim zdaniem zmienia się bardzo. Nawet zanim przyjęliśmy ten stan, zdawaliśmy sobie sprawę, że kolejne dekady przynosiły coraz silniejsze zmiany tradycyjnego modelu rodziny. Również Kościół jest świadom tych zmian i coraz częściej w swym nauczaniu podkreśla, że jakości związku nie można mierzyć jedynie za pomocą cech formalnych, należy za to brać pod uwagę, czy relacja oparta jest na miłości, wierności, zaufaniu. Względy materialne czy społeczne, które nie tak dawno były jednymi z ważniejszych powodów, dla których ludzie decydowali się na założenie rodziny, dziś odgrywają coraz mniejszą rolę. Oczywiście silna rodzina wciąż jest dla wielu z nas gwarantem bezpieczeństwa materialnego, nasze oczekiwania wobec niej jednak się zmieniły. Jeszcze kilkanaście lat temu nieślubna ciąża była oczywistym argumentem na rzecz sformalizowania związku. Dziś również ci, którzy zwykle na ślub nalegali – a więc rodzice czy księża – przyznają, że taka decyzja nie zawsze będzie dobrym rozwiązaniem. W większości zdajemy sobie bowiem sprawę z tego, że samo zawarcie związku sakramentalnego nie gwarantuje wzajemnej wierności i uczciwości. Obcość, uczuciowy chłód, a nawet przemoc pojawiają się przecież także w rodzinach katolickich.

Oczywiście z punktu widzenia Kościoła nie jest rzeczą obojętną, w jakiej rzeczywistości prawnej żyjemy – czy istniejące prawo wspiera tworzenie związków trwałych, opartych na zasadach wierności, uczciwości, wzajemnym oddaniu i trosce, czy też nie. To wszystko jest niezwykle ważne z punktu widzenia powodzenia misji ewangelizacyjnej Kościoła – do spełniania której został on przecież powołany – i po części przynajmniej tłumaczy jego niechęć wobec propozycji ustaw o związkach partnerskich, które także przez samych wnioskodawców uznawane były za mniej trwałe w stosunku do tradycyjnego małżeństwa. Minęły już jednak czasy, kiedy Kościół uznawał, iż działania systemowe i instytucjonalne są wystarczającym narzędziem realizacji swojej misji. Wręcz przeciwnie, nauczanie Soboru Watykańskiego II i ostatnich papieży podkreśla konieczność podejmowania przez Kościół działań oddolnych, skierowanych do konkretnej osoby, a nie do całego społeczeństwa; prowadzących konkretną osobę do spotkania z Chrystusem i uświadamiających jej konieczność osobistego nawrócenia.

Ta zmiana perspektywy tym bardziej uzasadnia znaczenie, jakie w nauczaniu Kościoła ma rodzina i małżeństwo rozumiane jako trwały i nierozerwalny związek kobiety i mężczyzny, otwarty na możliwość pojawienia się nowego życia. O ile dawniej instytucje państwowe oraz prawo stanowiły naturalne wsparcie dla wartości, na których opiera się nauczanie Kościoła, o tyle teraz w sytuacji formalnego rozdziału religii i państwa, a także zmiany rozumienia sensu ewangelizacji, naturalnym dla niej miejscem staje się rodzina. To tam teoria i praktyka chrześcijańskiego życia mają szansę stać się jednym, to tam chrześcijańskie świadectwo może być przekazywane w sposób niezakłócony.

Z punktu widzenia nauczania Kościoła małżeństwo jest sakramentem, dla ludzi wierzących jest ono związkiem nierozerwalnym. Taka jest perspektywa wiary. Czy ludzie wierzący, wiążący się świętym i nierozerwalnym węzłem małżeńskim, będą ten związek formalizować jako małżeństwo cywilne, czy jako związek partnerski, nie ma aż tak wielkiego znaczenia z punktu widzenia dogmatyki. Podobnie jak istnienie rozwodów, które prawo świeckie dopuszcza, choć kościelne nie uznaje.

Przyjmowanie takich rozwiązań prawnych, które stoją w sprzeczności z chrześcijańską wizją relacji międzyludzkich, jest i będzie przez Kościół postrzegane jako krok w złym kierunku. Sądzę jednak, że Kościół coraz bardziej zdaje sobie sprawę z tego, że konsekwencje tego odwrócić mogą jedynie działania oddolne, skierowane na przemianę konkretnego człowieka, nie zaś wytaczanie kolejnych armat na frontach politycznych i kulturowych wojen.

* Dominika Kozłowska, redaktor naczelna miesięcznika „Znak”.

Do góry

***


Ireneusz Krzemiński 

Dyskusja w imię suwerenności

W sprawie związków partnerskich trzeba zaakcentować problem suwerenności państwa i regulacji stosunków społecznych – takich, które sprzyjałyby społeczeństwu, dobru ludzi, a nawet i dobru wspólnemu. Wymaga to poważnej dyskusji, także z argumentem o rzekomym „zagrożeniu rodziny” przez związki partnerskie. 

Dyskusja na temat związków partnerskich, która wybuchła ostatnio zarówno w Sejmie, jak i w mediach, sama w sobie jest istotnym wydarzeniem. Dotychczas wszystkie inicjatywy dotyczące związków partnerskich, zwłaszcza podejmowane przez środowiska gejów i lesbijek, toczyły się jakoś na marginesie życia publicznego. Nawet wtedy, gdy w różny sposób angażowały instytucje prawodawcze. Tak było, kiedy po raz pierwszy poruszyła problem i zgłosiła projekt prawnej regulacji związków jednopłciowych w 2003 roku profesor Szyszkowska, wówczas senator SLD. Jak wiadomo, nic z tego nie wynikło, a partia, którą reprezentowała, ani przez chwilę nie potraktowała całej sprawy poważnie.

Dziwny sukces

W poprzedniej kadencji parlamentu z inicjatywy grupy posłanek oraz organizacji feministycznych i LGBT odbyła się konferencja na temat przygotowanego przez to środowisko projektu ustawy o związkach partnerskich, homo- i heteroseksualnych. Projekt świadomie został oparty na rozwiązaniu francuskim, ustawie o PACS, czyli Obywatelskiej Umowie Solidarności. Związki między osobami tej samej płci były tylko jednym z potencjalnych wariantów, jakie można było zawrzeć pod auspicjami tej ustawy. Z całą pewnością była to przemyślana strategia: chodziło o to, aby ustawa o związkach partnerskich nie była jednoznacznie ustawą o związkach między gejami i lesbijkami.

Konferencja miała pewien oddźwięk w mediach, ale doprawdy niewielki. Ponieważ była już czasowo związana z nadchodzącymi wyborami, stała się pretekstem do popisów różnych posłów i posłanek. Niemiło wspominam tę konferencję. Uczestnicy wypowiadali się tylko wtedy, kiedy rzecz działa się przed kamerami telewizyjnymi. Po owej krótkiej części oficjalnej, utrwalonej przez kamery, odbyła się część merytoryczna, na której miałem okazję – obok innych badaczy i działaczy – zaprezentować wyniki świeżo wówczas zrealizowanych badań empirycznych nad sytuacją osób LGBT w Polsce. Gdy tylko znikły kamery telewizyjne, rozpierzchli się także politycy i polityczki. Również ci, którzy wspierali inicjatywę prawodawczą… Nic dziwnego, że nic z tego nie wynikło. Zatem postawienie sprawy na sali sejmowej na początku tego roku, konieczność głośnego zabrania głosu można uznać za sukces.

Stosunki państwo–Kościół jak przed stu laty

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że kwestia prawnej regulacji związków partnerskich może być uważana za część pewnego pakietu nieuregulowanych spraw, na czele którego należy wskazać sprawę zapłodnienia in vitro. I z całą pewnością obrazuje osobliwość polskiego państwa i stosunków politycznych w kraju. Chodzi o specyficzny brak suwerenności państwa wobec szczególnego aktora – Kościoła katolickiego.

Gdy głębiej się nad tym zastanowić, sytuacja przypomina dyskusję o prawie do rozwodów w II RP, a więc przed niemal stu laty! I tak jak wówczas, tak i teraz Kościół katolicki pełni analogiczną funkcję, tyle że ma może nawet większy wpływ na polską, państwową, a zatem świecką legislaturę. Teza o utracie suwerenności przez państwo nie powinna być traktowana jako radykalne stanowisko. Można znaleźć przykłady wielu działań Kościoła, które dobrze tę tezę pozwalają obronić. Choćby kwestia potraktowania przez środowisko Kościoła decyzji KRRiT w sprawie Telewizji Trwam. Zamysł, który towarzyszył dotychczasowym protestom przeciwko całkowicie legalnej i zgodnej z prawem decyzji i który wiąże się z ich kolejną fazą, jest niczym innym jak podporządkowaniem decyzji instytucji państwowych woli i interesom Kościoła. To samo dotyczy związków partnerskich.

Dlaczego prawa gejów i lesbijek nie mogą być „naturalne”? 

Sprawa polega zresztą nie tylko na kwestii relacji między wolą i stanowiskiem Kościoła katolickiego a regulacjami państwowymi. Dotyczy ona w zasadniczy sposób samego Kościoła i jego przesłania. Nie mogę się powstrzymać od przekonania, że Kościół katolicki, zwłaszcza w Polsce, uwikłał się w sprzeczności, które nie mogą mu na dłuższą metę dobrze służyć. A tym bardziej dobrze służyć polskiemu społeczeństwu. Problem, wobec którego tu się staje, jest problemem stosunku do praw człowieka i obywatela. Wpływy naszego Kościoła są tak znaczące, bo wszyscy – przynajmniej nieco starsi – dobrze wiedzą, jak wiele mu zawdzięczamy w dziele dążenia do wolności.

Wówczas, w końcu lat 70. i w latach 80. Kościół był obrońcą praw człowieka i obywatela. Nic zresztą dziwnego, bo to Jan Paweł II na początku swego pontyfikatu dokonał wielkiego dzieła uznania praw człowieka i obywatela za prawa „naturalne”, a więc dane człowiekowi od Boga. „Naturalizacja” praw człowieka i obywatela, jakby w duchu wstępu do Konstytucji Amerykańskiej, miała ogromne znaczenie dla Polski i Polaków. Miała też swe zaplecze filozoficzne w koncepcji istoty ludzkiej jako podstawy działania Kościoła. To wtedy padły słowa, że człowiek jest drogą Kościoła… Można więc zapytać, dlaczego teraz odmawia się pełni praw i równości praw różnym kategoriom ludzi? Tym bardziej że Kościół katolicki ostatnio bardzo wyraźnie wskazuje na koncepcję praw człowieka jako gwaranta wolności wyznania i przynależności religijnej w debacie z islamem. Tym bardziej dramatyczne jest pytanie, dlaczego to odmawia się pełni praw obywatelskich np. kobietom czy osobom LGBT?

Pytania i wskazanie sprzeczności w nauczaniu Kościoła w kwestii osób homoseksualnych są tym bardziej istotne, że według „Listu do biskupów Kościoła katolickiego o duszpasterstwie osób homoseksualnych”, przygotowanego przez ówczesnego kardynała Josepha Ratzingera, orientacja seksualna człowieka jest czymś „naturalnym”, danym mu, w tym także orientacja homoseksualna. Ale „List”, będący czymś w rodzaju dekretu watykańskiego, zarazem zakładał, że zgodne z tą orientacją postępowanie, przejawiające się aktywnością seksualną, jest już tylko grzechem. W dokumencie mówi się, że grzech nie może zabraniać człowiekowi bycia członkiem Kościoła, i wspomina się również, że osoby homoseksualne nie mogą być w żaden sposób prześladowane. Ale w tym świetle można zasadnie zadać pytanie: czy obecne stanowisko Kościoła nie jest zaprzeczeniem tego stwierdzenia? Czy nie jest także przekreśleniem uznania orientacji homoseksualnej za „naturalną”?

Seksualność ciągle grzeszna

Mówiąc tak, stajemy od razu wobec ogromu problemu, jaki gnębi Kościół katolicki. Sama kategoria „natury” jest bowiem w języku teologiczno-filozoficznym dwuznaczna: czym innym jest tradycja arystotelesowska traktowania „natury”, czym innym późnośredniowieczne dziedzictwo, zabarwiające „naturę” moralistyczną interpretacją. Tutaj też tkwi problem ze stosunkiem Kościoła do osób homoseksualnych. Nie tylko zresztą z homoseksualnością – dotyczy to w ogóle stosunku do życia seksualnego, do ludzkiej erotyki. Wszak w tradycji Kościoła erotyka jest czymś podejrzanym i w zasadzie grzesznym. Stąd znaczenie koncepcji małżeństwa i jego funkcji prokreacyjnej jako jedynej, w zasadzie do dziś, w pełni nie-grzesznej i dozwolonej formy życia seksualnego!

Sprawdza się w polskim przypadku teza Johna Boswella, że stosunek Kościoła do osób homoseksualnych jest najlepszym wskaźnikiem jego moralnej represyjności lub otwartości. Wszak traktowanie prawnej regulacji związków partnerskich jako niedopuszczalnej to nie tylko – choć głównie – atak na związki osób tej samej płci. Równie mocno krytykuje się osoby heteroseksualne, które chciałyby zawrzeć „tylko taki” związek. Wszystko inne wskazuje też na to, że mamy w tej chwili do czynienia z Kościołem raczej zamkniętym niż otwartym na człowieka. Ani przez jedną chwilę we wszelkich dyskusjach publicznych nie zauważyłem ujęcia kwestii prawnych regulacji z punktu widzenia żywych osób, ich uczuć i potrzeb! W tym także takich, które mogą być wszak wierzące… Na sprawę patrzy się jedynie w moralistyczno-kodeksowej perspektywie zachowania zgodnego z „literą” sformułowaną w 1986 roku.

Nic nie wskazuje, aby oficjalne stanowisko Kościoła mogło ulec w najbliższym czasie zmianie. Tym bardziej, że tłumaczenia Pisma – w tym listów św. Pawła, gdzie traktuje się o stosunkach między mężczyznami – pozostają wciąż sformułowane jako „grzeszne”. Trudno też sobie teraz wyobrazić dyskusję nad sensem oryginalnych słów św. Pawła, którą dawno temu w Kościele i w świecie wywołała słynna i przywoływana już praca Boswella. Sądzę więc, że w najbliższym czasie trudno sobie wyobrazić zmianę oficjalnego poglądu Kościoła.

Tym bardziej więc w sprawie związków partnerskich trzeba zaakcentować sprawę suwerenności państwa i regulacji stosunków społecznych – takich, które sprzyjałyby społeczeństwu, dobru ludzi, a nawet dobru wspólnemu. Wymaga to poważnej dyskusji, dyskusji na serio, choćby nawet z rzekomym „zagrożeniem rodziny” przez związki partnerskie. Wszak te postulaty środowisk homoseksualnych można uznać za zwycięstwo idei związków monogamicznych. Ba, część intelektualistów i działaczy lesbijskich i gejowskich jest skłonna uznać takie regulacje za swego rodzaju „heteroseksualizację” relacji jednopłciowych. Otwarta dyskusja może ujawnić wiele kwestii i odcieni zagadnienia, także moralnych. Obawiam się, niestety, że w Polsce brakuje polityków, którzy byliby w stanie, czy to utworzyć, czy to uczestniczyć w takiej poważnej debacie. Jak widać, poruszyć by ona musiała wiele różnych kwestii. Jeśli wziąć zaś kondycję polskiego Kościoła, kondycję umysłową, to taka debata wydaje mi się marzeniem ściętej głowy.

Niczego do końca nie można przesądzić. Miejmy nadzieję, że Duch nie opuścił także tej ziemi…

* Ireneusz Krzemiński, profesor socjologii, wykładowca Instytutu Socjologii UW.

Do góry

***

Pojęcie neutralności światopoglądowej jest puste

Z jednej strony PO pękła w środku, a z drugiej pojawił się silny ruch kwestionujący porządek myślenia w postaci SLD i Ruchu Palikota. Konflikt nabrał przez to wymiaru nie tylko światopoglądowego, ale i politycznego – tłumaczy Paweł Śpiewak w rozmowie z Tomaszem Sawczukiem.

Tomasz Sawczuk: Dlaczego pomysł ustawy o związkach partnerskich wywołał tak wiele kontrowersji? 

Paweł Śpiewak: To chyba dosyć proste. To jest zderzenie kulturowe. Polska tradycja w dominujący sposób jest związana z tradycją katolicką, w której pojęcie małżeństwa jest zarezerwowane dla związków mężczyzny i kobiety. Z tym też związana jest odpowiednia definicja rodziny. Zwolennicy związków partnerskich rzucają wyzwanie i definicji rodziny, i wyłącznej ważności związków damsko-męskich.

Temat ten nie po raz pierwszy pojawia się w debacie publicznej. Ale wydaje się, że tym razem puściły hamulce, dyskusja była dużo bardziej burzliwa. 

O ile wiem, to jednak była pierwsza debata na taką skalę. Istotne jest to, że partia rządząca, Platforma Obywatelska, zapowiadała przed wyborami, że będzie chciała coś zrobić w tej dziedzinie: wprowadzić nową ustawową instytucję pod tytułem „związek partnerski”. W związku z tym z jednej strony PO pękła w środku, a z drugiej pojawił się silny ruch kwestionujący porządek myślenia w postaci SLD i Ruchu Palikota. Konflikt nabrał przez to wymiaru nie tylko światopoglądowego, ale i politycznego. To zawirowanie było przedstawiane intensywniej przez media.

Czy sam konflikt dotyczy przede wszystkim związków par homoseksualnych, czy jest równie ważny w odniesieniu do heteroseksualnych, które zawierając związki partnerskie, miałyby przyczynić się do zmiany tradycyjnej roli rodziny? 

Chodzi generalnie o definicję rodziny. Pada tu argument, że konstytucja broni rodziny i pojęcie to jest tam dokładnie zdefiniowane. Po części jest to więc w sposób oczywisty kwestia homoseksualizmu, który jest w Polsce wysoce nieakceptowany – taki pogląd wypowiada ponad 60 proc. społeczeństwa. Ale druga sprawa jest taka, że związek uświęcony przez Kościół straciłby część swojej ważności, ponieważ pojawiłby się nowy rodzaj związków międzyludzkich, który z tradycyjnej perspektywy uważa się za nie dość „mocny”. Oprócz związków religijnych są małżeństwa urzędowe, które posiadają takie same prawa, jak związki religijne, ale ich sankcja jest o wiele wyższa. Otwarcie się na związki partnerskie jest wedle większości ludzi otwarciem na coś kruchego, niepewnego, co może skutkować rozpadem więzi społecznych. To dla mnie bardzo ważny element tej dyskusji.

A z punktu widzenia państwa, liberalno-demokratycznego i świeckiego, czy bardziej istotne jest zapewnienie praw homoseksualistom, czy też to, by państwo prawnie reagowało na nowe modele rodziny? 

Po pierwsze, pojęcie neutralności światopoglądowej jest puste. Możemy filozoficznie zdefiniować, co autor tej formuły miał na myśli, ale bardzo trudno jest to w praktyce stosować. Każda definicja neutralności światopoglądowej, ale również wolności i innych pojęć, jest zawsze definicją, w której ta neutralność oznacza jednak dominację jednego lub drugiego światopoglądu. Hasło neutralności używane przez liberalną stronę ma zawsze liberalne konsekwencje. Oznacza, że wszystkie religie, ideologie muszą przyjąć zasady kompromisu, tolerancji, pluralizmu i równouprawnienia, a na to biskupi zgodzić się nie mogą. Po drugie, uważam, że pojawiają się nowe obowiązki państwa. Jeżeli 20 proc. dzieci, a nawet więcej, rodzi się poza związkami małżeńskimi, jeżeli liczba par żyjących ze sobą bez związku małżeńskiego jest duża i stale rośnie, bez względu na płeć i charakter tego związku, to moim zdaniem jest niemożliwe, by pozostawić tak wielką grupę ludzi w sytuacji prawnego niedookreślenia. Jest to niepoważne. W takiej sytuacji państwo (czyli jego urzędnicy, posłowie) nie rozumie dokonujących się zmian kulturowych i obyczajowych, zamyka na nie oczy i w gruncie rzeczy lekceważy potrzeby i interesy poważnej części swoich obywateli.

Pojawia się zatem pytanie, jak problem związków partnerskich rozwiązać. Ronald Dworkin, pisząc o aborcji, stwierdził, że wszystkie strony sporu uznają w jakiejś formie świętość życia i upatrywał w tym gruntu do dyskusji. Czy możliwy jest podobny, wspólny punkt wyjścia w sprawie związków partnerskich, aby można było porozumieć się chociaż w podstawowych kwestiach, aby debata o nich była bardziej ucywilizowana? 

Klasycznego sporu aksjologicznego nie da się rozwiązać metodami intelektualnymi. Dworkin stroił sobie żarty, mówiąc to, co mówił, natomiast gdyby uważał to samo w kwestii związków partnerskich, też popełniłby fundamentalny błąd. Kościół potępia uprawianie seksu w związkach, które nie są pobłogosławione i w tym sensie zalegalizowane. Jeżeli uznałby, że związki partnerskie mają taką samą wagę, pełne prawne usankcjonowanie, być może nie w 100 proc., jak w wypadku ślubu, ale bardzo wysokie, to przyznawałby nie wprost, że katolickie reguły życia seksualnego przestają de facto obowiązywać. W związku z tym Kościół, który obsesyjnie żyje problemami seksu, dla którego obrona czystości przedmałżeńskiej i małżeńskiej jest tak bardzo ważna, na dobrą sprawę stawiałby się w bardzo dwuznacznej sytuacji. Mówiąc szczerze, nie bardzo wiem, jak mógłby z tej sytuacji wybrnąć. Nie zapowiada się na modyfikację jego poglądu na seksualność. Dla posłów PiS czy części PO, którzy mają bliski kościelnego pogląd na te sprawy, związki partnerskie są już z tego powodu absolutnie nie do przyjęcia.

Jeżeli nie możemy znaleźć platformy do dyskusji, to w jaki sposób powinniśmy argumentować za rozszerzeniem praw par homoseksualnych? 

I nie tylko homoseksualnych. Jedyny argument to argument niereligijny. Dla mnie tym argumentem jest kwestia odpowiedzialności za drugą osobę. Jeżeli ktoś jest w trwałym czy względnie trwałym związku z drugą osobą, to ponosi odpowiedzialność za nią, która ma nie tylko wymiar czysto emocjonalny, ale i bardzo życiowy. Innego argumentu nie widzę. Kościół, wybierając surową doktrynę seksualności, nie bierze pod uwagę, że w konflikcie z nią jest reguła odpowiedzialności, współodpowiedzialności. Nie mam żadnych wątpliwości, że to jest autentyczny spór i jego rozwiązanie to problem Kościoła. Kościół, tak samo jak państwo polskie, nie może udawać, że problemu nie ma. Powinien coś z tym zrobić. Nie ma możliwości rozwiązania przy tym surowym, dogmatycznym trzymaniu się aktualnej doktryny. Tak naprawdę wielka zmiana w Kościele jest potrzebna, choć wątpię, czy możliwa.

Czy w takim razie wszystko zależy od tego, kto będzie miał większość w parlamencie? 

Tak. Nie do pomyślenia było, żeby Hiszpania, kiedyś niezwykle katolicka, czy Anglia, też bardzo związana z Kościołem anglikańskim, dokonały aż takich zmian. Żeby biskupi anglikańscy mogli otwarcie mówić o swoim homoseksualizmie czy żeby Kortezy przegłosowały, że istnieje małżeństwo homoseksualne. To jest wielka zmiana w obyczajowości, w stylu życia współczesnych społeczeństw. Wydaje mi się, że ta zmiana może się dokonać jedynie w ten sposób, że zwolennicy takiego poglądu będą mieli więcej reprezentantów w sejmie, a Kościół nie tyle pogodzi się z tym, co przyjmie do wiadomości istnienie nowych zjawisk kulturowych.

Jak ocenia pan propozycję frakcji Jarosława Gowina w PO, by prawa osób pozostających we wspólnym pożyciu zostały rozszerzone na gruncie kodeksu cywilnego, zamiast instytucjonalizacji związków? Czy to dobry pomysł, taka próba trzeciej drogi? 

Instytucjonalizacja obejmuje jeden istotny element – sprawia, że wymóg odpowiedzialności za drugą osobę może być prawnie wspierany przez państwo. Robię wtedy coś nie tylko dlatego, że chcę, ale że muszę, ponieważ takie jest prawo. W ten sposób państwo zostaje wciągnięte do tej sytuacji. W innym wypadku kupuję to, co mi odpowiada. Wybieram to, co jest wygodne, jak z karty w restauracji: mogę wziąć zupę i kompot, ale bez drugiego dania. Będę mógł dowiedzieć się o tę osobę w szpitalu, ale to nie znaczy, że będę chciał przekazywać jej swój majątek. To słabe narzędzie działania, a jest to za poważna sprawa ze względu na liczbę tych związków i na konsekwencje – od dzieci począwszy, a skończywszy na wspólnym majątku, wspólnym mieszkaniu – żeby to lekceważyć. Szczególnie wtedy, gdy albo ktoś umiera, albo para się rozchodzi. Trzeba coś z tym zrobić i nie można powiedzieć, że państwo umywa ręce.

Wydaje się, że to, o czym pan mówi, jest do zaakceptowania przez wielu konserwatystów, przypomina retorykę, której używał w tej sprawie David Cameron. Dlaczego nie przekonuje to konserwatystów nad Wisłą? 

Z bardzo prostego powodu. Za Cameronem stoi zupełnie inny konserwatyzm. Tradycja Camerona to tradycja konserwatyzmu społecznego. Trzeba być wiernym tradycji, która jednak się zmienia, ufać przesądom ludzi. Oczywiście to nie znaczy, że trzeba się spieszyć ze zmianami. Ale nie jest tak, że konserwatyzm jest społecznie immobilny. Natomiast polski konserwatyzm jest konserwatyzmem wartości absolutnych. To my mamy się dostosować do wartości, a nie na odwrót. One same pozostają niezmienne. W pewnym sensie jeżeli ktoś wykroczy poza wszechświat wartości, które proponuje Kościół czy jego ideologowie, to zdradził wiarę i koniec. Polski konserwatyzm jest konserwatyzmem ultramontańskim, a konserwatyzm brytyjski nie ma tego posmaku.

* Paweł Śpiewak, profesor socjologii, dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. 

** Tomasz Sawczuk, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

dyskusja4 small

Do góry

***

Dorota Pudzianowska

Magia konstytucyjnego małżeństwa

Po odrzuceniu trzech projektów ustaw o związkach partnerskich przez Sejm, prezydent zaproponował odstąpienie od nowej ustawy o związkach partnerskich, a w zamian pójście w kierunku nowelizacji ustaw już istniejących. Uczynił to w duchu koncyliacji, ale z założeniem, że chodzi o uniknięcie ryzyka niekonstytucyjności. Pomysł podchwycił poseł PO Jacek Żalek, przygotowując ustawę „o wspólnym pożyciu”, która nie tworzy nowego „stanu cywilnego”, ale ułatwia na poziomie konkretnych rozwiązań funkcjonowanie w związkach, które pozostaną nieformalne.

Mam z tą propozycją problem. Przede wszystkim dlatego, że jej pomysł wziął się z poglądu, zgodnie z którym art. 18. Konstytucji RP wyklucza możliwość instytucjonalizacji związków partnerskich. Tymczasem przepis ten stanowi, że „[m]ałżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”. Interpretacja idąca w kierunku wykluczenia możliwości instytucjonalizacji związków partnerskich oparta jest z jednej strony na treściach „zaklętych” w tekście konstytucji, a z drugiej strony na „zaklinaniu” znaczenia terminu „ochrona i opieka”.

Treści zaklęte w ustawie zasadniczej

W dyskusji nad interpretacją art. 18. Konstytucji pojawił się argument o charakterze legendy konstytucyjnej. W Sejmie wiceminister Michał Królikowski mówił, że jego zdaniem art. 18. jest szczególny, dlatego że jest wynikiem spotkania, jakie 2 marca 1997 roku odbył ówczesny marszałek sejmu Józef Zych z Komisją Wspólną Episkopatu. Relacjonował, że w wyniku tego spotkania miało dojść do kompromisu, czyli do zapisu dotyczącego rodziny w znanej nam dziś formie, „co będzie w przyszłości uniemożliwiało wprowadzenie związków homoseksualnych” bez zmiany konstytucji. Wyparł się tego jednak Józef Zych, stwierdzając, że żadnych negocjacji nie prowadził i nie zawierał żadnego kompromisu (podaję za wyborcza.pl). Sprawę pozostawiam bez komentarza.

Z kolei w przypisie w opinii Pierwszego Prezesa SN do projektu ustawy o związkach partnerskich posła PO Artura Dunina można przeczytać, że „[z] wypowiedzi uczestników Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego jednoznacznie wynikało, że sformułowanie art. 18. Konstytucji miało uniemożliwić instytucjonalizację związków osób tej samej płci” ibyło to oceniane jako „wyjście naprzeciw postulatom Episkopatu” (przypis nr 3). Warto jednak zwrócić uwagę, że argument z prac przygotowawczych może mieć jedynie charakter uzupełniający. Wykładnia językowa nie jest jedyna. Nie można tekstu prawnego interpretować wbrew literalnemu brzmieniu, odwołując się do prac przygotowawczych i do jakiegoś tajemniczego kompromisu z episkopatem. Jeśli o prawach i wolnościach jednostek miałyby decydować nie tekst konstytucji, a domniemane intencje niektórych jej twórców, to nie moglibyśmy twierdzić, że żyjemy w państwie prawa. Ponadto, jeśli już w 1997 roku twórcy konstytucji obawiali się instytucjonalizacji związków partnerskich, to „wyjście naprzeciw” postulatom episkopatu znalazłoby raczej swój wyraz w wyraźnym zakazie instytucjonalizacji tych związków.

Zakinanie konstytucji 

Inny argument przytaczany na poparcie tezy, że art. 18. Konstytucji wyklucza instytucjonalizację związków partnerskich, to ten, że „[p]referowane konstytucyjnie jest tworzenie rodziny przez małżeństwo” (z opinii Pierwszego Prezesa SN). Janusz Piechociński z PSL mówi z kolei: „[n]ie pozwolimy, aby prawnie zmniejszało to preferencję małżeństwa i osłabiało pozycję rodziny”. Jednak preferencja to nie to samo co opieka. Słusznie pisze Jan Woleński, że „[p]referować można coś wobec czegoś innego, a opieka i ochrona tego bynajmniej nie zakłada. Owszem, opieka lub ochrona A może zakładać preferencję A wobec jakiegoś B, ale to musi być dokładnie powiedziane”. Tekst ustawy tego jednak nie mówi. Ochrona małżeństwa ustanowiona w konstytucji oznacza, że nie można ustawą znieść ochrony małżeństwa rozumianego jako związek kobiety i mężczyzny oraz że konieczne jest zapewnienie małżeństwu prawnej ochrony. Jak trafnie podnosi Wojciech Sadurski, z konstytucji nie wynika, że ustawodawca nie może uznać, że jakieś inne związki mogą korzystać z podobnego lub nawet równego statusu, co konstytucyjnie chronione małżeństwa.

Ponadto, nawet gdyby uznać, że mamy do czynienia z konstytucyjną preferencją małżeństwa, to nie oznacza to automatycznego zakazu tworzenia alternatyw w postaci związków partnerskich. To tak, jakby chcieć zakazać wynajmu mieszkań i prowadzenia polityki mieszkalnictwa socjalnego, żeby chronić własność. Ta preferencja to ewentualnie nakaz, żeby z małżeństwem wiązał się najszerszy zakres praw (tak na przykład prof. P. Winczorek). O ile bilans między instytucją związków partnerskich a małżeństwem wychodzi na plus dla tej ostatniej instytucji, to wszystko jest w (konstytucyjnym) porządku.

Proponowanie „trzeciej drogi” polegającej na odrzuceniu pomysłu ustawy instytucjonalizującej związki partnerskie i pójście w stronę nowelizacji niektórych ustaw ubrane jest w pozór racjonalności. Jednak źródłem tej propozycji jest interpretacja konstytucji, która jest naciągana, nielogiczna czy po prostu magiczna. Jest ona jednocześnie nieuprawniona, ponieważ oparta na sprzecznym z konstytucją założeniu o braku prawnej ochrony rodziny nie rozumianej jako tradycyjne małżeństwo.

* Dorota Pudzianowska, doktor nauk prawnych, socjolog. Jest adiunktem na Wydziale Prawa i Administracji UW. W Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka prowadzi Program Antydyskryminacyjny „Artykuł 32”.

Do góry

***

Autor koncepcji numeru : Aleksander Smolar.

Autor ilustracji: Antek Sieczkowski.

Współpraca:  Anna Piekarska, Jakub Krzeski, Tomasz Sawczuk, Łukasz Pawłowski.

„Kultura Liberalna” nr 215 (8/2013) z 19 lutego 2013 r.