Projekt „Pierwsza Książka Mojego Dziecka” to wspólna inicjatywa Fundacji „ABCXXI – Cała Polska czyta dzieciom” i Narodowego Centrum Kultury, realizowana pod honorowym patronatem ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Kobietom, które po 6. lutego urodzą dzieci w województwach: świętokrzyskim, podkarpackim, podlaskim i warmińsko-mazurskim zostanie wręczony zestaw, składający się z filmu edukacyjnego „Jak kochać dziecko?”, płyty z „Kołysankami i śpiewankami dla Najmłodszych” oraz „Pierwszej książki mojego dziecka”.
Akcja odbiła się szerokim echem w środowisku związanym z literaturą dla najmłodszych, wzbudzając dyskusję o tym, jakie książki dla dzieci powinno promować ministerstwo. O inicjatywie fundacji i Narodowego Centrum Kultury oraz o kondycji literatury dziecięcej z Moniką Obuchow rozmawia Katarzyna Sarek.
***
Katarzyna Sarek: Jako osoba zawodowo związana z literaturą dziecięcą jak pani ocenia „Pierwszą książkę mojego dziecka”, nazwaną przez ministra Zdrojewskiego „piękną książką”?
Monika Obuchow: Najpierw pojawiają się najprostsze emocje, frustracja i chęć odreagowania kontaktu z czymś tak brzydkim i nieprofesjonalnym. Potem przychodzi pewna refleksja, bo okazuje się, że w środowisku ludzi wykształconych, ale niezwiązanych bezpośrednio z wiedzą o estetyce, książka nie budzi negatywnych emocji.
Dlaczego uważa pani, że ta książka jest brzydka? Co w niej jest nie tak?
Wszystkiego jest za dużo. Zaczynając od okładki – kolor niebieski przechodzący od ciemnego do najjaśniejszego, tytuł napisany stylizowanym na odręczny krojem i dodatkowo ozdobiony cieniem, całość jeszcze otoczona ramką. W tym wszystkim dwie płaskie postaci. Gdy otworzymy książkę i zobaczymy rozkładówki, mamy wrażenie, że strony „się nie widzą”, więc nie wchodzą w żaden twórczy dialog. Ilustracje narysowano prostą kreską: wielkie głowy o głupawym wyrazie twarzy są płaskie, wypełnione kolorem ze sztancy. Poza tym tekst zilustrowano jeden do jednego, obrazy są echem tekstu: wierszyk o słoniku – obok słonik, napisano idzie, więc idzie. Obraz nie dodaje niczego do tego, co mówi tekst i na odwrót.
Czyli ilustracje nie korespondują z obrazem?
Rozkładówka, czyli pojedynczy kadr, to, co widzi czytający, prawa i lewa strona, pozbawiona jest jakiegokolwiek spójnego układu estetycznego. O tym myślałam, mówiąc, że obie strony „się nie widzą”. Wzrok ludzki rejestruje obraz w pewien określony sposób, dzieci dłużej niż dorośli błądzą wzrokiem, a maluch, czyli odbiorca tej książki, potrzebuje wyraźnych, nieprzeładowanych informacjami obrazów. Książka obrazkowa to nie tylko związek pomiędzy słowem a obrazem, ale także dialog obu tych rzeczy z formą – okładką, wyklejką, stroną tytułową. W tej publikacji ilustracje są wepchnięte pomiędzy tekst przypadkowo, strony są przeładowane. Strojność, jednym słowem. Ani centymetra wolnego miejsca.
Coś w stylu disnejowskim?
Moim zdaniem produkcje Disneya są o wiele bardziej wyrafinowane, ponieważ stoi za nimi sztab projektantów, którzy wiedzą, jak dotrzeć do masowego odbiorcy. Niedługo po wydaniu tej książki byłam w Berlinie i mimo że naprawdę uważnie i celowo szukałam, nie natknęłam się na podobną propozycję.
Wiemy, jak wygląda poziom czytelnictwa w Polsce, czytamy mało i przypuszczam, że w wielu polskich domach nie ma żadnej książki. Może to jest próba dania czegoś prostego i łatwego w odbiorze, żeby nie przestraszyć czy zniechęcić rodziców, którzy nie mają zwyczaju czytania książek?
Tu pojawiają się ważna kwestia – dla kogo jest ta książka?
Jest wręczana matkom w szpitalu…
Książka jest za darmo, więc nie musi się wdzięczyć do rodziców, antycypując ich niewyszukany gust. Dlaczego ludziom serwować kicz? Nie cenimy ich aż tak bardzo, żeby dać im coś pięknego? Poza tym, tytuł brzmi „Pierwsza książka mojego dziecka”.
Czyli jest to książka dla małych dzieci?
Też nie. To nie jest książka dla najmłodszych dzieci. Powodem jest wizualne przeładowanie, o którym już wspomniałam, ale także liczne apele instruktażowo-wychowawcze do rodziców, które powinny znaleźć się w broszurze informacyjnej, nie w książce dla niemowlaków. W środku znajdziemy trochę klasyki, np. „Lokomotywę”, ale większość utworów napisano specjalnie do tego projektu i są one niestety nie najwyższych lotów…
Z pani słów wynika, że również jej treść nie jest satysfakcjonująca.
Nad rymami z nowych wierszy można się pastwić w nieskończoność, nie będę tego robiła. Czytelnictwo dzieci jest właściwie „oglądactwem”, „Orbis pictus, czyli świat w obrazkach” Jana Komeńskiego, uważana za pierwszą obrazkową książkę dla dzieci, powstała w XVII wieku. Już wtedy wiedziano, że obraz przyciąga dzieci do książek. Dlaczego więc uparcie odwracamy się od obrazu, tylko dlatego, że postrzegamy słowo jako wartość nadrzędną? W picture book, współczesnej książce obrazkowej, słowo współistnieje z obrazem po to, by doskonalić wiedzę o obu. Oglądając ilustracje dziecko wzbogaca swój zasób językowy, opowiada o nich, stara się to, co widzi, ubrać w słowa. Ta forma wymaga także wiele od rodzica, bo podany tekst jest tylko kluczem do interpretacji, każdy odbiorca, dorosły i dziecięcy, jest w takiej sytuacji kreatorem ostatecznego przekazu. Razem uczą się także odczytywać przekaz wizualny zawarty we współczesnej kulturze.
W Internecie można znaleźć całkiem sporo pozytywnych opinii na temat książki wydanej przez fundację.
Chce pani zapytać, dlaczego ludzie nie widzą brzydoty w takiej książce? Dlatego, że nie przykładamy tej samej miary do kultury dla dzieci, co do kultury generalnie. Kultury dla dzieci nie traktuje się poważnie. Jestem często przedstawiana jako osoba zajmująca się „książeczkami dla dzieciaczków”, jako matka dwójki dzieci, a nie po prostu dziennikarka. O pediatrze nie mówi się przecież jako o ojcu dziesięciorga dzieci. U nas mówienie o kulturze dziecięcej usprawiedliwia jedynie posiadanie licznej dziatwy.
Obniżamy wymagania, gdy chodzi o kulturę dla dzieci?
Tak. Wymagamy jedynie, aby była zabawna w najprostszy sposób, czyli ma być kolorowo i z prostymi rymami. Postrzegamy dzieci jako uśmiechnięte kolorowe i beztroskie ludziki. Motyle. Wierzymy więc, że nieskomplikowany przekaz dla nieskomplikowanych ludzików może stworzyć każdy, więc i coraz więcej celebrytów próbuje swych sił na tym polu. Oczywiście tylko dlatego, że mają dzieci. A jeśli dzieci są dla nas nie w pełni rozwiniętymi ludźmi, czy też niedorozwiniętymi dorosłymi, to w rezultacie nie wierzymy w ich możliwości poznawcze, nie dajemy im wolności interpretacji. Zakładamy, że niewielkie kompetencje językowe oznaczają prostotę myślenia. Zdaje nam się, że im trzeba wszystko tłumaczyć. I tłumaczymy. A przez to nie uczymy, że można samemu coś odczytać dla siebie. Potem rodzic mówi: „Ale moje dziecko nie lubi takich ilustracji”. Sęk w tym, że bardzo często jest to samosprawdzająca się przepowiednia. Jeśli nie pokazuje się dzieciom pewnego rodzaju rzeczy, one nie wiedzą, że takowe istnieją. A jak już się o nich dowiedzą, to wydają im się obce. Podobna awersja powstaje, gdy daje się jakąś rzecz z nieprzyjaznym komentarzem lub słabo skrywanym negatywnym nastawieniem. Dzieci doskonale odczytują pozawerbalne informacje od swoich rodziców i, orientując się jakie jest ich podejście, przejmują je jako swoje. W końcu do pewnego momentu w ich oczach my, dorośli, jesteśmy wielcy.
W składzie jury Fundacji „ABCXXI – Cała Polska czyta dzieciom”, która z zaproszonych do udziału twórców ostatecznie wybrała litewskiego ilustratora Ilię Bereznickasa, znajdowali się również artyści plastycy. Wygląda na to, że środowisko artystów jest podzielone. Część środowiska uważa, że należy promować rzeczy trudniejsze – edukować odbiorcę, a część uważa, że należy dzieciom dawać to, co już znają i lubią.
To nie jest walka pomiędzy klasyką i awangardą. To, co prezentuje sobą „Pierwsza książka mojego dziecka” nie jest dobrej jakości klasyką, czy choćby dobrze zaprojektowanym mainstreamem. W ciągu ostatnich dwudziestu lat kultura dla dzieci została wyparta i jedynie książce obrazkowej udało się w pewien sposób wybić. Prawdopodobnie dlatego, że nie wymaga tak dużych nakładów jak np. nakręcenie filmu, na pewno dlatego, że mamy świetnych pedagogów – Katedra Projektowania Książki ASP mieści się 350 metrów od Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Książkę wymyśliła fundacja i może panią zdziwię, ale uważam, że fundacja ma prawo do własnego zdania i gustu. Gdyby Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie wpisał się do niej w zachwycie, mówiąc, że jest „piękna”, nie objął patronatem, zbyłabym całe przedsięwzięcie milczeniem. Fundacja jest organizacją, która co prawda zależy od środków publicznych, ale dopóki ich nie dostanie, może robić, co chce.
Ale ta książka została wydana z finansową pomocą MKiDN i objęta patronatem ministra! Rozpoczęto głośną kampanię społeczną, wyszedł wysoki nakład – 6 tys. egzemplarzy, a to dopiero początek akcji, która ma objąć całą Polskę.
Należałoby zadać pytanie, dlaczego minister nie ma ciała doradczego, które znałoby się na tym, czym jest kultura dla dzieci, i wytyczało standardy? Jeśli jesteśmy rodzicami i, mówiąc górnolotnie, chcemy sensownie poprowadzić swoje dziecko przez meandry sztuki, robimy to po omacku, bo nie istnieje żaden program, który by podpowiadał, co wartościowego ta kultura może nam zaoferować. Rodzice są zdani na swoje własne poszukiwania i najczęściej szukają informacji w internecie.
Czyli nadzieja tkwi w rodzicach? To w końcu oni wybierają książki i czytają je swoim dzieciom.
To prawda i dlatego współcześni twórcy starają się tak zaprojektować książkę, aby zainteresowała także dorosłego odbiorcę.
Zgodnie z zasadą, że jeśli rodzic nie lubi jakiejś książki, to rzadziej po nią sięga?
W przeciwieństwie do książek rozdawanych za darmo, te w księgarniach podlegają prawom rynku. To jedna rzecz. Jest jednak coś ważniejszego. Dorosły też może sporo zyskać, obcując z książką obrazkową. Jestem wielbicielką tych książek, mam ich w domu prawie pięć tysięcy, i nie ma wyraźnego podziału, które należą do dzieci, a które są moje. Dzieci czują, że jeśli dorosły obdarza książki tak wielką atencją, musi być w nich coś naprawdę interesującego.
Polscy rodzice mają przecież pod ręką całkiem spory dorobek naszych twórców.
Polscy artyści znów stali się potęgą, mamy i nowe talenty, i ciągle działających uznanych twórców, co roku nasi ilustratorzy zdobywają nagrody na Targach w Bolonii. Po dwudziestu latach od zapaści spowodowanej przemianami udało się wrócić do dobrych standardów i dobrych książek – na takich my się wychowaliśmy. Zarówno ja, jak i mnie podobni pasjonaci, pracują na to, aby przywrócić świadomość powagi jaką ma kultura dla dzieci i promować wszelkie objawy jej odrodzenia. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego pisząc o wspomnianej pozycji „piękna książka”, przekreśla dotychczasowe dokonania polskiej książki dla dzieci. Okazuje się, że to wszystko jest niepotrzebne i nieważne, ponieważ można wziąć pierwszą lepszą książkę z supermarketu, wpisać do niej, że jest piękna i pokazać jako wzór.
Inne publikacje promowane przez MKiDN, jak seria z Dydkiem czy chomikiem Wincentym, są utrzymane w podobnej stylistyce – są bardzo kolorowe i dosłowne.
Problem tkwi w tym, że ministerstwo nie jest zainteresowane dialogiem ze środowiskiem twórców dla dzieci. Zwracano się już do ministra z propozycją spotkania i rozmowy, ale do spotkania nie doszło. Seria z Dydkiem została wydana w imponującym nakładzie 30 tysięcy egzemplarzy, podczas gdy średni nakład książki dziecięcej to 2 tysiące. Okazuje się, że w Polsce to małe wydawnictwa prowadzone przez idealistów, którzy szukają nowych, ciekawych artystów, są prawdziwymi mecenasami tej kultury. „Dziedzictwem” tej akcji pozostanie mnóstwo książek, za które ministerstwo powinno się wstydzić. Jeśli, skądinąd szczytna i bardzo potrzebna, ale źle zrealizowana, akcja „Pierwsza książka” będzie miała swój dalszy ciąg i uda się zrealizować cel – czyli wręczenie jej każdemu noworodkowi w Polsce – to nakład może sięgnąć 450 tysięcy egzemplarzy. Tyle mniej więcej rodzi się dzieci w Polsce każdego roku.
Jak zatem powinien wyglądać proces wyboru książki, która miałaby być promowana w tego typu akcjach?
Taką pozycję powinno się konsultować także z grafikami, projektantami książki. Można do nich trafić, idąc na ASP. Artysta, który maluje obrazy, nie do końca rozumie istotę książki obrazkowej – ona się rządzi innymi prawami, posiada potężny bagaż historyczny. Już w XVIII wieku (a nawet wcześniej, jeśli się uprzeć) znano książki przestrzenne z ruchomymi elementami, tzw. pop-up, oczywiście bardziej jako zabawę dla wybranych niż produkt dla każdego. Książki interaktywne, czyli wplatające element zabawy z papierem, na masową skalę wydawano na początku XX wieku. W 1940 roku zaprojektowano pierwszą książkę specjalnie dla noworodków (zresztą do dziś wydawaną). Nie odkrywamy Ameryki. Bulwersuje mnie to, że najlepsze dokonania polskiej książki, prace najlepszych twórców ostatnich dwudziestu lat, piękne realizacje, nie dostały szansy na dotarcie do ludzi w całej Polsce. Będą znane tylko wąskiemu gronu, które na to stać. A była szansa na zmianę.