Pełny tytuł książki Scotta Carneya – „Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci” – pozwala rozeznać się w ponurej tematyce tego reportażu. Na okładce straszy ludzka czaszka, a w trakcie lektury nie robi się weselej.

Autor przemierza globalne szlaki czerwonego rynku, jedzie wszędzie tam, gdzie sprzedaje się ludzkie ciała i usługi biologiczne. Czerwony rynek wyrasta na styku handlu i medycyny. Obraca się na nim towarami, które trudno wycenić – bo ile kosztuje ludzkie życie lub zdrowie? Książka Carneya podzielona jest na kilka rozdziałów, a każdy z nich poświęcony jest innemu aspektowi czerwonego rynku.

I tak dowiadujemy się, że w Indiach masowo okrada się cmentarze, nielegalnie wykopuje świeże zwłoki i oddziela mięso od kości. Po co? Odpowiednio spreparowane ludzkie szkielety sprzedaje się uniwersytetom medycznym w celach edukacyjnych. Taka wędrówka czeka ciała zmarłych, a jakie transakcje przeprowadza się na żywych?

czerwony_rynek_okladka

W indyjskich miastach, w zamkniętych ośrodkach dla matek surogatek, młode Hinduski czekają na poród, po czym oddają urodzone dziecko parom, które je wcześniej zamówiły. Z kolei na Cypr przywozi się młode Ukrainki i za opłatą pobiera od nich komórki jajowe. Zaraz po zabiegu odsyła się je z powrotem, pozbawione odpowiedniej opieki medycznej (dawstwo komórek jajowych, w przeciwieństwie do dawstwa spermy, jest ryzykownym i uciążliwym zabiegiem). Ale to niestety nie koniec.

„Międzynarodowe kliki lekarzy i przekupne komisje etyczne powoli zamieniają slumsy w Egipcie, RPA, Brazylii i na Filipinach w istne farmy organów”. [1] Te „farmy organów” przyciągają ludzi, którzy jeżdżą po świecie w poszukiwaniu dawców nerek. Przeszczepy w Ameryce są nieporównywalnie droższe niż w takich krajach, jak Pakistan czy Filipiny. Dlatego biorcy przyjeżdżają tam do profesjonalnie urządzonych klinik transplantologii, a odpowiednie firmy znajdują „ochotniczych” dawców w slumsach i w obozach dla uchodźców. Szczęśliwy biorca, którego życie zostało przedłużone o kilka lat, wraca na Zachód z nową nerką, natomiast dawca zostaje tam gdzie był, ze skromną zapłatą (lub bez niej!)  i bez nerki.

Czy medycyna to potwór?

Scott Carney nie twierdzi, że wszyscy lekarze to bandyci i mordercy. Podkreśla, że odmalowany przez niego obraz medycyny jest jednostronny – zajmuje się wyłącznie jej ciemną stroną. Czerwonym rynkiem rządzą zwykłe prawa popytu i podaży. Gdyby opisać historie ludzi znajdujących się po stronie popytu, książka byłaby o wiele bardziej optymistyczna. To pacjenci, których życie zostało przedłużone dzięki przeszczepowi, to rodziny, które wreszcie mają upragnione dziecko, to studenci, którzy mogą efektywnie uczyć się medycyny (repliki ludzkich szkieletów są marną imitacją prawdziwych kości) i dzięki temu są w stanie ratować zdrowie i życie swoich pacjentów. Co więcej, „niektóre z najważniejszych odkryć w nauce były możliwe tylko dlatego, że traktowaliśmy ludzi jak rzeczy” [2]. To wszystko prawda. Ale prawdą jest też ciemna strona czerwonego rynku opisana przez Carneya – historie ludzi, którzy znajdują się po stronie podaży (dawców organów czy ludzkich „królików doświadczalnych” firm farmaceutycznych).

Towary sprzedawane na czerwonym rynku prawie zawsze wędrują w górę drabiny społecznej. Bogaty człowiek raczej nie zostanie dawcą nerki dla obcej mu osoby. Dobrze sytuowana młoda kobieta raczej nie zdecyduje się na ryzykowny zabieg oddania komórki jajowej czy karierę matki zastępczej (donoszenie cudzej ciąży). W perspektywie globalnej to zamożna Północ używa ciał ludzi z biednego Południa. Oczywiście zdarzają się wyjątki. Jednym z nich jest system honorowego krwiodawstwa, który udało się wypracować na Zachodzie. Nie udaje się jednak odtworzyć go w Indiach, których mieszkańcy z powodów kulturowych nie chcą oddawać krwi. Jaki jest tego efekt? Banki krwi i szpitale przyjmują krew pochodzącą z nielegalnych źródeł – Carney opisuje indyjskiego rolnika, który niewolił w swojej stodole kilkunastu mężczyzn nieustannie pobierając od nich krew na sprzedaż. Opisany rolnik nie był jedynym prowadzącym „wampirzy” interes tego typu.

Jawność czy anonimowość?

Zachodnia zasada ochrony prywatności pacjentów ułatwia przestępcom działalność na czerwonym rynku. Biorcy organów nie mogą dowiedzieć się kim był dawca. Oczywiście większość organów pochodzi z ciał osób właśnie zmarłych, wyjątkiem są nerki (ponieważ możliwe jest życie z tylko jedną nerką). Handel organami jest nielegalny prawie we wszystkich krajach świata (wyjątkiem jest Iran). Dawca powinien oddać swoją nerkę z altruistycznych pobudek – dozwolony jest jedynie zwrot kosztów, jaki musiał ponieść w związku z operacją. W praktyce granica między zwrotem kosztów a zapłatą jest fikcją. Carney opisuje historie wielu mieszkańców slumsów, którzy zgodzili się na „oddanie” nerki, np. kobiety potrzebującej pieniędzy na operację córki. Większość kwoty wpłacanej przez biorcę trafia do kliniki przeprowadzającej zabieg oraz do pośredników. Dawca i biorca nierzadko leżą w tym samym szpitalu, ale nie wolno im się poznać. Jak zareagowałby przeciętny Amerykanin dowiadując się, że jego nowy organ pochodzi od zdesperowanej mieszkanki slumsów, która dostała jedynie ułamek wpłaconych przez niego pieniędzy? Według Carneya części ludzkiego ciała nigdy nie powinny być anonimowe. Tylko w ten sposób można prześledzić szlak od dawcy do biorcy i dowiedzieć się czy gdzieś po drodze nie doszło do przestępstwa.

Oczywiście nawet jawność nie rozwiąże wszystkich problemów. Autor „Czerwonego rynku” opisuje pacjentów świadomych tego, że ich nowe organy pochodzą z ciał chińskich więźniów skazanych na śmierć. Chińscy więźniowie (wśród których nie brak więźniów politycznych) traktowani są jak zbiorniki części zamiennych. Jeśli więzień okaże się kompatybilnym dawcą dla klienta-biorcy przyśpiesza się egzekucję. Jego ciało zostaje rozłożone na poszczególne towary („skórę sprzedawano ofiarom poparzeń po dolarze i dwadzieścia centów za centymetr kwadratowy” [3]). Co z sumieniem amerykańskich biorców? Jak pisze Carney: „pacjenci nie przejmowali się tym, skąd pochodzą ich nowe organy. Trzymali się pragmatycznego podejścia w rodzaju: ten facet i tak umrze, a ja mogę się wyleczyć” [4].

Zakazywać czy legalizować?

„Niektórzy naukowcy i ekonomiści uważają, że tylko legalny i uregulowany system może zapobiec wyzyskowi uczestników łańcucha dostaw. Twierdzą, że ludzie nadal będą oddawać organy za pieniądze, bez względu na to, jaką postać będzie miał system prawny” [5]. Przeciwnicy tego stanowiska wykazują, że otwarty handel organami byłby legalizacją wyzysku i niesprawiedliwości. Tam, gdzie handel nerkami jest dopuszczalny, cena za organ drastycznie spada (jest wielu potencjalnych dawców). Człowiek, który decyduje się na nieodwracalne osłabienie własnego zdrowia dla przedłużenia życia obcej osoby, robi to zazwyczaj dlatego, że nie ma innej możliwości zarobienia potrzebnych pieniędzy. Przypadki autentycznie dobrowolnego poświęcenia zdarzają się zazwyczaj jedynie między bliskimi sobie osobami.

Z drugiej strony surowe zakazy powodują, że cały rynek przenosi się do sfery przestępczej, a liczba dostępnych organów (czy komórek jajowych, krwi i innych części ludzkiego ciała) drastycznie maleje. Jak pisze Carney, „nie chcemy zaakceptować otwartego handlu ludzką tkanką, ani ograniczyć sobie dostępu do środków i zabiegów wydłużających życie. Innymi słowy, chcemy zjeść ciastko i nadal je mieć” [6].

Być może zapomnieliśmy o tym, że nasze prawo do zdrowia kończy się tam, gdzie zaczyna się zdrowie drugiego człowieka.

 

Przypisy:

[1] Scott Carney, „Czerwony rynek”, str. 70.
[2] Tamże, str. 219.
[3] Tamże, str. 87.
[4] Tamże, str. 90.
[5] Tamże, str. 84.
[6] Tamże, str. 195.

 

Książka:

Scott Carney „Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci”, przeł. Janusz Ochab, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.