Mikołaj Grynberg, o całe pokolenie młodszy ode mnie, nie jest moim krewnym, ale trochę się znamy, bo portretował mnie przy filmowaniu „Miejsca urodzenia” i portrety te widniały potem na afiszu, ulotce, kasecie, a nawet tylnej okładce mojego „Dziedzictwa” („Aneks” 1993), które skomponowałem z dialogów nagranych przed kamerą i poza nią. Jego książka „Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne” (Wydawnictwo Czarne 2014) również się składa z samych dialogów, jeśli nie liczyć paru minimalnych wprowadzeń do każdego z nich.
Rozmówcy Mikołaja Grynberga, jak i on sam, są potomstwem ludzi, którzy „byli zwierzyną łowną”, „zostali na zawsze uszkodzeni”, „widzieli najgorsze rzeczy na świecie”, „uważali, że nie zasługują na to, by być szczęśliwi”. „Graliśmy normalnych”, „wyglądaliśmy na normalną rodzinę”, ale „nic nie było takie, na jakie wyglądało” – wyznają. Pytają retorycznie, „czy człowiek, na którego oczach zamordowano jego pięcioletniego syna, może być normalny?” i dochodzą do wniosku, że „nie sposób się od Holokaustu uwolnić”. „Wszyscy myślą, że wyzwolenie to szczęście… ale wyzwolenie to też moment, kiedy się orientujesz, że jesteś sam i że nie ma już twojego świata… a ty żyjesz”. Ta istotna konkluzja nie jest nowością, bo dosłownie to samo mówią narratorki „Szkicu węgierskiego” i „Niebieskookiej Marii” w mojej galerii portretów pod zbiorowym tytułem „Drohobycz, Drohobycz”.
„Jestem w komorze gazowej, zasypiam, później się budzę, a wszyscy nie żyją” – to koszmarny wspólny mianownik ocalałych w obu książkach, lecz ich potomkowie opowiadają o szczególnym koszmarze poholokaustowych rodzin mieszanych. Na przykład: „Rodzice nie mieli przyjaciół… nikt nie przychodził do nas, a i myśmy nigdzie nie chodzili”; „Mam z dwu stron dwie różne pustki: z żydowskiej, bo nikogo nie było, a z polskiej, bo mnie nie akceptowali”. Izolowani, wykorzenieni, zagubieni znaleźli się w próżni kulturowej: „siadałyśmy w święta we dwie do wigilijnego stołu”. Jeszcze gorszym koszmarem były małżeństwa, gdzie jedna ze stron (na ogół żona) ukrywała swoje pochodzenie: „Mama po wojnie była w stanie posttraumatycznym i nigdy z niego nie wyszła”. „Wiedziała, że za bycie Żydem jest straszna kara”. „Życie przeżyła jako nie ona”. „Jako już mocno starsza pani pojechała do Izraela i została tam półtora roku… to były jedyne chwile po wojnie, kiedy się nie bała”. A najbardziej koszmarne były związki małżeńskie z antysemitami. Bo „można być antysemitą i mieć swoją Żydówkę w domu”. Klasyczny przykład to Gomułka, główny aktor 1968 roku. „W 1968 świat mojej mamy kolejny raz opustoszał”. W szczególnych przypadkach antysemita nie wiedział, że się ożenił z Żydówką, bo i tak bywało, i „do końca jego życia była tą, za którą on ją uważał”.
Drugie pokolenie ma wiele cech wspólnych z bezpośrednimi dziećmi Holokaustu, które najlepiej znam. Dobrze charakteryzują je wypowiedzi zawarte w książce: „Nie ma się do kogo odezwać, bo wokół jest pusto… odziedziczona pustka”. „Mam w sobie wyrytą niewiarę w ludzi, takie coś, że nikomu w życiu do końca nie ufasz… że to, co widzę, nie jest tym, czym naprawdę jest”. „Nauczyłam się śmiać, ale to nie ze szczęścia…”. „Dobrze jest się ze mną śmiać, ale tak naprawdę nie nawiązuję bliskich relacji”. Specyficzną cechą drugiego pokolenia jest raczej to, że nie rozumiało pojęć rodzinnych: „Co to są «dziadkowie», skąd się oni biorą?” W australijskim przedszkolu nauczycielka zaalarmowała żydowską matkę-imigrantkę, że dziecko jest niedorozwinięte, bo nie wie, co to babcia, dziadek, wujek, ciocia, kuzyn (patrz „Ciąg dalszy”, Warszawa 2008, rozdz. „Milczenie”). „Bardzo mi brakowało tej wiedzy o poprzednich pokoleniach”. „Chciałabym choć raz przytulić się do moich babć”. Stąd usilne, często obsesyjne poszukiwania żydowskich korzeni. Mikołaj Grynberg, z wykształcenia psycholog, rozpoznaje i wskazuje zaburzenia psychiczne tego pokolenia wbrew sceptykom, którzy do niedawna nie wierzyli, że dzieci ocalałych cierpią, „jakby to one przeżyły Zagładę” i wręcz podejrzewali „usilne poszukiwanie zbiorowego urazu Holokaustu, który – gdyby go znaleźć – przywróciłby utracony sens osobistym kłopotom jednostek” (Zygmunt Bauman „Hereditory Victimhood: The Holocaust’s Life as a Ghost”, „Tikkun” 13/1998 i „Widmo Zagłady”, „Midrasz” 9/1999). Zresztą nie zawsze doświadczenia tego pokolenia są negatywne. Na pytanie: „Jak to jest być wychowaną przez ocalałych?”, pada również odpowiedź: „to jest przywilej i odpowiedzialność”; „miałam najlepszych na świecie rodziców”; „chroniłam [ich], żeby nikt nie mógł powtórnie ich zranić”.
Dziwne odrodzenie i grymasy pod adresem Izraela
Niekiedy rozmowy Mikołaja Grynberga ujawniają dziwności tak zwanego odrodzenia życia żydowskiego w Polsce: „Masz u siebie mezuzę?”, „A ty?”, „Miałem, a teraz nie mam”. Ortodoksyjny chłopiec jada tylko z koszernych naczyń, ale obowiązkową jarmułkę zakłada dopiero „tuż przed wejściem do gabinetu…”. Częstochowskie TSKŻ (Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów) boi się swojego własnego szyldu: „Szyldu nie wieszamy od 1968 roku”. Bo co było w 1968 roku? „Wpadli do środka, książki darli, płyty potrzaskali, nawet portret Pereca…”. W 1938 niszczono żydowskie sklepy, w 1968 resztki żydowskiej kultury. A teraz? „Teraz się ta bardzo polska młodzież pojawiła, różne anonimy dostajemy”. Anonimy nie są nowością, lecz powtórką i zmorą z 1968 roku. To materiał dla racjonalistów, którzy zawsze szukali ekonomicznych podstaw antysemityzmu. „Nasza obecność w tamtym kraju dobiegła końca i nie mamy po co udawać, że jest inaczej” – twierdzi potomek urodzony w Ameryce. Ktoś inny uogólnia, że w Europie „wszyscy mają coś na sumieniu” (a nieczystego sumienia nikt nie lubi, nie potrzeba więc przyczyn ekonomicznych ani nawet politycznych – wnioskuje niżej podpisany). A konkluzja jednego z rozmówców, że „nas z tym miejscem łączy ból odziedziczony po rodzicach”, brzmi jak odpowiedź na pretensje, że uczestnicy „marszu żywych” nie przyjeżdżają do Polski podziwiać krajobrazów. Pretensje takie zgłasza zresztą i autor książki, który mieszka w Polsce i broni tej swojej racji stanu – prawie tak samo jak ja pół wieku temu w Izraelu i Ameryce, a nawet jeszcze w kwietniu 1967 roku w Genewie, nim jesienią tegoż roku uciekłem z kraju (patrz „Uchodźcy”, Warszawa 2004).
W książce Mikołaja Grynberga nie zabrakło paru charakterystycznych grymasów pod adresem Izraela. „Uczyłem się, jak być dobrym syjonistą. Jak stamtąd wróciłem, to na prawo ode mnie była już tylko ściana” (s. 112) – mówi jeden z rozmówców. Typowy przejaw odziedziczonej po komunizmie demagogii, która przemalowała jedyną demokrację Bliskiego Wschodu na antypatyczną prawicę, natomiast arabski faszyzm na cacy lewicę. „Izrael jest tak silny, że wytrzyma nienawiść wszystkich, ale nie pchnie go to na właściwą (sic) ścieżkę” (s. 164) – narzeka dobrze sytuowany nowojorski lewicowiec. Zastrzeżenia ma i sam autor: „Posiedzieć tam trochę – tak. Być na stałe – nie. Nie utożsamiam się też z polityką tego kraju. Wiele rozumiem, sporo wybaczam… Może z czasem?” (s. 174). Zastanawiające poczucie wyższości moralnej („wybaczam”), ale i uchylona furtka („może z czasem”), przywodząca na pamięć żydowskich komunistów, którzy psioczyli na Izrael, zanim schronili się pod jego skrzydełka, gdy „antysyjonistyczni” towarzysze ich wytowarzyszyli. Izrael jest azylem, ale niekoniecznie panaceum na odziedziczone bóle: „W tym roku poczułam, że już nie daję rady… Wyjechałam do Francji i patrzyłam na niebieskie niebo” (s. 176). Nie ma wyjaśnienia, w którym „tym roku”, ale w 2014 siedem tysięcy Żydów uciekło spod „niebieskiego nieba” Francji pod bardziej niebieskie niebo Izraela.
Drobne pomyłki i parę poważnych błędów
Tytuł „Oskarżam Auschwitz” jest spóźniony, odstręczający i niewłaściwy, bo tematem przewodnim książki nie jest Auschwitz, lecz „odziedziczona pustka”. Słuszny podtytuł „Opowieści rodzinne” jest oczywiście bliskim krewnym moich „Szkiców rodzinnych” (Warszawa 1990). Dialogi nagrane i spisane przez Mikołaja Grynberga są wartkie, błyskotliwe, czasami rewelacyjne, lecz najwyższe walory literackie ma monolog, którego protagonista sobie zastrzegł, że nie będzie rozmawiał, tylko opowiadał i w rezultacie powstała pierwszoosobowa narracja jak w „Szkicach rodzinnych” czy „Drohobyczu, Drohobyczu”.
Autor przyznaje, że dialogi są wybrane. Nie wyjawia, według jakiego klucza, lecz przypuszczalnie wybrał najinteligentniejsze i najboleśniejsze. Brzmią one prawdziwie i przekonująco, ale nie reprezentują wszystkich, a nawet wątpię, czy większość szczątkowych poholokaustowych rodzin. Moja matka, która przeżyła na aryjskich papierach, i ojczym, który przeżył warszawskie getto i Mauthausen, cieszyli się życiem i wszystkim, co im się udawało zdobyć w Polsce, Izraelu i Ameryce. Wszędzie mieli wielu znajomych i przyjaciół, dla których wydawali sute uczty i bywali na takichże u nich. W Łodzi, gdzie mieszkali od 1945 do 1957 roku, chodzili na wszystkie zabawy taneczne do Klubu Żydowskiego, gdzie zawsze było pełno. Tu zasadnicza różnica: otóż w Łodzi Żydzi po Holokauście nie przestawali być Żydami, jak w Warszawie, gdzie mieszkała i cierpiała – lub nadal mieszka i cierpi – ogromna większość rodzin wybranych przez Mikołaja Grynberga, włącznie z jego własną, i gdzie rzeczywiście panował „strach rodzinny”, o którym zresztą było już parę innych książek. Czy w Warszawie było niebezpieczniej? Przeciwnie. Czy Żydzi w Warszawie byli bardziej strachliwi? Tak, bo w Warszawie (jak w każdej stolicy) panował naturalny „strach”, że się nie zrobi kariery lub straci stanowisko i pozycję towarzyską. W Waszyngtonie ta choroba stołeczna znana jest jako bureaucratic fear (strach biurokratyczny). W warszawskiej specyfice politycznej miała ona o tyle ostrzejszy przebieg, że „niearyjska żona”, początkowo bardzo pomocna w karierze, z czasem stawała się przeszkodą. Stołeczni Żydzi, zwłaszcza w rodzinach mieszanych, płacili szczególnie wysoką cenę tego strachu, przestając – dla rodzinnej kariery i pozycji – być sobą. Nie usprawiedliwia to w niczym antysemickiej presji, której padali ofiarą, ale jednak to był ich wybór.
W książce jest również trochę drobnych pomyłek, zdradzających niezupełną znajomość przedmiotu. Piszemy więc nie grunner (s. 28) ani gruner (s. 218), lecz griner (jidysz), w angielskiej transkrypcji greener i oznacza to „nowoprzybyły imigrant, jeszcze niezorientowany”, a nie – „żółtodziób”. Nie kisz mi tuches (s. 31), lecz kisz mir in tuches (jidysz). Sienkiewicz nie był „strasznym antysemitą” ani w ogóle antysemitą, nawet jeśli pisał o „żydowinach” (s. 53). Nie „Bernarda Ber Marka” (s. 107), lecz „Bernarda Bera Marka”, bo Ber to było jego pierwsze imię zanim je przesłonił Bernardem. Żydowska organizacja charytatywna OSE działała od początku XX, a nie „od początku XIX wieku” (s. 138). Nie gewałt (s. 165), lecz giewałt, bo w jidysz „g” i „k” jest miękkie jak polskie. Błędne jest również tłumaczenie zdania: „Chciałem mieć swoje pieniądze… na colę czy wodę sodową” (s.169). Amerykański nastolatek, mówiąc „soda”, ma na myśli roztrzepaniec z lodów, a nie wodę sodową. Mazel tow! to nie po hebrajsku (s. 170). Mówi się ma-zal tow! (hebr.) lub mazł tow! (jidysz). Nie gezyntechajt, tylko giezyntehajt (dwa błędy w jednym wyrazie). Co ma znaczyć „ukryli się… w dachu” (s. 20) – nie wiem.
I parę poważnych błędów. Nie „sześć milionów ludzi zostało zagazowanych” (s. 143) – co najmniej połowę zgładzono w inny sposób i najwyższy czas o tym wiedzieć. „Holocaust industry” to nie „«przemysł» czerpiący zyski z opowieści o Holokauście” (s. 298), lecz pomówienie, bo takiego „przemysłu” nie ma i wstawienie wyrazu w cudzysłów nie wystarcza. Poważnym błędem jest również puenta wstępu do książki. Jego autorka Anka Grupińska przytacza tragiczny los nieżydowskiej rodziny, która poniosła ciężkie straty w Mauthausen i Buchenwaldzie z konsekwencjami psychicznymi, które po latach doprowadziły do dwóch samobójstw, po czym retorycznie pyta: „Czy naprawdę to zupełnie inne światy? Czy cierpienie nie ma zawsze wspólnej gleby?” i „czy dziedzictwo Zagłady jest naszym żydowskim, czy także naszym polskim – wspólnym, człowieczym dziedzictwem nieludzkiego czasu?”. Odpowiedzi są dosyć proste: a) tak, to są „inne światy”, b) nie, cierpienie nie zawsze ma „wspólną glebę”, c) koszmarna odziedziczona pustka nie jest „wspólnym, człowieczym dziedzictwem” ani nawet ogólnopolskim, natomiast retoryka powyższych pytań jest późną próbą równania reguły z wyjątkiem oraz rozwadniającej uniwersalizacji i co najdziwniejsze, zaprzecza niemal wszystkiemu, co w tych bolesnych rozmowach wypowiedziano i wypłakano.
* Tekst jest zapiskiem z bieżącego pamiętnika Henryka Grynberga. Dotychczas ukazały się „Pamiętnik” oraz „Pamiętnik 2” – oba w wydawnictwie Świat Książki.
Książka:
Mikołaj Grynberg, „Auschwitz oskarżam. Opowieści rodzinne”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.