Dawno, dawno temu, jeszcze w III RP, politolog i PiS-owiec Marek Migalski powiedział Jarosławowi Kaczyńskiemu: „Panie Prezesie, bez Pana nie przetrwamy, z Panem nie wygramy”. Prawo i Sprawiedliwość obejmuje właśnie samodzielne rządy, a teza Migalskiego wydaje mi się wciąż uderzająco prawdziwa.
PiS trwa, bo prezes jest. I wygrało wybory, bo został umiejętnie „schowany” do drugiego szeregu. Bez tego „liftingu” na nic zdałaby się słabość Platformy Obywatelskiej oraz zmęczenie wyborców jej 8-letnimi rządami. Pytanie brzmi, czy ów lifting jest tylko wizerunkową sztuczką, czy może sygnałem dokonującej się w partii zmiany?
Na pierwszy rzut oka myśl o przemianie Prawa i Sprawiedliwości to naiwne bajanie oderwanych od rzeczywistości optymistów. Jarosław Kaczyński wciąż trzyma wszystkie sznurki w swoim ręku. Nic w PiS-ie nie dzieje się bez jego zgody lub przyzwolenia. Co więcej, prezes zarówno w szeregach partyjnych, jak i w „żelaznym” elektoracie Prawa i Sprawiedliwości otoczony jest czymś na kształt kultu – wielu widzi w nim Wodza, Mędrca, nieomal Proroka. O jakiejkolwiek zmianie – poza pozorną, czysto marketingową – nie może zatem być mowy.
A przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Ale czy myśląc w ten sposób, nasi rozliczni „pisolodzy” nie popełniają błędu mityzacji prezesa? Czy nie obrazują go w ten sposób – dokładnie tak samo, jak jego entuzjaści, tyle że z jękiem przerażenia – jako wszechwładnego demiurga? Czy propisowskiego amoku nie zastępuje aby antypisowska histeria?
Jarosław Kaczyński nie jest władcą absolutnym. Zasięg jego kontroli i moc sprawcza są oczywiście w PiS-ie ogromne, ale nie bezgraniczne. Prezes musi się liczyć z rozmaitymi koteriami, nurtami, rozgrywać istniejące między nimi sprzeczności, temu dać, tamtemu zabrać. Nie jest również wszechwiedzący: popełnia błędy, łamie przyjęte alianse, rozczarowuje jednych, budzi sprzeciw drugich.
Prawo i Sprawiedliwość nie jest ugrupowaniem z jednego kruszcu. To dość bogaty konglomerat rozmaitych odmian i odcieni prawicowości. Mieszają się w nim ze sobą różne odmiany republikanizmu, antysystemowości, tradycjonalizmu. Ideologicznie szprycowane przez lata rozmaitymi „wzmacniaczami” („układ”, „kłamstwo smoleńskie”, Polska jako rosyjsko-niemieckie „kondominium”), szeregi partyjne mieszczą w sobie zarówno zatwardziałych bojowników wspomnianych spraw, jak i tych, którzy odnoszą się do nich cynicznie. Takie hasła jak „zamach smoleński” czy „neokolonizacja Rzeczpospolitej” to dla tych ostatnich poręczne cepy, którymi można walić po głowach politycznych przeciwników, ale nie coś, w co się autentycznie wierzy. Podejrzewam (ale to intuicja niepoparta danymi socjologicznymi, bo takowych nie ma), że w PiS-ie to właśnie cynicy, a nie idealiści, są dziś w większości.
Co łączy wszystkich tych ludzi? Oczywiście prezes Kaczyński. Dopytajmy jednak: prezes Kaczyński, czyli kto? Ideolog, który we wszystkim ma rację i wie, jak naprawić chylącą się ku upadkowi Rzeczpospolitą? Czy skuteczny polityk, który jak dotąd jako jedyny potrafił zewrzeć szeregi polskiej prawicy i poprowadzić ją do wyborczego zwycięstwa? Jeżeli to drugie, to Kaczyński nie jest już „tym jedynym”. Wręcz przeciwnie: jest tym właśnie, który przez całe lata uniemożliwiał Prawu i Sprawiedliwości odniesienie wyborczego sukcesu, przegrywając między 2007 a 2015 r. pod rząd szereg wyborów. I dopiero, gdy prowadzanie kampanii przejęli politycy młodego pokolenia – najpierw Andrzej Duda, a następnie Beata Szydło – ta czarna seria została przełamana. Nie wydaje mi się, żeby ta uderzająca zbieżność została przeoczona w partyjnych szeregach. Zdarzają się w nich bez wątpienia „mierne, bierne, ale wierne” marionetki, więcej jest jednak całkiem bystrych cwaniaków.
Z perspektywy politycznej kariery zarówno obecnego prezydenta, jak i przyszłej pani premier nie ma większego zagrożenia niż Jarosław Kaczyński. | Jan Tokarski
Do tego dochodzą jeszcze dwie sprawy. Pierwsza to zarysowujący się na polskiej scenie politycznej coraz wyraźniej konflikt pokoleniowy. Mamy z nim do czynienia w centrum (40-letni Petru kontra starsi o 15-20 lat przywódcy PO) oraz na lewicy („młodzi” Nowacka i Zandberg w starciu ze „starymi” Millerem i Palikotem). Konflikt ten jest naturalny i do jego detonacji nie potrzeba żadnych dodatkowych okoliczności czy motywów. Wystarczy ten jeden, cudownie prosty i nieodparty: młodzi czują, że wreszcie przyszedł ich czas. Otóż jeżeli kiedykolwiek ktokolwiek mógł w Prawie i Sprawiedliwości poczuć, że the time is now, to właśnie Andrzej Duda i Beata Szydło. Jeżeli mają chociaż za grosz instynktu politycznego, powinni doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że ich kariery stanęły na rozdrożu. Albo okażą się marionetkami w rękach prezesa, których ten pozbędzie się bez mrugnięcia okiem przy pierwszej lepszej okazji, albo staną się suwerennymi politycznymi graczami. Owszem, dziś jeszcze nimi nie są – ale mogą się nimi stać.
Z perspektywy politycznej kariery zarówno obecnego prezydenta, jak i przyszłej pani premier nie ma większego zagrożenia niż Jarosław Kaczyński. A nie wydaje mi się, aby Duda i Szydło byli idealistami, dla których własna kariera nic nie znaczy, a „Polska jest najważniejsza”. Myślę raczej, że – podobnie jak dla większości ludzi – w zderzeniu z osobistymi aspiracjami Polska nie ma najmniejszego znaczenia. A już z pewnością nie ma go prezes Kaczyński.
Po drugie, również Prawo i Sprawiedliwość jako formacja polityczna staje dziś wobec zderzenia dwóch sprzecznych tendencji. Z jednej strony pokusą jest taktyka eskalacji: podgrzewania wojen kulturowych, twardego rozliczania „błędów i wypaczeń” III RP, udowodnienia tezy o zamachu etc. Z drugiej – taktyka studzenia sporów, uśmiechniętego wizażu, prezentowania publiczności miłych, wolnych od zacietrzewienia ludzi, którzy „po prostu chcą dobrze dla tego kraju”. Doświadczenia ostatniej dekady uczą, że pierwsza ze wspomnianych opcji dała PiS-owi 8 „chudych” lat w opozycji oraz zerową zdolność koalicyjną. Druga pozwoliła natomiast temu ugrupowaniu osiągnąć podwójne zwycięstwo wyborcze w kampanii prezydenckiej i parlamentarnej. Wydaje mi się więc, że na poziomie partyjnych „dołów” dojdzie do zderzenia między „ideologami”, którzy od niemal dekady ostrzyli noże, by w końcu zrobić tu lub ówdzie porządek, a „cwaniakami”, którzy przez ten sam okres nie mogli doczekać się stołków. Jaki będzie wynik tego starcia, trudno przewidzieć. Bez specjalnej sympatii kibicuję tym drugim.
Dalsze losy PiS-u nie są więc przesądzone. Nie wszystko zależy od Jarosława Kaczyńskiego. Choć gdybym miał postawić duże pieniądze w zakładzie „kto kogo?”, postawiłbym na niego. Nie jest zresztą nawet pewne, że Andrzej Duda i Beata Szydło podejmą próbę zmarginalizowania prezesa. Ale wbrew deterministom, którzy uznają, że wszystko zostało już rozstrzygnięte, wydaje mi się, że inny PiS jest możliwy.
Jak bardzo inny? Nie bardzo. Prawo i Sprawiedliwość, nawet po marketingowym liftingu i ewentualnej pokoleniowej wymianie, pozostanie partią wyraźnie antyliberalną. Nie wejdzie również na drogę szlachetnego konserwatyzmu w duchu Burke’a czy Oakeshotta, odznaczającego się pluralistyczną wrażliwością i ideowym sceptycyzmem. Będzie wciąż ugrupowaniem dość ciasnego tradycjonalizmu, z patosem bogoojczyźnianej piany na ustach. Nie zniknie cyniczne granie na społecznych resentymentach i uprzedzeniach (wobec gender, homoseksualizmu, uchodźców, bogatych etc). Nie zabraknie również pielgrzymek do pewnej toruńskiej rozgłośni radiowej ani głaskania „prawdziwych Polaków” po ich często łysych i pustych głowach. Wszystkiego tego będzie tylko troszkę mniej.