Jerzy Pomianowski przełożył dla Instytutu Literackiego „Krąg pierwszy” i „Archipelag GUŁag” Aleksandra Sołżenicyna, książkę Michała Hellera „Świat obozów koncentracyjnych i literatura sowiecka”, zbiór tekstów Andrieja Sacharowa „Mój kraj i świat”, a także szereg tekstów zamieszczonych w „Kulturze”. Jest autorem artykułów programowych, z których pierwszy napisany został w 1970 r. do jej rosyjskojęzycznego numeru i oburzył konserwatywne kręgi białej emigracji. Jego teksty z ostatnich lat istnienia „Kultury” są rozpoznaniem sytuacji politycznej w Rosji, która rozwija się na naszych oczach.
Kwestia przekładu nie sprowadza się do zagadnień technicznych. W znacznym stopniu to od umiejętności tłumacza zależało, czy dany tekst trafi do czytelników i jakie wywoła reakcje. Przy szeroko zaplanowanym przedsięwzięciu, jakim było porozumienie polsko-rosyjskie, Giedroyciowi nieraz brakowało dobrych tłumaczy, a ponieważ znał dobrze język rosyjski, był bardzo wymagający. Dlatego tak ważne okazało się jego spotkanie z Jerzym Pomianowskim.
Poniższy wywiad jest jednym z tekstów, który ukaże się w 2016 r. w książce zbiorowej: „W poszukiwaniu zatraconej solidarności”, t. 1, „Literatura rosyjska w kręgu «Kultury»” pod red. Piotra Mitznera. Wydawcami tomu są Instytut Książki i Wydawnictwo UKSW.
***
Chcielibyśmy zacząć od pańskiego przekładu Aleksandra Sołżenicyna. Jak właściwie doszło do tego, że został pan jego tłumaczem?
W 1968 r., po „Dziadach”, wydawnictwa zerwały ze mną stosunki i porwały umowy, które już były zawarte. Zostałem nie tylko bez pracy, ale także bez możliwości publikacji i druku. We Florencji odbywały się wtedy międzynarodowe festiwale, ja byłem jednym z kilku krytyków, którzy należeli do kierownictwa tych instytucji. Włosi wyciągnęli mnie, wymyślili, że jestem niezbędny we Florencji, w dyrekcji międzynarodowych festiwali teatralnych. Od razu na początku Giedroyc wysłał Gustawa Herlinga z fragmentami Sołżenicyna, które były jeszcze rękopiśmienne. Dopiero potem dostałem maszynopis pierwszych arkuszy.
Czy miał pan jakieś problemy z przekładem Sołżenicyna?
Była to katorga, ale było to też dla mnie niesłychanie pouczające doświadczenie. Pracowałem jak karabin maszynowy. Pod presją czasu, bo jednocześnie każda stroniczka szła przez Wolną Europę. Dużo większy problem mieli jednak Włosi, nawet z samym tytułem: „Krąg pierwszy”. Chodzi bowiem o dantejskie Limbo, czyli o ten krąg piekielny, w którym umieszczeni są ci skazańcy, którzy nie mogli trafić nigdzie indziej, po prostu dlatego, że nie mogli stać się jeszcze chrześcijanami. A więc siedzą tam Platon z Sokratesem, Eurypides z Ajschylosem, Wergiliusz. I to on oprowadzał Dantego po wszystkich kręgach piekielnych, zaczynając właśnie od limbo – od pierwszego kręgu. Dlatego ta książka tak się nazywa: „Krąg pierwszy”, co po włosku powinno nazywać się „Limbo”, nie „Il primo cerchio”, ale Włosi z premedytacją źle przetłumaczyli Sołżenicyna i dlatego odmiennie się we Włoszech potoczył los lewicy, inaczej niż we Francji. Połowa moich znajomych komunistów francuskich pytana, dlaczego przestali być komunistami, odpowiadała: „No jak to? Przeczytałem «Archipelag»”. To na francuski przetłumaczone było dobrze, i nie było rozpowszechniane przez partyjną sieć. Włosi postąpili o wiele sprytniej. Sołżenicyn ukazał się nakładem wydawnictwa Einaudi, gdzie postarano się o jak najlepsze tłumaczenie, ale ponieważ Giulio Einaudi, który był sympatykiem partii komunistycznej, postarał się o to, aby tłumaczenie i „Kręgu pierwszego”, i zwłaszcza „Archipelagu” nie dotarło do szerokiej publiczności. Wydał to w pięknej, sztywnej oprawie, za duże pieniądze, kupić to można było tylko w księgarniach należących do wydawnictwa Einaudi albo z nim związanych.
Czy miało to istotny wpływ na recepcję Sołżenicyna we Włoszech?
Niestety tak. Książka nie rozeszła się, a nawet tam, gdzie się rozeszła, została uznana za paszkwil, ponieważ cała prasa i większa część nauczycieli we Włoszech to są lewacy. Bardzo szlachetni, bo nie zakosztowali prawdziwej władzy. Bardzo tego żałuję, bo ja Włochy nie tylko bardzo lubię, ale też uważam je za kraj pod wieloma względami laboratoryjny dla Polski.
A jak właściwie wyglądał codzienny tryb pańskiej pracy translatorskiej?
Otóż mniej więcej tak: wstawaliśmy o dziesiątej, żona siadała przy maszynie do pisania. Była to sławna Erika – ta, co „bierze cztery kopie” [1]. „Erika bieriot czytyrje kopie” – to z piosenki Aleksandra Galicza. Otóż sadzałem żonę i dyktowałem jej a prima vista z kolejnych kartek, które przysyłał mi Giedroyc, najczęściej przez Gustawa Herlinga. Dyktowałem z tych notatek przez jakieś sześć godzin. O czwartej, piątej po południu prosiłem żonę, żeby oderwała się od tego mojego dyktanda i kładła się, aby odpocząć, i sam siadałem do poprawiania lub do pisania. Około godziny ósmej wieczorem zrywałem ją z posłania, sadzałem za maszynę i siadała znowu, przecierając oczy, i przepisywała jeszcze raz na nowo poprawione strony. Robiła to do jedenastej, czasem do dwunastej. Wtedy kładliśmy się spać. A o ósmej rano już byłem na dworcu z kopertą zalakowaną perską pieczęcią i z imieniem Allacha. Taką kaligrafię trudno naśladować. O ósmej to szło do Paryża, gdzie na dworcu odbierali kopertę albo Zygmunt Hertz, albo jego żona Zosia. Tekst sygnowany był nazwiskiem Michał Kaniowski – z „Płomieni” Brzozowskiego, a także dlatego, że mój ojciec, peowiak i oficer czwartej dywizji gen. Szymkowskiego, brał udział w bitwie pod Kaniowem i należał do takiego związku kaniowszczyków i żeligowszczyków. Toteż Kaniów, ta bitwa i ten związek obok „Płomieni” jakoś siedziały mi w głowie, i stąd ten pseudonim. I codziennie tak samo szło to przez konduktora do Monachium, do Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Tam Andrzej Chomiński, świętej pamięci znakomity aktor, codziennie czytał „Archipelag” i wszystkie te trzy olbrzymie tomiska były przez Wolną Europę w ten sposób nadane, i dlatego musiałem tę książkę tłumaczyć w takim pośpiechu.
Ile stron dziennie pan tłumaczył?
Minimum dziesięć. Czytanie jednej strony to są dwie minuty. Trzy – jak lektor jest artystą. Chomiński był wspaniałym recytatorem. To jest pół godziny. I tak to wyglądało. Żonę moją zadręczyłem, tłumacząc przecież jeszcze innych autorów po drodze, Sacharowa, Hellera.
Czy Giedroyc jakoś w przekład się wtrącał, ingerował, czy po prostu go akceptował?
Pani Teresa Torańska uznała mnie za „dziecko szczęścia”. Nie zgadzałem się z tym, ale kiedy mówimy o Giedroyciu, to sądzę, że pod tym względem byłem „dzieckiem szczęścia”. Po pierwsze dlatego, że go poznałem, po drugie dlatego, że mi zaufał, a po trzecie dlatego, że nigdy nie wtrącał się nie tylko do moich przekładów, ale także do moich dość licznych artykułów, które zdążyłem pod różnymi pseudonimami w „Kulturze” zamieścić. Albo artykuł odrzucał razem z pisarzem najczęściej, albo przyjmował.
W Wolnej Europie nie wiedzieli, kto tłumaczy Sołżenicyna?
Oczywiście, że nie wiedzieli. Tłumaczenia trafiały przez Instytut Literacki do Wolnej Europy, pomimo rywalizacji z Janem Nowakiem-Jeziorańskim – ich utarczki wynikały na pewno nie tyle z różnic politycznych, ile z chęci przodowania wśród autorytetów. To jest oczywiste. Nie Giedroyc był tutaj stroną atakującą, a Nowak, który chciał być znakomitym organizatorem i konspiratorem. Jako konspirator miał pecha, ponieważ przeoczył kilka postaci, które infiltrowały Wolną Europę. Przy ogromnych wysiłkach własnego kontrwywiadu, jednak nie docenił siły penetracji ubeckiej. Giedroyc to przeczuwał i ostrzegał mnie przed bezpośrednimi stosunkami z rozgłośnią. Natomiast „Kultura” była w istocie nieprzenikalna i to było zrozumiałe, ponieważ cztery tylko, na siłę pięć osób było wprowadzonych w to wszystko. Jerzy i Henryk Giedroyc oraz Zofia i Zygmunt Hertzowie. Do tego trzeba dodać Gustawa, który przyjeżdżał raz na kwartał do Maisons-Laffitte.
A kiedy pan w końcu ujawnił, że pan jest autorem?
Ujawniłem się dopiero w 1992 r., kiedy przyjechałem do kraju, gdzie dopadł mnie wydawca z Nowego Wydawnictwa Polskiego. Dowiedział się, że to ja jestem tłumaczem Sołżenicyna, bo wystąpiłem wobec ZAiKS-u z żądaniem zmuszenia nielegalnych wydawców, którzy już w wolnej Polsce, po 1989 r., dalej wydawali Sołżenicyna i innych przeze mnie tłumaczonych autorów, nic nie płacąc ani „Kulturze”, która miała do tego prawa, ani mnie jako tłumaczowi. Uważałem to za nieuczciwe. Póki chodziło o wydawnictwa konspiracyjne przed 1989 r., cieszyłem się tylko z tego. Ukazało się mnóstwo wydań podziemnych, przedruków z wydania Instytutu Literackiego.
Czy istnieją reguły sztuki przekładu? Na czym polega warsztat tłumacza?
Korniej Czukowski, znakomity krytyk i tłumacz, powiedział, że istotą pracy dobrego i rzetelnego tłumacza jest dbałość o to, aby to, co tłumaczy, brzmiało tak, jak gdyby napisał to sam autor, znając język, na który jego utwór ma być przełożony. To jest cała filozofia. Ta formuła Czukowskiego zawiera w sobie nakaz szacunku dla języka i tradycji języka, na który się przekłada. I stąd tłumaczenia ekwirytmiczne, które starają się naśladować dokładnie rytm oryginału, są zazwyczaj zawodne, jeżeli chodzi o języki, które nie mają tego smutnego przywileju, jaki ma język polski, mianowicie stałego akcentu na przedostatniej sylabie. Język rosyjski jest pod tym względem o wiele bardziej uprzywilejowany. Dlatego tłumaczenie wierszy rosyjskich, tak jak były pisane, z zachowaniem właściwości wersyfikacyjnych, jest najczęściej zajęciem zawodnym. To samo tyczy się wierszy klasycznych, greckich czy łacińskich. Trudności z tłumaczeniem nie tylko Homera, ale nawet i wiele łatwiejszego Wergilego są tego dowodem. W gruncie rzeczy stare przekłady polskie, w których już wierność zasadzie metryki polskiej była dla poety zrozumiała, naturalna, obowiązująca, są o wiele lepsze od nowych, które starają się w jakiś sposób naśladować rytm, wychodzą z tego takie dziwolągi jak tłumaczenie heksametru przez heksametr polski, który jest nieosiągalny.
Maksymę Czukowskiego należy wszelako uzupełnić o jeszcze jedną zasadę. Oczywiście znajomość języka, z którego się tłumaczy, jest absolutnie niezbędna, ale o wiele ważniejsza od innych jest znajomość języka ojczystego. Nie może zostać tłumaczem ktoś, kto jest tylko filologiem, kto zna dobrze język, z jakiego chce tłumaczyć. Wymagane jest opanowanie możliwie pełnego bogactwa własnego języka, języka, na który chce się tłumaczyć. Istnieją przecież słowniki, które pozwalają zrozumieć lub nabyć wyrażenia rzadko stosowane albo neologizmy. Weźmy języki jakichś grup, na przykład przy tłumaczeniu Sołżenicyna konieczna była dla mnie znajomość języka więźniów, języka tak zwanej błatnoj muzyki. Albo język ochweśników, jest to język tajny, jeden z tych tajnych języków, którym porozumiewają się między sobą wędrowni sprzedawcy – niegdyś był to język sprzedawców obrazków świętych, Świętej Rodziny albo najznakomitszych świętych, język tych, którzy, od wsi do wsi chodząc, porozumiewali się między sobą kodem tylko dla nich zrozumiałym. Posługiwałem się tą znajomością przy tłumaczeniu języka tajnego, języka tak zwanych urków, którzy przez długi czas w obozach sowieckich stanowili warstwę rządzącą, warstwę, którą ochrona wysługiwała się dla wywarcia nacisku na całą ogromną resztę więźniów. Porozumiewali się między sobą językiem tylko dla nich zrozumiałym. Nie sposób było naśladować w polskim języka urków, ponieważ język polskich przywódców świata przestępczego był językiem bogato przetkanym wyrażeniami, w Wielkopolsce z języka niemieckiego, a w całej reszcie, w Kongresówce, a nawet i w Galicji, z języka jidysz. I stąd tłumaczenie języka rosyjskich urków przez wtrącanie do Sołżenicyna wyrażeń z języka polskich urków narażałoby czytelnika na ataki śmiechu albo zdziwienia.
Mówi pan o możliwych trudnościach w przekładzie wiersza metrycznego. Jednak tłumaczył pan głównie prozę i dramat.
Ja uważam za główne kilka wierszy Mandelsztama, z których znają może państwo jeden, bo śpiewała go Ewa Demarczyk. Ilościowo główne – to nie może być główne.
Oczywiście w przekładzie poezji zrozumienie rytmu czy jakichś innych szczegółów metryki musi być podporządkowane czemuś o wiele ważniejszemu, zrozumieniu celu, jaki miał przed sobą autor, używając takiego, a nie innego słowa, czy tym bardziej nadając mu jakieś szczególne brzmienie, albo uwypuklając stronę brzmieniową. To wszystko są środki. Celem oczywiście jest wywarcie wrażenia nie tylko na uchu, ale przede wszystkim na intelekcie czytelnika albo słuchacza. Rzecz jasna, że w poezji, choć to także w prozie ma swoje znaczenie. Proza różni się od języka, którym mówimy. Różni się sztucznością, celową sztucznością, bez której nie byłaby środkiem artystycznym, a więc bardziej dobitnym środkiem przekazywania myśli. Poezja tę dozę sztuczności jeszcze bardziej zwiększa. Odróżnienie od języka potocznego musi być tutaj o wiele bardziej wyraziste. Dlatego Puszkin, który czytał tłumaczenie „Iliady” sporządzone przez znanego literata Nikołaja Gniedicza, napisał krótki epigramat, którego ostatnie dwa wiersze: „a czto jesli eto proza, pri etom płochaja” [„a co jeśli to tylko proza i do tego słaba”].
To samo dotyczy tak zwanych białych wierszy, które w tej chwili panują w polskiej poezji. Uchodzą one za rzecz nie tylko modną, ale o wiele bardziej właściwą. Tego rodzaju tłumaczenie, które nie odróżnia języka potocznego od języka prozy, czy tym bardziej języka poezji, jest tłumaczeniem zbytecznym, mylnym, bardzo fałszywym. Musi się różnić od języka potocznego i stąd cały arsenał, który posiada poezja rosyjska, mianowicie – rymy, rytmy, kadencja zdania – to wszystko to nie są jakieś ozdobniki, ale są to narzędzia, które wskazują na przedmiot wiersza, to znaczy na jego osnowę zasadniczą, każą na nią patrzeć czytelnikowi czy słuchaczowi jako na coś ważnego, na coś dobitnego.
Czy uważa pan, że istnieje coś takiego jak duch bądź dusza narodu, która przejawia się w jego języku, a w której niektórzy geniusze partycypują w sposób szczególny, dając jej wyraz?
Dam przykład, czym jest dusza narodu. Michał Bakunin, twórca współczesnego anarchizmu, mieszkał dziesięć lat w Niemczech i napisał potem: Niemcy są narodem, którego dusza najbardziej przyczyni się powstaniu anarchii i anarchistom. Jest to naród pozbawiony instynktu państwowego i nieznoszący dyscypliny i porządku. Napisał tak po dziesięcioletnim zamieszkaniu w Niemczech i w niemieckiej Szwajcarii, w kantonie Schaffhausen. Znam dobrze poza polskim dwa inne narody, mianowicie włoski i rosyjski, i zapewniam, że to, co się nazywa duszą narodu, to, co my o nim wiemy, co on sam o sobie wie, jest duszą czy może charakterem narodowym, można powiedzieć, nie tego ludu, tylko jego władzy. Jego władzy, która jest zmienna na szczęście i która w Nowogrodzie była zupełnie inna niż w sąsiedniej Moskwie. Mieszkali tam ci sami Rosjanie, a Nowogród Wielki był demokratyczną republiką na wzór włoskich miast-republik, takich jak Florencja, Siena czy Wenecja, które były nie tylko miastami, ale i potężnymi państwami. Nowogród Wielki był ogromnym państwem, graniczącym z Litwą, wobec którego Wielkie Księstwo Moskiewskie było nieproporcjonalnie małym państewkiem. Nowogród Wielki istniał 800 lat, a Wielkie Księstwo Moskiewskie, które stało się caratem rosyjskim, istnieje dopiero od lat 20. XVII w., czyli połowę tego, co istniał Nowogród. Mariusz Wilk, który spędził wiele lat na Północy, tam, gdzie Tatarów nie było i gdzie mieszkają Rosjanie trochę inni niż w Moskowii, mieszkają tam bowiem starowierzy, którzy wyznają prawosławie sprzed patriarchatu Nikona. Mieszkają tam ludzie mówiący dialektem, w którym pełno jest słów ugrofińskich, bo była to kraina zamieszkała przez plemiona ugrofińskie, z których zostały tylko resztki, takie jak Mordwini, Maryjcy, Karelowie, którym bliżej jest do Finlandii niż do Rosji. Otóż Mariusz Wilk, który tam mieszkał przez wiele lat, napisał dość ciekawe wspomnienia między innymi z Wysp Sołowieckich i z samej północnej Rosji – Karelii; on opisuje tych ludzi tak, że oni zupełnie nie przypominają bohaterów dajmy na to Turgieniewa albo Czechowa. Zapewniam, że wnikanie w duszę narodu jest historycznie mylne.
To jest pewna ostrożność w używaniu języka. Marian Zdziechowski jednak napisał kiedyś studium „Wpływy rosyjskie na duszę polską”. Można przecież powiedzieć, że pan jako redaktor usiłuje wywrzeć wpływ na duszę rosyjską, z kolei jako tłumacz na duszę polską.
Nie dusza i nie dusza polska. Dusza polska, jeżeliby ją oceniać wedle najbardziej bogatych opisowo i językowo zabytków staropolszczyzny, to dusza odmalowana przez Henryka Rzewuskiego w „Pamiątkach Soplicy”, jest duszą odrażającą, przepełnioną sarmatyzmem i najgorszym warcholstwem. To, co on pisze o dworze księcia Radziwiłła, obraża mnie jako Polaka, o wiele bardziej niż wszystkie zarzuty, jakie pod adresem Polski mogą wysunąć pani Steinbach i jej koleżanki czy koledzy. Świetna książka Jędrzeja Kitowicza „Opis obyczajów za panowania Augusta III” jest o wiele bardziej pouczająca i o wiele bardziej obiektywna od książki Rzewuskiego, może dlatego że Kitowicz nie był dobrym pisarzem, był kronikarzem. Opisywał starannie, co Polacy jedzą, jak wygląda uczta, jakie dania szykuje się na Wielkanoc, a jakie jada się w czasie Wielkiego Postu i tak dalej. Opisywał zwyczaje pojedynkowiczów polskich albo przykazania honorowe wśród szlachty. Bardzo niewiele wiedzieliśmy o obyczajach ludu polskiego, trzeba było dopiero Polaków ochotników, których uważam za niesłychanie ważną część narodu polskiego, takich jak Kolberg, ażeby opisać zwyczaje ludu, zwyczaje chłopstwa polskiego, które może nawet nie poczuwało się do tego, że mają coś wspólnego z warstwą rządzącą i z warstwą nierządzącą, bo wtedy rządzili okupanci, ale z warstwą panującą w społeczeństwie. Chłop polski nie tylko nie czuł się rodakiem arystokraty czy szlachcica, ale najczęściej czuł do nich wrogość. I nie trzeba wspominać powstania, raczej rebelii, rabacji Jakuba Szeli, ale wystarczy poczytać Żeromskiego, tę przeraźliwą scenę z „Wiernej rzeki”. Także wielka była różnica, różnica uczuciowa i obyczajowa, między klasą, upodloną, pracującą, pogardzaną, a dość liczną w Polsce, najliczniejszą procentowo warstwą szlachecką. Francją aż do rewolucji, aż do jakobinów, rządziło 1,5–2 proc., natomiast w Polsce szlachta, razem z Litwą, stanowiła 10 proc., w samej Koronie 12 proc. Szlachta była niezwykle liczna, bardziej niż w jakimkolwiek innym kraju Europy, i to jest coś wspaniałego. Dlatego mimo że chłopi swoich dziedziców na ogół nienawidzili, to szlachta stała się zarodkiem najlepszej elity polskiej, jaką jest inteligencja.
Sformułuję to zatem inaczej, nie używając słowa „duch” ani „dusza”. Czy zgodziłby się pan, że o ile środkiem, którym posługuje się „Nowaja Polsza”, jest tłumaczenie poszczególnych tekstów, to jej celem jest translacja wyższej rangi, przekład kultury polskiej na rosyjską?
Tak, oczywiście, kultura to w tej chwili nasz najważniejszy towar eksportowy po prostu. Rosjanie raczej starają się być narodem mieszczańskim i wszystko liczą i cenią w zależności od sumy, jaka z tego liczenia wynika. Liczą się tylko z tymi, na których mogą zarobić albo którzy wydają im się silni i przez to niebezpieczni. Ciągle mówię nie o Rosjanach w ogóle, tylko o warstwie rządzącej, o władzy rosyjskiej. To, co myślą naprawdę Rosjanie, i to, co się tam dzieje, to sprawa, którą może daleka przyszłość dopiero odsłoni i wynika to nie z jakiejś duszy czy charakteru narodowego.
Czy tłumacz ma prawo poprawić tekst tłumaczony?
Co to znaczy poprawić? Jeżeli musi się go poprawiać, to nie warto go tłumaczyć.
Z doświadczenia jednak wiemy, że dzieło tłumacza potrafi czasem przewyższyć oryginał.
Nie znam takiego wypadku. Pochlebcy, którzy zakochali się w Bablu tak, jak ja, wmawiali mi, że tłumaczenia jego opowiadań odeskich są lepsze od oryginału. To świadczy tylko o tym, że nie znają rosyjskiego i nie wiedzą, jakim pisarzem był Babel. Był to największy prozaik, jeżeli chodzi o krótkie opowiadania XX w. Nie tylko w rosyjskiej literaturze. Hemingway powiedział: „Zawsze mi się wydawało, że potrafię pisać zwięźle i potrafię w kilku słowach powiedzieć to, na co inni zużywają całych tomów”. Tymczasem Babel potrafił wycisnąć więcej serwatki z sera w kilku opowiadaniach, niż mi się to w ciągu całego życia udało. Całe życie tłumaczyłem wyłącznie, jeśli zajmowałem się już tłumaczeniem, a wcale to nie była najważniejsza rzecz w całej mojej, powiedzmy, działalności literackiej, tylko pisarzy, w których się zakochiwałem. Właśnie jeśli o Babla chodzi, oraz takich poetów jak Achmatowa, czy Mandelsztam, czy Martynow [2], po prostu czułem coś w rodzaju tej mieszaniny podziwu z chęcią zdobycia na własność tej przyjaźni, tej osoby, często nieosiągalnej, zwłaszcza że chodzi o zmarłych. Otóż tylko takich starałem się tłumaczyć. Niektórzy uważają poezję za w ogóle nieprzetłumaczalną – to nie jest prawda. Trzeba starać się zbliżyć właśnie, mając przed oczyma cel wskazany przez Czukowskiego, zbliżyć się do oryginału. Czasami to się udaje. Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że mnie się to czasami udawało.
Ale czym jest owa oryginalność czy też źródłowość, do której należy się zbliżyć? Walter Benjamin na przykład twierdzi, że oryginałem nie jest sam tekst, który się tłumaczy, tylko że oryginał jest gdzieś głębiej, poza literą, pod powierzchnią, i to do tego właśnie głębszego oryginału trzeba nam się odnieść, a nie do samego tekstu. Należy się wsłuchać w język czysty, który dopiero wyraża się w językach poszczególnych.
To prawda, ale to jest rezultat przejęcia się przez Benjamina i przez całe jego pokolenie tym okrzykiem „Zurück zu Kant”, żeby odrzucić wszystkie XIX-wieczne pomysły i wrócić do Kanta jako do źródła, a Kant był w końcu zwolennikiem istnienia powszechników. Tak samo Benjamin twierdzi w tym zdaniu, że istnieje powszechnik jakiś, któremu chce dać wyraz detaliczny, że tak powiem, poeta, pisząc wiersz, mający ten powszechnik jakoś skonkretyzować. Ale właśnie tego ja nie rozumiem.
Coś jednak autor wyraża, nie tylko siebie…
To jasne! W każdym wierszu, to jest oczywiste, ale na tym polega nie tyle tajemnica, ile rys charakterystyczny, jej wyróżnik, to, co ją odróżnia od prozy.
Czy tłumacz powinien do tego dotrzeć?
To nie jest jakaś ukryta rzecz – ona musi być widoczna w tym wierszu. Domyślać się, co za tym stało, od razu skazuje nas nie tylko na domysły, ale stajemy się zakładnikami epoki, w której żyjemy. Tłumaczymy go sobie na te pojęcia, powszechniki, idee, które za jakimś wierszem stoją, które w danej epoce wydają nam się aktualne, ważne i tak dalej. Są tłumacze, którzy niechcący, zupełnie bezwiednie starają się w tłumaczeniu odpowiedzieć na jakieś pytania, które wylęgły się w nich pod wpływem lektury wczorajszej gazety, albo sympatii politycznych do partii, z którą od lat walczą.
Wydaje się, że i tak, czy tego chcemy, czy nie, będziemy zakładnikami epoki, w której żyjemy…
Oczywiście, trzeba się do tego przyznać i nie udawać, że robi się rzecz wieczną.
Gustaw Herling-Grudziński w „Dzienniku pisanym nocą” pisał o pewnym translatorskim paradoksie, że nawet tłumacz taki jak pan nie podołał prozie Warłama Szałamowa, ale inżynierowi Juliuszowi Baczyńskiemu się to udało – jak to właściwie możliwe?
Szałamowa tłumaczyli rozmaici, ja także przetłumaczyłem kilka jego opowiadań. Gustawa Herlinga znam jeszcze z czasów przedwojennych. Niesłychanie go wysoko cenię. Uważam go za pisarza, który za długo siedzi w czyśćcu i za mało się o nim mówi, za mało go się czyta, a to dlatego, że jest jednym z dwóch, trzech pisarzy polskich, którzy rozumieli Józefa Conrada i czuli obowiązek kontynuacji w polskiej literaturze tego, co on zrobił dla Anglików. Tylko on i Jan Józef Szczepański zrozumieli to przesłanie. Ale to, co napisał o Szałamowie, uważam za niesprawiedliwe. Te dwa czy trzy przekłady, które mi Giedroyc kazał zrobić, przypuszczam, że znalazłyby w końcu uznanie Gustawa. On chciał podkreślić, że to jest pisarz tak mało znany i tak trudny w tłumaczeniu. Tak jest istotnie, Szałamow rzeczywiście to jest fenomen. Powiem szczerze, że uważam go za stylistę o wiele lepszego niż Sołżenicyn, mimo że mam do Sołżenicyna stosunek nie tylko godziwy, ale też pełen jakiejś czułości. Po prostu z wierności Sołżenicynowi nie chciałem tłumaczyć Szałamowa. Ponadto, podobnie jak z Bablem, uważałem, że nieprzyzwoite będzie zawłaszczanie go sobie.
Chodzi Panu o „Utwory wybrane” Babla z 1961 r.?
Tak, to był wybór opowiadań, zawierał opowiadania odnalezione. Było to po rehabilitacji Babla. Już wolno było wymieniać jego nazwisko. Napisałem o nim artykuł „Żyd z Odessy”. Wydawnictwo Czytelnik powierzyło mi wtedy przetłumaczenie tomu przekładów. Część tych przekładów już zdążyłem wydrukować w różnych czasopismach, ale zaprosiłem moich przyjaciół i każdemu z nich dałem po jednym, czasem po dwa opowiadania Babla i w ten sposób ten tom złożony jest nie tylko z tych przełożonych przeze mnie, ale są tam też przekłady znakomitych ludzi takich jak: Marian Toporowski, Ziemowit Fedecki, Seweryn Pollak, Wiktor Woroszylski. Natomiast pozostałe tomy jego opowiadań i utworów musiałem przełożyć sam.
Wróćmy jednak do Szałamowa.
Tak samo sądziłem, że przetłumaczenie Szałamowa, gdybym to zrobił staranniej i z większym zapałem, gdyby znaleźć na to czas, doprowadziłoby do pewnego obniżenia rangi Sołżenicyna, a ja chciałem, może to było półświadome, żeby inni szanowali go tak samo jak ja. Nie chciałem tutaj stwarzać konkurencji, myśląc: niech inni się tym zajmą. Ale nie uważam go za pisarza tak trudnego w tłumaczeniu, jak myślał Gustaw.
Trzeba znać niektóre opowiadania Sołżenicyna, które w Polsce są mało znane. Są jego drobne opowiadania „Okruchy”, które niezależnie, nie wiedząc o tym, przetłumaczyliśmy: Wiktor Woroszylski i ja. Opowiadania te są nie gorsze od opowiadań Szałamowa, ale tylko te i dwa, trzy wczesne utwory, jak „Zagroda Matriony”, jak „Zdarzenie na stacji Kreczetowka”.
Są to autorzy, których można obok siebie postawić. Naprawdę, dziękować Bogu, że przeżyli obóz. Szałamow też tam przecie niemal fizycznie został zupełnie wykończony, podczas kiedy Sołżenicyn dużą część spędził w szaraszce, gdzie życie było łatwiejsze niż w samym obozie. Był matematykiem, dlatego posłano go do obozu dla uczonych, do szaraszki, i to jeszcze do Marfino pod Moskwą, gdzie łatwo było o paczki, wiadomości z tego drugiego świata…
Przypisy:
[1] Cytat z piosenki Aleksandra Galicza „My nie chuże Goracija” [„Nie gorszyśmy od Horacego”]. Aluzja do przepisywania tekstów w samizdacie.
[2] Leonid Martynow (1905–1980) – poeta, autor wierszy patriotycznych, refleksyjnych, związanych z losami mieszkańców Syberii. Autor reportaży, esejów. Tłumacz poezji polskiej.