Bliski Wschód, miejsce narodzin cywilizacji judeochrześcijańskiej, rozpada się na naszych oczach. Opuszczają go setki tysięcy osób, podejmując trud ucieczki na północ, do lepszego świata. Lewant niszczeje, obumiera, dramatycznie zmieniając swoje oblicze pod wpływem skomplikowanych procesów politycznych i kulturowych. Liczące setki lat klasztory zaczynają przypominać upiorne gmaszyska, tudzież – co dzieje się rzadziej – skanseny, kuriozalne muzea nawiedzane jedynie przez sakroturystów i pasjonatów wczesnego chrześcijaństwa. Wioski wyludniają się. Zostają w nich jedynie najstarsi, czyli ci, którzy nie są w stanie zdecydować się na ucieczkę na inny kontynent. Jeden z rozmówców Dariusza Rosiaka, mieszkaniec tureckiego miasteczka Hah – gdzie ponoć trzej królowie ujrzeli gwiazdę prowadzącą do Betlejem – stwierdza: „My jesteśmy ostatni. […] Nie wiem jak długo to potrwa, ale po nas zostanie tylko ta legenda”.
Czy kryzys bliskowschodni musi oznaczać jednak kres chrześcijaństwa w tym regionie? Według Rosiaka świat ten „być może się kończy”. Podkreślmy – „być może”. Zawsze pozostaje szansa na ziszczenie się wizji Tertuliana, północnoafrykańskiego apologety, którego myśl zainspirowała tytuł reportażu: Semen est sanguis christianorum – „Krew męczenników jest nasieniem chrześcijaństwa”.
„Świeci odeszli, ale ich cienie ciągle tutaj świecą”
Przedmiotem reportażu są przemiany tożsamości religijnej i politycznej małych, zapomnianych przez Historię grup społecznych, na których cierpienie Europa dawno już przestała zwracać uwagę. Ludzie ci żyją w „oblężonej twierdzy”, wegetują na obszarze kojarzącym się obecnie z islamem, dżihadem, wojnami domowymi, katastrofą humanitarną i państwami upadłymi. Rosiak opisuje ewolucję imaginarium wspólnot, których liderzy ukształtowali przed wiekami rytuały chrześcijańskie. Wyznanie to – jak przekonuje autor – zmieniało i wciąż zmienia wrażliwość, myślenie i system wartości mieszkańców Bliskiego Wschodu. Nadal jest ono im i nam, jak sugeruje Rosiak, potrzebne.
Dziś jednak religia Chrystusa przegrywa w walce o rząd dusz z innymi obszarami aktywności, które pozwalają na samoidentyfikację. Przygniata ją wielka i mała polityka, rozsadzają konflikty etniczne, osłabia kolejna wędrówka ludów, w której dochodzi do zatarcia się granicy między uchodźcą, prześladowanym za wiarę uciekinierem a migrantem ekonomicznym. W trudnych wyborach tożsamościowych coraz większą rolę odgrywa także kontekst gospodarczy i wzorce kultury konsumpcyjnej. Ludzie stojący „wobec widma ostatecznej katastrofy” zmuszeni są z determinacją żonglować tożsamościami, „odnajdywać – jak pisał Eric Hobsbawm – tradycje”, z religijności czyniąc najczęściej komponent tkanki narodowościowotwórczej. A jak mówi Rosiakowi zakonnica opiekująca się domem pielgrzyma przy kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Antiochii (dziś – Antakya) – „Religia nie powinna się mieszać z polityką, bo zawsze przegra”.
Rosiak zaczyna swą podróż blisko Polski, a mianowicie w Szwecji. W kraju luterańskim, „uznawanym za ideał demokratycznego socjalizmu”, zrządzeniem losu wylądowały całe rzesze orientalnych chrześcijan. Jedni uciekali przed prześladowaniami, inni jechali za chlebem i bliskimi. Łańcuchy migracyjne wiodły ich nad Bałtyk. Do dzisiaj wielu z nich posługuje się mową Jezusa, lingua franca antycznego Bliskiego Wschodu, czyli językiem aramejskim. Jak ich nazywać, by nie urazić i zarazem nie popaść w megalomanię ludu, którego jeden z przedstawicieli stwierdza skromnie: „to my wybudowaliśmy wieżę Babel i wiszące ogrody w Iraku”? Asyryjczycy, Aramejczycy, Syriacy, a może po prostu Syryjczycy? Decyzja co do nomenklatury w czasach, gdy – jak stwierdza Habib Efram, prezydent Ligi Syriackiej w Libanie – „w głowach chrześcijan trwa starcie między poczuciem tożsamości narodowej a potrzebą posiadania zagranicznego paszportu”, stała się manifestem ideologicznym. Cóż, etniczność i tożsamość narodową nie łatwo pogodzić z chrześcijaństwem i tożsamością religijną – zwłaszcza jeśli prowadzi się dialog z gatunkiem zagrożonym wyginięciem.
Brzemię postkolonialne
„Ziarno i krew” to także opowieść o winie i karze, która spada na Europejczyków. Stare, drapieżne imperia przez wieki rozdrapywały Bliski Wschód. Tworzyły sztuczne podziały, tak społeczne, jak i geograficzne. Choćby na terenach dzisiejszego Libanu Brytyjczycy popierali Druzów, a Francuzi starali uczynić swoją forpocztą Maronitów (w europejskich podręcznikach do nauki historii za wiele na ten temat nie przeczytamy). Efekt – polityzacja i radykalizacja tożsamości etniczno-religijnych, pogłębiający się kryzys państwowości.
Na skutek takiej właśnie trwającej przez stulecia polityki na wielobarwnej mapie społeczeństw Lewantu bezmyślnie wytyczono granice, o które dziś toczone są bratobójcze wojny. Trafnie podsumowują to rozmówcy Rosiaka w Libanie. Według greckiego księdza Alberta Abi Azary z Bejrutu „Liban został wymyślony przez Europejczyków jako rządzony przez chrześcijan kraj mniejszości”. Inny z respondentów, maronicki ksiądz Gabi Abu Samra, specjalista od starodruków, stwierdza krótko: „winę za zło w Libanie zawsze ponoszą obcy. […] Nigdy Libańczycy”.
Obca przemoc naznaczyła Liban, a także Palestynę, tereny Państwa Islamskiego, ziemie zamieszkałe przez Kurdów, Ormian, Druzów, Koptów, Chaldejczyków, Maronitów, Asyryjczyków i dziesiątki innych ludów. Krucjata, święta wojna, kolonizacja, okupacja – to słowa-wytrychy, bez których dyskurs polityczny o Bliskim Wschodzie staje się pustą, gabinetową nowomową. Podobnie wyjaśnić należy fenomen Państwa Islamskiego – owszem, powstałego w próżni politycznej, ale ta ostatnia stanowi skutek działalności USA, sugerują rozmówcy Rosiaka z Egiptu: „Terror na Bliskim Wschodzie to w dużym stopniu dzieło amerykańskie. Od mudżahedinów w Afganistanie, przez Al-Kaidę, po Bractwo Muzułmańskie, stworzone przez kolonizatorów brytyjskich – w różnych okresach Ameryka popierała te grupy, kiedy tak jej było wygodnie. Zachód nie walczy z terroryzmem. Zachód regularnie wspiera terroryzm w celu realizacji swoich imperialnych interesów”.
Z tezami tymi trudno polemizować. Czy jednak Zachód robi cokolwiek, by uchronić kolebkę świata chrześcijańskiego przed dalszą destabilizacją? W książce Rosiaka znaleźć można wspomnienia kilku inicjatyw wspierających dialog międzykulturowy. Rzadko jednak stoją za nimi Europejczycy. W „Fortecy Europa” dominuje samozakłamanie, obłuda i karmienie się iluzjami.
„Pielgrzym z poreligijnego świata”
„Ziarno i krew” przywodzić może na myśl „Podróże z Herodotem” Ryszarda Kapuścińskiego. Wędrując po szlakach Saidowskiego Orientu, czytelnik zanurza się w dwa czasy akcji – odległą, pełną mitów i bogatej symboliki przeszłość oraz w brutalną i coraz bardziej dekadencką teraźniejszość. Marszrutę obu reportażystom wyznaczyli historycy: Kapuścińskiemu – dziejopisarz ze starożytnego Halikarnasu, a Rosiakowi obchodzący niedawno 50. urodziny William Dalrymple [1].
I Kapuścińskiego, i Rosiaka fascynuje kulturowa inność. Obaj traktują ją jak zwierciadło, w którym powinna jak najczęściej przeglądać się tożsamość europejska. Reportażyści są świadomi, że poznanie Obcości i jej akceptacja są niezwykle trudne. Gdyby jednak nie były w ogóle możliwe, to reporterska ars scribendi straciłaby sens. Tyle o podobieństwach, bo styl obu książek różni się diametralnie.
Dla Ryszarda Kapuścińskiego Herodot odgrywał rolę patrona, jednego z głównych architektów pamięci kulturowej Europy, uosobienie ciągłości historii europejskiej. Dariusz Rosiak nie zastanawia się, jakim człowiekiem jest Dalrymple – po prostu, co uczciwie stwierdza autor „Ziarna i krwi”, mapa jego trasy jest zbliżona do wojaży odbytych przez szkockiego historyka podczas zbierania materiałów do książki „From the Holy Mountain. A Journey in the Shadow of Byzantium”.
Rosiak nie fetyszyzuje zbytnio pojęcia pokonywania dystansów kulturowych, co z kolei da się wyczuć w ostatnich książkach Kapuścińskiego – przynajmniej od publikacji pierwszego tomu „Lapidariów” w 1990 r. Rosiak pisze o chrześcijaństwie jako o religii, która przesiąkła cywilizację europejską – jednocześnie z dyskretną ironią ukazuje, że Europejczycy sami stopniowo odcinają się od korzeni. A od zagubienia znaczenia symboli już tylko o krok do negacji istnienia ich desygnatów.
Rosiak posługuje się językiem mniej metaforycznym od Kapuścińskiego, jest mniej eseistyczny, bardziej naturalistyczny – co w żadnym stopniu nie umniejsza rangi reportażu „Ziarno i krew”. Pisarska maniera Rosiaka urzeka połączeniem subtelnej pokory, koniecznej podczas wkraczania w enklawy przepojone mistycyzmem z analityczną bezkompromisowością, charakterystyczną dla dziennikarza radiowego i byłego korespondenta od lat specjalizującego się w tematyce geopolitycznej.
Reportażysta z ogromnym pietyzmem kolekcjonuje przejmujące świadectwa, sklejając z nich mozaikę pozornie nieprzystających, autonomicznych impresji. To jednak zabieg celowy. Rosiak uważnie słucha swoich rozmówców, a na kartach „Ziarna i krwi” przewija ich się co najmniej kilkudziesięciu. Stając twarzą w twarz z drugim człowiekiem, szanując jego poglądy, nieustępliwie prowokuje go do wypowiadania często niepoprawnych politycznie sądów (zwykle: antyamerykańskich, antyżydowskich, antyunijnych) lub wywoływania bolesnych wspomnień (choćby ludobójstwa tureckiego na Ormianach). W jednym miejscu książki stwierdza: „Każdy z nas zabiera tylko tyle przeżyć, dat, uczuć, ile zdoła udźwignąć. Wpycha je w różne zakamarki schowka zwanego pamięcią, a potem formatuje w ulubione kształty”. Rosiak z premedytacją wydobywa to wszystko na światło dzienne, rekonstruując intersubiektywny obraz początków chrześcijaństwa, rywalizacji heretyckich sekt, Kościołów i ich zmagań z nowoczesnością.
Zasłyszane opinie autor zestawia z przemyśleniami podpartymi lekturą różnego rodzaju raportów, powieści, a nawet utworów poetyckich – szczególną estymą darzy Konstandinosa Kawafisa. Dzięki temu książka Rosiaka staje się polifoniczna i pełna wrażliwości, co jest unikalnym zjawiskiem na polskim rynku reportaży. Narracja skonstruowana w ten sposób daleka jest od częstej wśród „sakroreportaży” homagialnej demagogii i – jak to określa sam autor „Ziarna i krwi” – „salonowej moralistyki”. Rosiak pisze: „w autentycznym kontakcie z człowiekiem ginie pewność i zgoda na świat wcześniej znany i opisany, pojawiają się paradoksy, niejasności, sprzeczności. Czyli normalne życie”. Czy jednak o znikającym świecie można pisać inaczej, by dać mu szansę ocalenia?
Przypis:
[1] William Dalrymple polskim czytelnikom znany jest głównie z książek „Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach” (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012) oraz „Powrót króla. Bitwa o Afganistan 1839–42” (Oficyna Literacka Noir Sur Blanc, Warszawa 2014).
Książka:
Dariusz Rosiak, „Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.