We wstępie do swojego klasycznego opracowania – klasycznego głównie ze względu na nieszczególnie fortunny tytuł – pewien wpływowy profesor wyrokował, że najbardziej dojmującym doświadczeniem nowoczesności było „dotkliwe poczucie utraty związku z rzeczywistością”. Świat nagle osunął się nam spod nóg i oto – jako ludzie nowocześni – zawiśliśmy w nieznośnej próżni, na co nie potrafiliśmy odnaleźć żadnej akuratnej kontry. Świat się zatem osunął, a my przez długie lata dryfowaliśmy po jego niestabilnej powierzchni. Po drodze spotkało nas parę większych i mniejszych nieprzyjemności: mordowaliśmy się nawzajem, żeby później wyznawać sobie miłość; uśmiercaliśmy historię, żeby ją wkrótce reanimować; przemierzaliśmy kontynenty, by wreszcie wrócić do siebie.
W każdym razie lata mijały i nadal nie potrafiliśmy odzyskać świata dla siebie. Od dziesięcioleci na różne sposoby siłujemy się z przygodnością, raz – tutaj kazus chociażby Guya Deborda – nie zgadzając się na jej dehumanizujące oblicze, kiedy indziej natomiast – do tego namawiał Richard Rorty – zbijając z nią piątki i szukając w niej szansy.
Jest jednak jeszcze trzecia droga, rodzaj kruchej alternatywy. Wracam tutaj do intuicji wpływowego profesora. To ziemia niczyja pomiędzy całkowitym odrzuceniem a zaakceptowaniem rzeczywistości w jej spektakularnym wymiarze, ciasna przestrzeń pomiędzy frytkami a patelnią, która nosi szlachetne miano literatury.
Literatura ma wielkie możliwości, na przykład, by szokować, bawić, wzruszać, konsternować, zbijać z tropu – name it. Nic dziwnego, skoro w lwiej części wyrasta z przeświadczeń o okaleczonym świecie czy wybrakowanej tożsamości. Mistrzem tej ostatniej – zresztą nie jedynym – był Franz Kafka, który w swoich dziennikach pisał: „Z samym sobą nie mam nic wspólnego”.
Literatura może jednak być też zwyczajnie nieudolna. Wtedy zamiast szokować, bawić, wzruszać, konsternować czy zbijać z tropu (name it) wywołuje głównie poczucie czytelniczego zażenowania, rosnącego wprost proporcjonalnie do rozmiarów rzekomego dramatu, który sprowokował pisarski impuls autora. Znamy to, prawda? Nie ma w tym nic złego. Wyobraźmy sobie – obiecuję, że to ostatnia z tego rodzaju niedzielnych metafor – dżunglę. Taką prawdziwą, z gęstym podszytem, lianami i dzikimi zwierzętami. Aby utorować sobie drogę przez gęstą roślinność, potrzebujemy maczety. Podobnie jest z literaturą. W zalewie beletrystycznych czy poetyckich śmieci torujemy sobie drogę do beletrystycznych czy poetyckich perełek (rzecz jasna, o ile mamy tyle cierpliwości).
Przejdźmy teraz do rzeczy: otóż „Danke”, druga publikacja Dominiki Dymińskiej, jest doskonałą figurą ogólniejszej niemoty panującej w ostatnich latach – szczęśliwie z pewnymi wyjątkami – w tym wariancie najnowszej polskiej prozy, która usiłuje skonceptualizować dzisiejszą rzeczywistość, jakoś ją literacko przerobić. Cóż, zostało powiedziane: jaki świat, takie życie. Jakie życie, taka literatura.
Jeden: ironicznie
Tak naprawdę wcale nie o prozę tutaj chodzi, gdyż Dymińska wypociła coś pomiędzy powieścią a poezją, co asekuracyjnie – z braku laku – nazwano górnolotnie „poematem”. Dodajmy: „romantycznym”. Dość zaskakująca w kontekście ostatnich produkcji literackich jest popularność i pojemność tej formy (żeby tylko wspomnieć o „Sierpniu” Aldony Kopkiewicz, „Dokąd bądź” Krzysztofa Siwczyka czy fenomenalnej, nominowanej ostatnio do wrocławskiej nagrody WARTO 2016, „Apokalipsie. After party” Piotra Przybyły). Mówiąc ogólnie, „Danke” polega na tym, że świat bardzo boli. Że – jak wyrokował wpływowy profesor – kiedyś osunął się nam spod nóg i do dziś musimy z tym żyć, balansując nieporadnie pomiędzy histerią a jakąś szczątkową formą suwerenności.
„Danke” jest zatem monologiem czy też rodzajem monodramu, w którym 20-kilkuletnia bohaterka rozlicza się ze swoją przeszłością i teraźniejszością, pełną – rzecz jasna –wstrząsających doświadczeń: zwracania pokarmu, nieszczęśliwych upadlających związków i narkotycznych tripów. Warto dodać, że jest to nieskończenie „zła faza”, przepełniona językowymi i stylistycznymi zgrzytami, i aż trudno uwierzyć, że ktoś postanowił wydrukować ją na papierze i opatrzyć numerem ISBN. Tak też z niespełna 200 stron nieznośnie irytującej, do bólu przezroczystej narracji dowiadujemy się, że bohaterka – w ramach radzenia sobie z umykającym światem – brała dużo nieciekawych narkotyków, poznawała dużo nieciekawych podłych mężczyzn i wpadała w nieciekawe towarzyskie ambarasy. Raz jeszcze obserwujemy zatem czyjeś straszliwie dramatyczne zmagania z przygodną logiką codzienności, warszawską miłością i nienawiścią w czasach „lewactwa i kapitalizmu”, tym razem jednak podaną w formie kompulsywnie rozbitej na wersy grafomanii. Mówię: raz jeszcze, gdyż w „Danke” Dymińska jest wtórna nie tylko wobec swoich licznych rówieśników z Dominiką Ożarowską, Danielem Kotem czy Wojciechem Engelkingiem na czele, ale – co być może jeszcze bardziej „spektakularne” – również wobec samej siebie. Jej druga książka, pominę już formę, w jakiej została napisana, niewiele różni się od „Mięsa”. Autorka wysługuje się starymi motywami i raz jeszcze opowiada niemalże tę samą historię „życia na krawędzi”, tym razem ze szczególnym uwzględnieniem męskiej zawiści i – jak pisał Jarosław Czechowicz – wrażenia bycia pozostawionym w orbicie obcych wpływów.
Podobnie jest z kabaretami w telewizji publicznej (teraz już „narodowej”) i niedzielnymi powtórkami z nieśmiertelnej rozrywki, która nigdy nikogo nie bawiła. Zatem, podobnie jak w „Mięsie”, w „Danke” poznajemy burzliwą historię młodej dziewczyny z kolorowej „krytycznej” Warszawki. Młoda dziewczyna na przemian radzi sobie bądź nie radzi i jest jej z tym relatywnie dobrze, źle albo bardzo źle. Tak też pogardza, przeklina, wścieka się i krzyczy z wysokości swego urojenia, a wszyscy – „idiotki i skurwiele” – są od niej odwróceni. Dla jasności: w dialektyce radzenia sobie i nieradzenia nie ma nic złego. W życiu – jak mawiał klasyk polskiego rapu – nie jest kolorowo. Każdy z nas musi uporać się z własnymi bolączkami. Dlatego też nie chcę bagatelizować niektórych kwestii, o których wspomina Dymińska, niezależnie od tego, jak bardzo nieudolne są one pod względem literackiej obróbki. Tyczy się to zwłaszcza dwóch rzeczy: poważnej choroby, jaką jest bulimia, oraz wszechobecnego seksizmu. Chodzi mi tylko o elementarną uczciwość pisarską, o sensowność takiego, a nie innego literackiego przełożenia, o wyrazistość dykcji. Pod tym względem w „Danke” trudno o jakikolwiek sensowny wymiar. To książka tak nijaka, że aż przezroczysta.
A może Dymińska, skoro oferuje nam powtórkę z rozrywki przy jednoczesnej zmianie formy nieodmiennie tej samej wypowiedzi, po prostu poszukuje dla swojego pisarstwa jakiegoś stałego punktu odniesienia, swoistego locus classicus własnej twórczości, tak jak kiedyś „kalający gniazdo” Thomas Bernhard? Albo jak idiomatyczne Herta Muller i Aglaja Veteranyi, do których – o matko! –autorka „Mięsa” jest, zupełnie bez sensu, nachalnie porównywana w redakcyjnych blurbach?
Dwa: bekowo
Fabularna pretekstowość „Danke” w żadnym stopniu nie zostaje usprawiedliwiona na poziomie formalnym. Wielka szkoda, szczególnie że mamy do czynienia z czymś, co chciałoby umknąć „konwencjonalnej” narracji i balansować pomiędzy, mówiąc eufemistycznie, wymiarem prozatorskim a wymiarem poetyckim. Autorka najpewniej przeczuwała, z tylko sobie znanych powodów, że gatunkowy gorset jest dla niej zbyt sztywny, zatem postanowiła wymknąć się w coś pośredniego, nieszczególnie troszcząc się o sensowność swojej decyzji: „Niechęć do tworzenia narracji to największa tragedia / mojego życia. / Więc piszę tak, jak się mówi, i tak, jak się myśli”. As simple as that. Już od dawna – mniej więcej od czasów „Pani Bovary” – wiemy, że kluczowym pytaniem w kontekście literackiej doniosłości nie jest pytanie „co?”, ale pytanie „jak?”. W ramach poszukiwań nowych jakości zarzucamy zatem kwestię fabuły i zwracamy się w stronę jej estetycznych konceptualizacji. Słowem: zakładamy prymat narracji. Dymińska, jako „tłumaczka kilku języków, w tym polskiego na polski”, powinna zdawać sobie z tego sprawę. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo w „Danke” stara się nas przekonać, że język to „najpotężniejsze narzędzie”, którym dysponuje, oraz niezależnie od tego, jak często podkreśla, że „słowami można prawie wszystko”, w swojej książce porusza się w nieprawdopodobnie jednowymiarowym, infantylnym rejestrze z pogranicza podręcznikowych (trzecia klasa gimnazjum) pyskówek i esemsowo-czatowych komunikatów. W obliczu tego literackiego potworka jako czytelnik chciałbym napisać SMS-a o treści „pomagam”.
Albo po prostu dać sobie spokój: „Wstaję rano i robię to, co zawsze. / Nie włączam komputera, / bo nie muszę go włączać, / bo ciągle jest włączony – / od tego są komputery. / Przeglądam kilka serwisów społecznościowych, / kilka portali plotkarskich i kilka blogów. / Oczywiście nie przeglądam tego na serio, / przeglądam to dla beki”. I jeszcze trochę dalej: „Na przykład produktami z fast foodów bardzo trudno / się wymiotuje. / Są tym paskudniejsze, że trudno się ich pozbyć. / Bardzo drogimi produktami, / produktami ekologicznymi / i innymi bardzo zdrowymi / nie rzyga się z szacunku do nich. / Bo jedzenie w ogóle dzieli się na dobre i złe. / Bardzo słabo jest z tym wydawaniem kasy na jedzenie”. Niewiele się tutaj zmienia. Za „poematową” obróbką tekstu czai się głównie pustka (gdyby nie obsesyjne naciskanie klawisza „enter” przy każdej z tych złotych myśli, całość zmieściłaby się na dwudziestu stronach A4). Dymińską nie interesuje testowanie wytrzymałości frazy, a raczej testowanie wytrzymałości czytelniczki/czytelnika. Złoto dla tych, którzy dobrnęli do końca! W efekcie autorce, za pomocą niekończącej się redundancji, udało się ustawić narrację w taki sposób, żeby wskazywała wyłącznie na własną niemożność i własne ograniczenia. Powiedzmy, że to „zawsze coś”.
*
Zdaje się, że tak złej pod względem literackim rzeczy jeszcze nie było. Przynajmniej ja nie pamiętam. Na tle „Danke” nawet tak – powiedzmy to – nijakie powieści rówieśników autorki jak „Nie uderzy żaden piorun” Dominiki Ożarowskiej czy „Kierunkowy 22” Daniela Kota wydają się godne polecenia. Nie mówiąc już o „Atlasie: Doppelgangerze” Dominiki Słowik czy „Uprawie roślin południowych metodą Miczurina” Weroniki Murek, które – już nawet bez tego negatywnego odniesienia – są pozycjami nie tylko ciekawymi, ale też zwyczajnie dobrymi. Wracam zatem po raz ostatni do „Danke”: nie pomagają tutaj okazyjne oczka, które od czasu do czasu Dymińska puszcza w stronę czytelniczki/czytelnika, jakby sugerując, że to wszystko w sumie trochę beka i trochę ironicznie, że to ślepy nabój.
Szczęśliwie po strzale ze ślepaka rany goją się szybko.
Książka:
Dominika Dymińska, „Danke”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016.