„Psychole” – z właściwą sobie subtelnością i elokwencją Krzysztof Feusette w aktualnym numerze tygodnika „W Sieci” (20/2016) rekonstruuje rzekomą reakcję krytyków PiS-u na „audyt” rządów Platformy Obywatelskiej. Tak się jednak ironicznie składa, że w tych dniach to akurat prorządowy tygodnik „dziennikarzy niepokornych” (od pewnego czasu już nieco spokorniałych) zaangażował psychiatrę w celu zdiagnozowania możliwych przyczyn opozycyjnego zaangażowania części społeczeństwa.
Obsesja opozycyjności
Mianowicie prof. Łukasz Święcicki przekonuje na łamach „Do Rzeczy”, że „to, co dzieje się teraz z KOD, co jakiś czas przejawia symptomy obłędu udzielonego”. Jak wyjaśnia psychiatra, „ludzie dokładnie nie wiedzą, o co im chodzi”. Święcicki najwyraźniej ma rację w tym zakresie, że redaktorzy „Do Rzeczy” musieli nie wiedzieć, o co im chodzi, gdy wpadali na pomysł podobnej rozmowy.
Rozmaite krytyki PiS-u częstokroć przybierają rozmiary nieadekwatne do swojego celu, o czym pisałem w przeszłości wielokrotnie (np. tutaj czy tutaj). Co innego jednak prowadzić spór polityczny nietrafionymi środkami, a co innego dokonywać pozornie fachowej diagnozy krytyków rządu w terminach psychiatrii. „Potraktowanie wątków medycznych z przymrużeniem oka”, zasygnalizowane przez prowadzącego rozmowę Łukasza Zboralskiego w pierwszej wypowiedzi, nie bardzo przeszkadza bowiem obu panom w prowadzeniu rozległych „analiz”. Rozmowa pełna jest więc stwierdzeń o zachowaniach „graniczących z psychozą”, „systemie potwierdzania urojeń” czy „chorobie dwubiegunowej afektywnej”. Na marginesie zresztą, „dwubiegunowa” okazuje się także cała kultura zachodnia, na co remedium, jak orzekł psychiatra, stanowi konserwatyzm.
Zostańmy jednak na gruncie polskim. Ludzie, tłumaczy Święcicki, bywają opętani jedną ideą, choćby obawą o Trybunał Konstytucyjny – to zaś przejaw myśli nadwartościowej, do której „powraca się obsesyjnie”. Znajdujący się w problemie pacjenci profesora słyszą od niego, że on się kwestią Trybunału nie przejmuje, co ponoć ich uspokaja. Cóż, jeżeli psychiatra nie martwi się o Trybunał Konstytucyjny, to widać zdrowo jest się nie martwić.
A jednak najzawziętsi krytycy PiS-u są najwyraźniej aż tak zaburzeni, że nie ustępują. „Niestety, nie jestem profesorem całego narodu”, konkluduje bez zdrowej dozy autoironii Święcicki. Dziennikarz martwi się wobec tego, że nie mamy aktualnie w Polsce odpowiednich autorytetów, które mogłyby przekonać ludzi do zmiany zdania. „Co jeszcze możemy zrobić?” – pyta psychiatrę. „Najlepsze byłyby elektrowstrząsy”, komentuje profesor.
W kontekście powtarzanej przez Święcickiego tezy, że siła jego narzędzi leczniczych pochodzi w szczególności z autorytetu zawodowej pozycji psychiatry, pozostaje uznać, że wywiad z nim jest nie tylko komentarzem do polskiego życia politycznego, lecz miejscami także komentuje się sam. Jak bowiem czytamy w tekście: „Co tu dużo mówić – kompletnie chore”.
Wyborca na kozetce
Diagnozowanie konkurencyjnych preferencji politycznych za pomocą terminologii psychiatrycznej, i to na podstawie relacji medialnych, jest na tyle żenujące, że trudno powiedzieć, dlaczego profesjonalista podpisuje się pod tego rodzaju wypowiedziami własnym nazwiskiem. Podobne dyskusje mają jednak w polskiej prasie długą tradycję, kultywowaną przez różne strony publicznych sporów. Rozmowa ze Święcickim wpisuje się w mocno zakorzenioną w naszej kulturze politycznej praktykę, w której nie tylko publicyści, lecz także politycy zdają się nas (a także siebie wzajemnie) regularnie traktować jako obiekty terapii.
I tak Ewa Kopacz szła do ostatnich wyborów parlamentarnych z iście kojącym hasłem „Słucham, rozumiem, pomagam”. Jej poprzednik Donald Tusk (skądinąd autor diagnozy: „Polskość to nienormalność”) postanowił zapewnić roztrzęsionemu po rządach PiS-u elektoratowi przede wszystkim spokój. Wygrywał więc wybory hasłem: „Nie róbmy polityki”, a za swoje podstawowe zadanie uważał powrót do normalności, czyli ustawiczne neutralizowanie ogólnonarodowej traumy wywołanej awanturniczymi rządami PiS-u, powrót których wydawał się politykom Platformy najbardziej potwornym wytworem politycznej wyobraźni, jaki można znaleźć w jej ciemnych zakamarkach.
Awanturniczość nie jest w cenie nie dlatego, że w praktyce bywa niekorzystna politycznie, ale przede wszystkim dlatego, że burzy jedność. Będzie zgoda – jak mawia Bronisław Komorowski, a z czym zgodziłaby się Beata Szydło, Andrzej Duda i chyba także w ogóle prawie wszyscy – a Bóg wtedy rękę poda. Byle tylko unikać stresu powodowanego sporem.
Kapłan, terapeuta, polityk
Uczestników polskiego życia politycznego można by podzielić na dwie główne grupy: kapłanów staroświeckich oraz kapłanów nowoczesnych. Tradycyjny kapłan-metafizyk zna Prawdę, w snach bywa przywódcą PiS-u i przemawia do wiernych z pozycji autorytetu. Jeżeli wierni nie słuchają, oznacza to, że z powodu jakiegoś defektu błędnie postrzegają rzeczywistość. Wtedy należy im pomóc. Kapłan taki jest więc gotów przyjacielsko prowadzić wyborców za rękę w stronę dobra. Nieraz przekonuje nawet, że tak naprawdę wierny-baranek może prowadzić się tam sam, ale wówczas okazuje się zwykle, że dziwnym trafem wszystkie baranki mają do wyboru tylko jedną ścieżkę, o której nie decydowali.
Zastępujący tradycyjnych kapłanów, nowoczesny kapłan-terapeuta wiesza na ścianie portret Donalda Tuska i stara się wyborcę od Prawdy uchronić, zakłada bowiem, że jaka by ona nie była, to jest z pewnością zbyt traumatyczna, by go niepokoić; jeżeli okazuje się, że wyborca już się jakiejś Prawdy domyśla, polityczny kapłan-terapeuta podejmuje uśmierzające środki, mające utrzymać taki rodzaj elektoratu w stanie melancholii, obojętności, poczuciu braku alternatywy. Tak czy inaczej, polskość musi być powszechnie uznawana za wielkie obciążenie, skoro nasi przywódcy prowadzenie terapii na narodzie biorą sobie wręcz za punkt honoru.
Tymczasem demokratyczna debata polityczna, w której dochodzi do sporu na argumenty, powinna być czymś zgoła odmiennym. Kraj, w którym rządzą tacy czy inni kapłani nigdy nie będzie dostatecznie demokratyczny, niezależnie od tego, jak często inkantować będą oni słowo „demokracja”. W polityce tej chodzi mianowicie o rywalizację równych sobie partnerów, których wyrażane w otwartej debacie poglądy lub interesy znajdują się w konflikcie. Nie przysługują się jej więc ani sztuczne nawoływania do zgody, ani zarzucanie rywalom zaburzeń psychicznych, ani egzaltacja tak wielka, że prowokująca tego rodzaju skojarzenia.
Innymi słowy – oto wniosek istotny zarówno dla przeciwników władzy, jak i jej zwolenników – polityka demokratyczna nie może się obyć bez pewnej dawki napięcia, zaś fantazje o możliwości całkowitego rozluźnienia pozostaje zachować dla sfer pozapolitycznych.