O zjawisku post-prawdy pisałem już na łamach „Kultury Liberalnej” wielokrotnie, tłumacząc, czym różni się od „zwykłego” kłamstwa. W skrócie, różnica na poziomie indywidualnym polega na tym, że o ile tradycyjny kłamca mówi nieprawdę po to, by odwrócić naszą uwagę od faktów – np. polityk przekonujący, że popiera podwyżkę podatków dla najbogatszych, choć głosował za ich obniżeniem – o tyle dla kłamcy współczesnego owe fakty nie mają żadnego znaczenia – jednego dnia powie nam, że podatki należy podnieść, drugiego, że obniżyć, a trzeciego, że jeszcze nigdy się nad tym nie zastanawiał i musi pomyśleć. Dla kłamcy tradycyjnego fakty są więc punktem odniesienia. Dla kłamcy epoki post-prawdy nie mają one żadnego znaczenia. A kiedy wytkniemy mu niespójność, ten po prostu zaprzeczy lub zignoruje pytanie i zmieni temat. Zachowanie Donalda Trumpa, który jednego dnia kilkakrotnie zmieniał swoje stanowisko chociażby w sprawie prawa do przerywania ciąży, jest doskonałym przykładem tego zjawiska.

Prezydent elekt tę strategię doskonale opanował. W czasie kampanii opowiadał o swoich sukcesach biznesowych w Atlantic City (choć jego kasyna regularnie plajtowały), o dramatycznie rosnącej przestępczości w USA (statystyki jasno wskazują, że jest najniższa od lat) czy znakomitych wynikach swojego „uniwersytetu” (już po wyborach zgodził się na zapłacenie ponad 20 mln dol. oszukanym słuchaczom). Konfrontowany z tymi faktami, Trump po prostu wzrusza ramionami, twierdzi, że zna „wielu ludzi”, którzy mają odmienne zdanie lub… opowiada nową historię.

Elementem charakterystycznym dla epoki post-prawdy jest jednak nie tylko sama pogarda dla faktów, ale i to, że nie niesie ona ze sobą żadnych negatywnych konsekwencji. „Kłamiemy bezwstydnie, a do tego nie widzimy powodów, by tego nie robić. […] Zachowanie Trumpa jest tylko najbardziej jaskrawym przykładem tego trendu” – mówił w rozmowie z „Kulturą Liberalną” Ralph Keyes, autor pierwszej, opublikowanej w 2004 r., książki na ten temat. Wybór Trumpa był możliwy nie tylko ze względu na jego kłamstwa, ale przede wszystkim dlatego, że większość wyborców zdecydowała się przymknąć na nie oko lub sobie tylko znanym sposobem w ogóle ich nie dostrzegła (piramidalnym paradoksem jest fakt, że nałogowy kłamca został przez wielu Amerykanów wybrany jako człowiek, który „wreszcie mówi, jak jest”).

Rosiak o tym wszystkim wie, a obok Trumpa szeroko opisuje także nieprawdy wygłaszane m.in. przez zwolenników Brexitu. W Polsce jednak analogicznego zjawiska nie dostrzega, a włączanie Jarosława Kaczyńskiego do obozu post-prawdy uważa za błąd i „wyraz bezradności intelektualnej liberalnego establishmentu”. Pominę już problematyczność zwrotu „liberalny establishment”, o którym można powiedzieć to samo, co niedawno Władimir Putin powiedział o Rosji – nie ma granic. Kto do owego establishmentu należy, jakie są kryteria wejścia i wyjścia – tego dowiedzieć się nie sposób.

Wróćmy jednak do głównego wątku – dlaczego Kaczyński nie ma nic wspólnego z Trumpem? Bo, zdaniem Rosiaka, „PiS jest prawdopodobnie jedną z ostatnich, jeśli nie ostatnią prawdziwie ideową partią w Europie”. O ile więc „kłamstwa Trumpa nie mają żadnego związku z wizją świata, który chciałby realizować, bo taka wizja nie istnieje”, o tyle Prawo i Sprawiedliwość ma być „kołem zamachowym rewolucji, w wyniku której w Polsce «wreszcie nastanie sprawiedliwość»”.

To rozróżnienie jest całkowicie pozbawione sensu, a to dlatego że kłamstwo jest metodą działania i z celem nie ma nic wspólnego. Donald Trump kłamie, ponieważ dąży do osiągnięcia osobistych korzyści tak, jak je w danej chwili definiuje. Jarosław Kaczyński i jego akolici mogą ignorować fakty w imię budowy wielkiej Polski, ale metodę stosują podobną. Dlaczego więc Rosiak próbuje ich rozdzielać? To trochę tak, jakby mając do czynienia z dwoma napadami na bank, sprawcę jednego uznał za rabusia, bo ten ukradł dla siebie, ale sprawcę drugiego już nie, bo ten pieniądze zabrał w celu budowy „lepszej Polski”. Tymczasem w obu tych przypadkach zrobiono dokładnie to samo.

Ale czy Kaczyński i jego otoczenie naprawdę postępują jak Trump? Niestety tak, a najbardziej klarownym przykładem jest narracja w sprawie katastrofy smoleńskiej. Na przestrzeni ostatnich sześciu lat mówiono nam, że przyczyną „zamachu” były m.in. zablokowane drążki sterownicze, sztuczna mgła, bomby zamontowane na pokładzie oraz złe dane nawigacyjne podane przez rosyjskich kontrolerów. Nigdy, gdy w obiegu pojawiała się nowa „teoria”, nie usłyszeliśmy przyznania, że poprzednia była błędna. Po prostu opowiadano nam nową historię. Podobnie było, kiedy minister obrony mówił o broni elektromagnetycznej testowanej przez Amerykanów na Polakach czy odkupieniu przez Rosję francuskich mistrali od Egiptu za 1 dol. Konfrontowany z faktami, proszony o dane czy źródła po prostu sprawę zignorował.

Sam prezes PiS-u bardzo często stosuje podobną strategię. Kiedy od lat mówi o wymyślonych układach; kiedy zarzuca przedsiębiorcom, że wstrzymują się z inwestycjami, ponieważ są zwolennikami poprzedniej władzy; kiedy jednego dnia przekonuje, jak ważny jest dla niego wzrost PKB, a drugiego – że jest go w stanie poświęcić dla realizacji swojej wizji Polski; kiedy wreszcie zarzuca opozycji próbę przeprowadzenia puczu, a to na podstawie liczby zamówionych kanapek – robi dokładnie to samo co Trump, wygłasza tezy sprzeczne ze sobą i mające w najlepszym razie luźny związek z faktami.

Dlaczego tak postępuje? Pewności nie mamy, ale w tym wypadku nie ma to najmniejszego znaczenia. Tym bowiem, co łączy go z Trumpem, Nigelem Faragem czy Władimirem Putinem, jest bowiem nie cel, a zastosowana metoda.

Przypisy:
[1] Dariusz Rosiak, „Prawda się skończyła, ale nie u nas”, „Tygodnik Powszechny”, nr 1–2 (3521–3522), 1–8 stycznia 2017.

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Fot. Alexis; Źródło: Pixabay.com [CC0]