Odpowiedź brzmi… bossa nova!

Ileż radosnej pulsacji przyniosła ona do dżezu, ileż pola do rozkołysanych improwizacji, podszytych zmysłową erotyką. Oto w Stanach Zjednoczonych Afryka spotkała się Ameryką Południową i ten mezalians okazał się gigantycznym sukcesem. Płyty słynnego Antonio Carlosa Jobima sprzedawały się znakomicie, czarnoskórzy muzycy pośpiesznie nagrywali „brazylijskie” albumy, z rockowej sceny wkrótce dotrą echa pierwszych sukcesów Carlosa Santany (który – odnotujmy to – w swoich godnych szacunku poszukiwaniach artystycznych w końcu skieruje się i w stronę jazzu).

A zatem „Page one”.

Lista utworów i… na tej płycie jest tylko jedna bossa nova! Niech nas nie zmylą tytuły, są one często jedynie rezultatem chwili, bywa poczucia humoru twórców. Owszem, jeden tytuł „Blue bossa” bezczelnie zapowiada, na co się tutaj zanosi. Nie zdradza jednak, że oto – spośród tych przetłumaczonych na język jazzu – być może to bossa najlepsza. Tłumaczenie nie jest „wierne”, ale „piękne”. Solówki nie oglądają się na nikogo, lecz iskrzą niemożliwą w jednej chwili melancholią i radością.

Joe Henderson, na zdjęciu zdobiącym okładkę, stoi nonszalancko oparty o ścianę jakiegoś nowoczesnego budynku. Prawą ręką jakby od niechcenia podtrzymuje futerał na saksofon, lewa dłoń – wciśnięta do kieszeni eleganckich, choć za krótkich spodni. Joe`mu nigdzie mu się nie śpieszy, dzieli się z nami spokojnym uśmiechem… Jak jeden z najlepszych saksofonistów tenorowych na świecie, który wie, że jeden z najlepszych trębaczy złotych lat jazzu, Kenny Dorham, dostarczył mu ugotowany przebój: „Blue bossę” właśnie, która stanie się żelaznym punktem repertuaru saksofonisty.

Są i inne powody do pogodnego spokoju sfotografowanego na twarzy Hendersona. To… kolejna szalona bossa nova, tym razem jego autorstwa, zaszyfrowana pod tytułem „Recorda me” [po portugalsku: „Pamiętaj mnie”]; to „Out of the night”, początkowo skradające się, by wreszcie wejść w noc szerokim krokiem, w noc subtelnych uroków metropolii pod prawdziwym księżycem i wśród tandetnych neonów…

I jeszcze jedno – to album bez standardów. Dowód pewności siebie młodych muzyków. Tajemnicze „La Mesha”, „Homestretch”, „Jinrikisha” są równoprawnymi dziełami Dorhama i Hendersona. Wśród wykonawców: pianista McCoy Tyner i perkusista Pete La Roca (w przyszłości zaoferują znakomite albumy pod własnymi nazwiskami) oraz basista Butch Warren, jeden z sideman`ów, bez których pracy nie byłoby mowy o powstawaniu dzieł dżezowej sztuki.

To solowy debiut Joe Hendersona. Być może i on musiał choć przez chwilę pomyśleć: „w którą stronę się skierować, by słuchacz miał ochotę kontynuować wędrówkę…?”.