Ireneusz Krzemiński

Zwielokrotniona obecność „ja”

Szczerze mówiąc, zdaje mi się, że także „zapisany jestem” do Facebooka, za sprawą jakiegoś znajomego. Podobnie, owszem, zalogowałem się do „naszej klasy”, choć zagościłem tam chyba 2 razy. Ale znam ludzi, którzy entuzjazmują się tymi tzw. społecznościowymi portalami, ba, mój kuzyn przekonywał mnie, jak się cieszy, gdy może „pogadać” z kolegami z podstawówki… Ha, Facebook stwarza o ile większe możliwości!

Co ludzi skłania do entuzjastycznego uczestnictwa w tym wirtualnym kontakcie? Pytanie proste, odpowiedź szalenie złożona.

Po pierwsze, jak sądzę, odnajdywanie znajomych, rozsianych po świecie, zawsze jest ciekawe, zwłaszcza, gdy poznaliśmy ich przedtem „w realu”. Zaś całkiem nowi, „wirtualni znajomi” mogą się okazać „bratnimi duszami”, możemy też z kimś wejść w kontakt, kto doświadczył jakichś podobnych przeżyć, wydarzeń, czy choćby był w tych samych miejscach.

Po drugie, wirtualny kontakt może dawać emocjonalne satysfakcje przy zminimalizowaniu „realnych” kosztów, związanych z kontaktem. Każdy wirtualny kontakt możemy przerwać bez pardonu, praktycznie, kiedy nam się podoba, znacznie jest to trudniejsze w „rzeczywistej rzeczywistości”. Nie chcę przez to powiedzieć, że wirtualny kontakt całkiem wyłącza w nas ludzkie poczucie współodpowiedzialności za kontakt, za relację, która się tworzy (można i tutaj przywołać Simmela!), ale zdjęcie z siebie wszelkiej odpowiedzialności jest bez porównania łatwiejsze. A więc czasem nawet istotny mentalnie i emocjonalnie kontakt bez kosztów, jakie wiążą się z „realnym” kontaktem twarzą w twarz.

Po trzecie, jak sądzę, warto byłoby sięgnąć do dramaturgicznej koncepcji Goffmana, by ją rozwinąć i zgoła „unowocześnić”. Bo świat wirtualnych kontaktów – to dopiero świat wielkiego społecznego teatru! Możemy wykreować siebie w sposób niemal doskonały, albo przedrzeźniając jakąś tożsamość, albo i samego siebie, albo też kreując swój Ideał siebie, albo w inny jeszcze (czasem bezgranicznie interesowny) sposób kreując swój obraz, stwarzając swą tożsamość. Ta kreatywność tożsamości jest zapewne jednym z silniejszych magnesów owych „facebooków”, że potraktuję je ogólnie. Mają jeszcze ten walor, że właśnie kontakt z jakimiś dawnymi znajomymi, albo „realnymi” przelotnymi znajomymi pozwala na szczególne igranie z własną tożsamością: na takie jej prezentowanie, które by „poprawiało” nas samych i w tym wirtualnym kontakcie możemy niejako sprawdzić, czy udaje nam się ukształtować obraz siebie zgodnie z pragnieniami…

Myślę sobie jednak, że tak naprawdę – po czwarte – uznałbym takie społecznościowe portale i ich popularność za efekt istotnej cechy współczesnej kultury: jej głębokiego indywidualizmu. Z jednej strony potrzeba społeczna, potrzeba kontaktu, więzi, poczucia przynależności (stąd szczególna atrakcyjność takich portali jak „nasza klasa”, budujących ciągłość w czasie naszego obrazu siebie) może być zaspokojona BEZ narażania własnego poczucia wartości, bez ryzyka kontaktu „w realu”, choć zarazem bez elementu niekontrolowanej tajemnicy, która zawsze towarzyszy zawiązywaniu się prawdziwej więzi między ludźmi. Tutaj możemy zawiązać wiele kontaktów, ba, być im nawet wiernym (słyszałem o osobnikach, którzy rytualnie co rano czy co wieczór odzywają się do wybranych osób z wirtualnego świata), lecz zarazem mieć poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie ma w realnym świecie, jak mi się zdaje. Także poczucie odpowiedzialności, jakie się rodzi w relacjach nie koniecznie musi od razu znikać, ale jak się rzekło – nie ma ono tego ciężaru, jak „w realu”.

Z drugiej jednak strony taka wirtualna „społeczność” stwarza uczestnikom możliwość zaprezentowania się właśnie najbardziej indywidualnego, niejako „rozwinięcia ogona”, zaprezentowania się w taki sposób, w jaki rzadko kiedy mamy szanse w realnym świecie, gdzie nasze przedstawienia są ograniczone okolicznościami, czasem, rolami, w które wpychają nas inni i otoczenie społeczne. Tutaj, w wirtualnym świecie możemy zadbać o to, aby niejako zminimalizować wszelkie ograniczenia, z jakimi mamy do czynienia w „realu”. Mówiąc inaczej, jednostka ma szanse, aby zaprezentować się innym w pełni w takiej postaci, w jakiej naprawdę pragnie innym się okazywać. Ha, i tutaj dopiero jest gratka dla socjologa – empiryka, bo przecież nie ma lepszej sceny, aby podejrzeć, jak dalece to puszenie się indywiduów, ta niemal nieograniczona kreacja siebie, swych tożsamości, swych obrazów podlega kulturowym uwarunkowaniom! W jakie to przebrania stroją się ci indywidualiści, którzy nareszcie mogą gadać to co chcą, i jak chcą? Co w tej ekspozycji „ja” okazuje się znakiem indywidualności, choćby skrawkiem niepowtarzalności, a co jest tylko smętną imitacją obrazków z kultury masowej? Doprawdy, tutaj się otwiera wyjątkowo perfidna perspektywa poznawcza…

* Ireneusz Krzemiński,
profesor socjologii.

* * *

Marta Bucholc

Życie ponad stan

„Życie (…) staje się niezmiernie łatwe, gdyż podniety,
zainteresowania, sposoby wypełniania czasu i świadomości
narzucają się ze wszystkich stron i jak gdyby unoszą osobowość z prądem,
w którym nie trzeba nawet się poruszać, by utrzymać się na powierzchni”
Georg Simmel, Mentalność mieszkańców wielkich miast,
w: Socjologia, przeł. M. Łukasiewicz, Warszawa: PWN 2005, s: 314.

Facebook jest jak prowadzenie domu otwartego, w którym gości przyjmuje się 24/7. Trzeba w tym celu mieć umeblowany salon. Trzeba wystawić kawę i ciastka. Trzeba we własnym salonie być (można zniknąć w toalecie, wypłakać się lub zdrzemnąć w sypialni, ale niezauważalnie). Trzeba o czymś porozmawiać. Trzeba kogoś zaprosić. I trzeba się liczyć z tym, że przyjdzie ktoś, kogo wcale nie zapraszaliśmy. Zawsze ktoś może wpaść. Nie dlatego, że się specjalnie wybrał. Po prostu wpadł. Zjadł i wymienił kilka uwag. Powiedział coś. Zaprosił do siebie. Więc wybieramy się z rewizytą.
Się kręci.
W miejscu.

Pomysł na Facebook jest w gruncie rzeczy prosty. Streszczam go tak, jak go rozumiem, w trzech punktach:
1. Dobrze jest, żeby się ludzie spotykali.
2. Żeby się ludzie spotkali, muszą się nawzajem dowiedzieć o swoim istnieniu.
3. Dobrze jest ergo, by było jakieś źródło informacji o istnieniu innych ludzi, gwoli zaś maksymalizacji efektywności dobrze byłoby, gdyby się ludzie przy tym źródle od razu spotykali, zamiast marnować czas i energię na łażenie od źródła dokądinąd i z powrotem. Facebook jest genialną odpowiedzią na tę potrzebę. Daje nie tylko informację, ale i platformę spotkania. Jest połączeniem wirtualnej kawiarni i rubryki towarzyskiej. Jest źródłem z pięknie wytynkowaną pijalnią wód wszelakich, wedle smaku.

Moje mizantropijne alter ego odpowiada na powyższe w sposób następujący:
1. Niekoniecznie jest dobrze, by się ludzie spotykali, na ogół jest to zupełnie obojętne, często jawnie szkodliwe, zawsze zaś czasochłonne.
2. Sam fakt, że ludzie wiedzą nawzajem o swoim istnieniu, to jeszcze nie jest spotkanie.
3. Ludzie z dawien dawna zwykli spotykać się przy źródłach i innych zbiornikach wodnych (by wspomnieć tylko przypadki Samarytanki, Narcyza i tej, co wiła wianki i uporczywie rzucała je do falującej wody). Spotykali się jednak z zasady dlatego właśnie, że przy źródłach owych nie mieszkali, lecz pojawiali się przy nich z własnej woli lub konieczności, otwierając się na spotkanie. Zamieszkanie u źródła gwarantuje jedynie reumatyzm.

Jak wiadomo (moje mizantropijne alter ego jest skąpe), żeby się spotkać, trzeba coś przynieść, a cała rzecz w tym, żeby też coś wynieść. Jest jednak różnica między spotkaniem z człowiekiem, od którego dostaniemy rzecz (wspomnienie, obraz, melodię), a wejściem po tę rzecz do domu jego duszy. Choćby leżała na stole, wolnodostępna, choćby drzwi stały otworem, choćby właściciel kiedyś powiedział był: „Wpadnij, jeśli będziesz czegoś potrzebował”. To nadal nie to samo. Na Facebooku otwieramy drzwi i mówimy: jeśli znasz mnie lub kogoś, kto mnie zna, wpadaj i częstuj się. Staromodnie wierzę, że dobrze jest wiedzieć, kto, kiedy i którym mianowicie kawałkiem mnie się częstuje.

Facebook dostarcza imion, liczb, godzin, dat, nazw. Coraz większych możliwości. Korzystamy z nich skwapliwie i dajemy skorzystać innym. Otwieramy dla gości różne pomieszczenia. Pozwalamy im wynosić rozmaite utensylia, przydatne dla podtrzymywania fertycznego bezruchu. Żyjemy. Wiemy, że żyjemy, bo mówimy o tym innym. Wiemy, bo inni o tym wiedzą. Żyjemy wydatkując energię na interakcje przyszłe, potencjalne, dziejące się poza naszą świadomością. Nie kontrolując bilansu, żyjemy w zaufaniu do potęgi własnego życia, które da radę obsłużyć nieoszacowany popyt. Facebook jest kwintesencją ekonomicznej wielkoduszności. Zapośredniczamy siebie przez rozmaite kontakty, ufając butnie, że w razie czego zawsze potrafimy stawić czoła spotkaniu, że nas wystarczy. Patrzymy na tych, którzy zebrali więcej aktywów, budujemy kapitał, budujemy sieć. Na kredyt. Ponad stan.

* Marta Bucholc,
doktor socjologii.

* * *

Łukasz Kowalczyk

O przyjmowaniu darów

Powodów, dla których, jak historia długa i świat szeroki, darowywano różnym społecznościom produkty swojego wytwórstwa, jest kilka. Jednym z podstawowych jest, niestety, chęć złapania obdarowanych w pułapkę. W tym celu należy uczynić prezent z czegoś, co obdarowanemu wyda się niegroźne, a przy tym użyteczne lub po prostu warte posiadania, czego użycie okaże się jednak, ku późniejszemu rozczarowaniu i zdumieniu obdarowanego, korzystne wcale nie dla niego, lecz dla obdarowującego.

Największej finezji i przebiegłości potrzeba, gdy między obdarowywanym a obdarowującym trwa wojna. Oczywiście złoty medal należy się tu Odysowi. Srebrny medal przyznaję generałowi Amherstowi, który zamiast narażać życie swoich żołnierzy, zdziesiątkował wrogich Indian północnoamerykańskich, darowując im pledy i chusty zakażone wirusem ospy. Ale ten sam model z dużo większym powodzeniem, a dużo mniejszym ryzykiem moralnego odium, stosuje się w czasie pokoju. Przykłady takiego fortelu bywają niewinne, a czasem nawet zabawne. Konstytutywne elementy pozostają jednak te same – darmowość, braku przymusu przyjęcia daru i ignorancja obdarowywanego co do istoty daru.

Zgadzam się z Autorką powyższego tekstu, że pomysł na Facebook jest prosty. Podaje kilka faktów, które doskonale go przybliżają:

1. Pieter Thiel, absolwent filozofii, twórca ultraliberalnego The Stanford Review, jeden z najlepszych amerykańskich szachistów w kategorii „do 21 lat”, makler, zarządzający funduszem hedgingowym inwestującym w derywaty walutowe i towarowe, uznał w lecie roku 2004, że warto zainwestować w Facebook. Portal, stworzony pół roku wcześniej przez Marka Zuckerberga, studenta Uniwersytetu Harvarda, był wtedy zamkniętą siecią międzyuczelnianą obejmującą 30 uniwersytetów, w tym wszystkie z Ivy Legue. Narzędzie to służyło do orientowania się co się dzieje na uczelni, kogo można niej spotkać, i co słychać u tych, którzy ją skończyli. Thiel preferował projekty mniej elitarne.

2. Obecnie Facebook jest międzynarodową korporację zatrudniającą około 700 pracowników. Ma około 150 milionów użytkowników. W październiku 2007 Microsoft kupił 1.6% udziałów w Facebook za 240 milionów dolarów, wyceniając tym samym jego łączną wartość na 15 miliardów dolarów. Przychody portalu w roku 2008 wyniosły około 30 milionów dolarów.

3. I na koniec najciekawsze. Jak podaje internetowy serwis onet.biznes.pl za Daily Telegraph [telegraph.co.uk. 02.02.2009 10:18; aut. Rupert Neate, Rowena Mason]: „Właściciele Facebook wkrótce pozwolą międzynarodowym korporacjom na selektywne typowanie użytkowników w celu badania atrakcyjności nowych produktów. Firmy będą mogły zadawać pytania członkom społeczności, wybierając ich na podstawie osobistych informacji w profilu, dotyczących na przykład tego, czy są singlami lub żyją w związku, a nawet deklarowanej orientacji seksualnej. Facebook, który zarabia niewiele na reklamach, zademonstrował zalety swojego nowego narzędzia do szybkich sondaży niektórym spośród najbardziej wpływowych liderów biznesu na Światowym Forum Gospodarczym w Davos”.

Obcy jest mi idealizm, każący gromić zwyczaj wykorzystywania konsumerskich apetytów członków przeróżnych internetowych baz danych (świadomie nie piszę „społeczności”, bo Facebook cech definicyjnych społeczności moim zdaniem nie posiada) przez sprzedawców wszelakich dóbr i usług. Godzę się także na to, że za ułatwienie mi interpersonalnych kontaktów włodarze sieciowych inicjatyw oczekują czegoś więcej niż wzajemności – a mianowicie ułatwienia nie tylko im, ale i wybranym przez nich sprzedawcom, kontaktów ze mną. Więcej nawet, nie oczekuję, że powiedzą mi wprost, z jakiego to powodu obdarowali mnie, ot tak za nic, możliwością nieustannego poszerzania braterskiego kręgu o kolejnych przesympatycznych znajomych, niestrudzenie, we dnie i w nocy, szyjąc mi kolejne śliczne ubranka, w których mój awatar będzie błyszczał niczym gwiazda filmowa na festiwalu w Cannes.

I tylko czasem złości mnie trochę, gdy obywatele kolejnego miasta rozważają, czy skoro dostali tak ładnego drewnianego konia, pora zburzyć wszystkie pomniki, które wznosili dotąd pracowicie przez długie lata, czy też może część zostawić. Gdy Pieter Thiel kończył filozofię na Uniwersytecie Stanford, wykładał tam René Girard. Z pewnością zdolny student nie opuścił zajęć, na których Profesor przedstawiał swoją tezę o mimetycznej naturze ludzkich pragnień. A my, użytkownicy facebookowej „społeczności”, ewidentnie tę lekcję opuściliśmy.

* Łukasz Kowalczyk,
radca prawny.