Marta Budkowska, Karolina Wigura

Gra w Holokaust. Uwagi o Muzeum Żydowskim w Berlinie

W „Nieustraszonych pogromcach wampirów” Roman Polański w genialny sposób bawi się stereotypami. Ludowe strachy przed potworami, zaprawione szczyptą antysemickich przesądów budują absurdalny humor. Jednym z najlepszych momentów filmu jest scena, w której gospodarz oberży, Żyd, po przemianie w wampira zakrada się do pokoju swojej nadzwyczaj urodziwej służącej. Rozwieszone wszędzie główki czosnku nie robią na nim żadnego wrażenia. Złotowłosa piękność wydaje z siebie okrzyk i próbując się bronić, wymierza w gospodarza krucyfiks. Ten jednak chichoce tylko i mówi: „Pomyliły ci się rodzaje wampirów”.

Muzeum Żydowskie w Berlinie od samego początku wzbudziło w nas mieszane uczucia. Z zewnątrz to monolit o estetyce centrum handlowego pociętego żyletką. W środku przedziwna mieszanina eksponatów napawa uczuciem konfuzji. Ale kiedy zobaczyłyśmy, że prezentację historii Żydów niemieckich od czasów średniowiecznych rozpoczyna gigantyczna główka czosnku z napisem „Proszę, otwórz mnie”, już wiedziałyśmy. Najwyraźniej twórcom pomyliły się rodzaje gości, a muzeum z parkiem rozrywki.

Podstawę projektu każdego muzeum, nie tylko tego o tematyce historycznej, musi stanowić założenie dotyczące potencjalnego odbiorcy. Przemyślni twórcy berlińskiego Muzeum Żydowskiego kierowali się założeniem potrójnym. Po pierwsze, zwiedzający jest dzieckiem. Po drugie, zwiedzający jest dzieckiem. I jeszcze po trzecie – jest dzieckiem.

Dzieckiem, zupełnie jak mały chłopiec, który oglądając z ojcem w piwnicach muzeum pamiątki po europejskich Żydach, z dziecięcą prostotą zapytał: „Tato, tato, a co to znaczy »zamordowany w Auschwitz«?”. Zamiast odpowiedzi usłyszał od rodzica propozycję: „Chodź, zobaczymy, co jest dalej”. Ale to nie ważne: misja została wypełniona, ojciec zabrał przecież synka do Muzeum Żydowskiego, a proces uświadamiania przebiegł szybko i łagodnie. I to się liczy. Podobnie jest z samym muzeum. Zbudowano je i właśnie to się liczy. Ale zbudowano je z założeniem, że odwiedzający o Zagładzie nie wie nic. Dlatego należy podać mu informacje podstawowe, w możliwie najbardziej uproszczony sposób, nie powodując przy tym nikomu niepotrzebnej traumy. I nie oczekując, że odbiorca przyswoi sobie cokolwiek poza kilkoma hasłami.

„Co jest za tymi drzwiami?”, pytają turyści osobę z personelu muzeum. „Wieża Holokaustu”. „Ale co to jest?”, pytają co bardziej dociekliwi. „To wieża Holokaustu”. I tak w kółko.

Zaintrygowane wchodzimy więc do wieży. To wysokie na kilkadziesiąt metrów, wąskie pomieszczenie z betonu, w którym panuje niemal całkowita ciemność. Ale tylko przez kilka sekund – co chwila ktoś wchodzi lub wychodzi, wpuszczając snop światła i trzaskając ultranowoczesnymi drzwiami. Nie ma uczucia jak w owej wielkiej pustej sali w muzeum w Bełżcu. Tam czuło się śmierć – tu tylko wiemy, że mamy ją czuć. Ale nic z tego: zawodzi nawet autosugestia, a jednym przychodzącym na myśl skojarzeniem jest wspomnienie tunelu grozy w wesołym miasteczku.

Po drugie, widzowi-dziecku można opowiadać bajkę o żelaznym wilku, ale nigdy tak, by je zanadto przestraszyć, bo wtedy zacznie płakać. Dlatego masakra musi być bezkrwawa. Po dwóch godzinach oglądania eksponatów przedstawiających historię Żydów niemieckich od średniowiecza dochodzimy w końcu do prezentacji na temat lat 1942-45. Jest tak malutka, że można byłoby jej nie zauważyć. Ogólnikowa, neutralna i higieniczna – bez jednego rozkładającego się ciała.

Muzeum Żydowskie w Berlinie to gra obrazków. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Zwiedzający jest przecież dzieckiem (przynajmniej swoich czasów), a te najlepiej czują się w wirtualnej rzeczywistości Internetu i gier komputerowych. Odbiorcy tak spreparowanego przyjaznego przekazu, komfort może zapewnić tylko kultura obrazkowa. To nie musiałoby być złe – w końcu muzea powinny dostosowywać się do zwiedzających, by umożliwić im jak najpełniejszy odbiór ekspozycji. Obrazkowe i multimedialne jest również muzeum w Yad Vashem, ale nie wpływa to negatywnie na jakość wystawy. W berlińskim muzeum jednak obrazkowość idzie w parze z zapobiegliwą infantylizacją odbiorcy. Muzeum przypominając grę komputerową, niepostrzeżenie przekształca w nią samą Zagładę. Przez kolejne zadania rozłożone z umiarem na piętrach-poziomach przechodzi się, nie będąc zmuszonym do wzięcia za cokolwiek odpowiedzialności. I zupełnie jak w rozkodowanej grze nie traci się życia.

* Marta Budkowska,
sekretarz redakcji tygodnika „Europa”

* Karolina Wigura,
doktorantka, dziennikarz tygodnika „Europa”