Maria Poprzęcka
Przestrzeń Warszawy – pamięć i zapomnienie
Jest truizmem, że publiczną przestrzeń Warszawy, ze względu na tragiczne dzieje miasta, cechuje wyjątkowe nasycenie symboliczne, przeniknięcie pamięcią i traumą. Materialnymi świadectwami tej pamięci są niezliczone krzyże, znaczące „miejsca uświęcone krwią Polaków”, pomniki i kamienie, wreszcie – a może przede wszystkim – nazewnictwo ulic i placów, o które zresztą wciąż toczą się boje. Dwa artystyczne działania ostatnich lat pokazały jednak, że drogi i meandry pamięci miasta daleko odbiegają od owej pamięci instytucjonalnej, utrwalanej w kamieniach, brązach i adresach.
Przykład pierwszy to palma na rondzie de Gaulle’a, autorstwa Joanny Rajkowskiej. Projekt w swoim pierwotnym zamierzeniu wydawał się idealnie wychodzić naprzeciw marzeniu o sztuce współczesnej, istniejącej w przestrzeni publicznej, a zarazem, co rzadko się zdarza, odnoszącej się do historycznej tradycji miejsca. Zaczęło się od pytania: dlaczego „Aleje Jerozolimskie”? Wszyscy mówimy „Aleje Jerozolimskie”, ale znakomita większość mieszkańców Warszawy nie tylko nie wie, ale nie zastanawia się, dlaczego jedna z głównych ulic miasta tak się nazywa. Rajkowska tym się zainteresowała i stąd pomysł postawienia egzotycznej palmy, która miała być przypomnieniem istniejącej tu niegdyś dzielnicy żydowskiej. Miał to być kawałek Jerozolimy, wprowadzony do centrum Warszawy. Przywrócenie pamięci miejsca, przywrócenie pamięci o Alejach Jerozolimskich i o dawnych mieszkańcach tej części miasta.
Początkowo przyjęta z mieszanymi uczuciami, z biegiem czasu palma wrosła w pejzaż i w serca Warszawiaków. Nawet dyżurujący na newralgicznym skrzyżowaniu patrol nazywany jest „policjanci z Miami”. Gdy palmie groziła likwidacja, zawiązał się szeroki społeczny ruch jej obrony, który okazał się skuteczny. Palma dostała nowe zezwolenia – i nowe liście – i nadal stoi na rondzie de Gaulle’a. Z tym, że jej pierwotny sens całkowicie się zagubił. Jak widać z bardzo licznych wypowiedzi internautów broniących palmy, pokochano ją jako coś szalonego, absurdalnego, wprowadzającego do nudnej, brzydkiej, beznadziejnej Warszawy coś, co „nie mieści się w głowie”. Zostało więc, że po prostu komuś „palma odbiła”, podczas gdy pierwotnie projektowi towarzyszyła ważna myśl. Palma miała być kommemoratywna, okazała się ludyczna. Publiczna akceptacja nastąpiła kosztem uproszczenia znaczeń. Ludzie przyswoili palmę wedle swoich potrzeb. Palma jest fajna. I tyle.
Podobnie rzecz się ma z drugim publicznym projektem Rajkowskiej – „Dotleniaczem” na placu Grzybowskim. W miejscu, które – co podkreślała autorka – jest wciąż bolesnym historycznym węzłem. Tu było getto, teraz mieści się Teatr Żydowski, dalej Synagoga Nożyków, kilka odremontowanych, cudem ocalałych przedwojennych kamienic, gomułkowskie bloki mieszkalne. Od placu odbiega rozsypująca się ulica Próżna, która od lat ma się stać żydowskim skansenem, ale jakoś się nie staje. Nad placem dominuje wielki kościół Wszystkich Świętych, w którym pierwszego ranka stanu wojennego tworzono listy internowanych, ale w którego podziemiach do niedawna działała księgarnia Antyk, sprzedająca antysemickie wydawnictwa… Instalując „Dotleniacz” Rajkowska chciała „oczyścić powietrze”, odjąć miejscu dusznego historycznego ciężaru. Powstał mały raj – stawek z nenufarami, ukwiecony ogródek, ławeczki, leżanki. Nad powierzchnią wody rozpylano ozonowane powietrze, tworzące wilgotną mgiełkę. Wieczorem stawek był podświetlany, co czyniło tę miejską enklawę zupełnie nierzeczywistą. I znowu – ludzie pokochali to miejsce. Ale pokochali po swojemu, poza wszelką ideologią, po prostu jako miejsce wytchnienia. Bywalcami stali się głównie emeryci z pobliskich bloków, wdychający ozon, który wszak jest zdrowy niczym oligocenka, cierpliwie dźwigana przez nich z miejskich studzienek. I też za darmo.
Lecz czy pamięć placu Grzybowskiego i jego mieszkańców została przywrócona? Oczyszczona? A może właśnie tak powinno być, aby mieszkańcy sami nadawali sens przestrzeni publicznej? Wypierali pamięć, która jest coraz słabsza, a zarazem coraz bardziej manipulowana? Lobby emeryckie okazało się za słabe, aby obronić „Dotleniacz”. Ale sprzeciw wobec umieszczeniu w tym miejscu makabrycznego pomnika ofiar rzezi wołyńskiej, autorstwa Mariana Koniecznego, okazał się skuteczny. Przynajmniej na razie.
* Maria Poprzęcka,
profesor historii sztuki.
* * *
Tomasz Kozłowski
Centrum Kultury Przestrzeni. Prawo poza lewicą i prawicą?
Na SGGW powstaje właśnie nowa instytucja naukowo-dydaktyczna o roboczej nazwie Centrum Kultury Przestrzeni (1). Ma ona mieć szczególny charakter – i to nie tylko w skali polskiej – między innymi z powodu wyjątkowo konsekwentnej interdyscyplinarności i interśrodowiskowości.
Źródłem pomysłu jest seminarium prowadzone na SGGW przez Jeremiego Królikowskiego, a poświęcone filozofii przestrzeni. Wstępna propozycja Królikowskiego spotkała się z tak żywym zainteresowaniem, że wśród instytucji współpracujących znalazły się od razu: Muzeum Pałac w Wilanowie, Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego (przede wszystkim w osobie Huberta Izdebskiego) oraz wiele środowisk architektonicznych, urbanistycznych i kulturalnych. Również organizacyjnie pomysł jest niecodziennie zaplanowany, gdyż seminaria będą prowadzone w różnych miejscach Polski, które dodatkowo traktowane będą jako case studies kultury przestrzeni.
Zadaniem Centrum jest umożliwienie spotkania ludzi, którzy do tej pory nie mieli okazji, by wymienić poglądy i doświadczenia, m.in. filozofów, specjalistów od kreowania krajobrazu i planowania przestrzennego, architektów, urbanistów, członków organizacji pozarządowych. Do celów krótkoterminowych instytucji należy wspólne studiowanie kultury przestrzeni, do długoterminowych – zarówno prace o charakterze filozoficzno-kulturalnym, jak i legislacyjnym oraz monitorowanie stosowania prawa.
Koncepcję Jeremiego Królikowskiego symbolicznie określić można przez odwołanie do pochodzącego z filozofii angloamerykańskiej podziału na philosophy from the outside-in i philosophy from the inside-out. Do tej pory przestrzeń była rozumiana zgodnie z pierwszym podejściem. Jej rola ograniczała się do biernego łączenia zewnętrznych wobec niej różnych interesów. Przestrzeń była więc niejako jednym z punktów dojścia. Sytuacja uległa nieznacznej zmianie dzięki nowym przepisom prawa ochrony środowiska. Ale – jak to zwykle bywa – zmieniając trochę, można więcej zepsuć, niż naprawić.
Drugie podejście do przestrzeni zakłada, że jest ona punktem wyjścia, to znaczy priorytetowym miejscem rzeczywiście publicznym, a więc wspólnym. W tym kontekście Jeremi Królikowski zwrócił uwagę na prace filozoficzno-prawne piszącego niniejsze słowa (2) jako prace, z których wyłania się teoria prawa współgrająca z jego filozofią przestrzeni. Moją zasadniczą tezą jest stwierdzenie istnienia trzeciej – obok faktyczności i normatywności – przestrzeni prawnej, którą roboczo nazwałem prawnością. Uznaję, iż obok religii, moralności, a nawet polityki, istnieje pochodzący od Sokratesa inny sposób myślenia o komunikacji społecznej w postaci prawności, wobec której normatywność jest środkiem, a nie celem. Podstawą prawności jest przestrzeń pojmowana właśnie tak, jak formułuje to Jeremi Królikowski. W mojej propozycji przestrzeń, w holistycznym ujęciu zarówno kultury, jak i natury jako warunku istnienia gatunku ludzkiego, staje się jedynym punktem wyjścia dla tworzenia i monitorowania (3) całego prawa, a nie jego wybranych gałęzi (np. prawa ochrony środowiska czy gospodarki przestrzennej). W związku z tym tworzenie prawa staje się tworzeniem poza podziałami na lewicę i prawicę. Jak łatwo zauważyć, w przestrzeni takie pojęcia są względne, podobnie jak częściowo względne stają się wartości polityczne w powstającej na naszych oczach przestrzeni globalnego otwartego obywatelskiego społeczeństwa wiedzy.
(1) W zamiarach twórców Centrum Kultury Przestrzeni ma również funkcjonować jako studium podyplomowe. Wszystkich potencjalnie zainteresowanych, zarówno samymi studiami, jak i współpracą naukowo-społeczną, serdecznie w imieniu organizatorów tegoż Centrum zapraszam.
(2) Dzięki wsparciu znakomitego twórcy i ekologa Pawła Zawadzkiego, za co jesteśmy mu prawdziwie wdzięczni.
(3) Przywiązuję dużą wagę do terminu: „monitorowanie”, bowiem do tej pory teoria prawa w ogóle nie używa takiego pojęcia. Pojawia się ono jednak coraz częściej w praktyce stosowania prawa w UE. Wydaje mi się, że koncepcja prawa zmierzająca do ponownego odkrycia obywatelskich (przy wielkich zasługach w tej materii klasycznego liberalizmu) korzeni prawa jako takiego, w którym prawa związane bezpośrednio z państwem są tylko drobną częścią prawa cywilnego i korporacyjnego, powinna zmierzać również przesunięcia akcentu z tworzenia prawa na właśnie monitorowanie prawa (np. tworzenie grup społecznych mediatorów i arbitrów rozwiązujących konflikty typu Rospuda jak się wydaje grup raczej poza-politycznych).
* Tomasz Kozłowski,
doktor nauk prawnych.
* * *
Joanna Kusiak
Ideały i kanalizacja. O polityczności miasta
Miasto jest – banalna teza – rzeczą polityczną. Dowieść tego można zarówno zaczynając od agory w greckiej polis, jak i od barykady w Paryżu. Zarazem jednak – drugi banał – miasto jest miejscem życia służącym praktycznie i symbolicznie ludziom, którzy je zamieszkują, pracują w nim, przemieszczają się i wewnątrz jego publicznej przestrzeni wykuwają swoje prywatne azyle. Z obu tych aspektów wynikają różne (uzupełniające się) postulaty operacjonalizacji: miasto musi mieć i sprawne metro, i żywą agorę.
Polskim miastom historia odmówiła jednego i drugiego. Niesterowna gospodarka komunizmu oraz socjalistyczny ideał urbanistyczny uczyniły nasze miasta względnie niesprawnymi i niedoinwestowanymi. W przeciętnym polskim mieście transport publiczny jest uciążliwie niesprawny, a dworzec kolejowy brzydki. Dopłaty unijne i stabilizacja systemu dopiero w ostatnich latach pozwoliły budować porządnie i przemyślnie. Przedtem była faza „wolnej amerykanki“ i planowania urbanistycznego wedle zasady „kto (i komu) da więcej“.
Nie lepiej wygląda agora: jeszcze kilkanaście lat temu zastawiona budkami typu „szczęki“, z których sprzedawało się wszysko, od kilku lat – zupełnie pusta. Partycypacja obywatelska nie należy niestety do tradycji. Formy publicznego zaangażowania wytwarzają się dopiero wtórnie. Społeczeństwo, by jakkolwiek się zaangażować, potrzebowało kolejno (I) zakonotować historycznie nieoczywisty fakt, że struktura polityczna nie jest absolutnym wrogiem, ale narzędziem, które przy odpowiednim nacisku poddaje się demokratycznej korekcie oraz (II) wytworzyć struktury gospodarki kapitalistycznej w celu zapewnienia dobrobytu pozwalającego zająć się czymś innym niż jedynie podstawowym utrzymaniem. Jedno i drugie udało się w pełni dopiero najmłodszym pokoleniom i to one tworzą miejską przestrzeń publiczną: kawiarnie obywatelskie, performanse artystyczne, stowarzyszenia i manifestacje za i przeciw.
Polskie miasto zatem dopiero teraz może przekształcić się z przedmiotu działania poszczególnych sił gospodarczo-społeczno-politycznych w jego podmiot. Dobra passa zaczęła się niedawno i – prócz coraz żywszego rozwoju – pojawił się klasyczny problem nadgorliwości nowicjuszy, którzy próbują miasto budować i politycznie uświadamiać. Niestety często osobno i kontrproduktywnie wobec siebie nawzajem.
Z jednej strony inwestorzy i urzędnicy – znarkotyzowani dodatkowo wizją rozgrywek Euro albo innych globalnych festiwali – poświęcą każdą społeczną i lokalną tradycję, by coś jeszcze zdążyć wybudować. Byłam ostatnio (nieformalnie) świadkiem (formalnej) rozmowy dwóch ważnych warszawskich polityków, którzy na okoliczność Euro koniecznie chcą zamienić bazar Różyckiego w „estetyczny“ pawilon handlowy i usunąć koniecznie wszystkie budki z kebabem z Placu Hallera. Dla „dobra“ infrastruktury zamyka się Dotleniacz, przy którym obok siebie gromadzą się latem staruszkowie i młodzież, co w Warszawie jest fenomenem. Miastu potrzeba więcej inwestycji, ale inwestycje nie mogą zabijać w mieście miejskości. Wracając do pierwszego banału, miasto nie jest tylko maszyną do mieszkania, ale też miejscem wspólnoty politycznej (o czym nie zapominał nawet Le Corbusier).
Z drugiej zaś strony – i tu świadomie wkładam kij w mrowisko, w którym skądinąd działam ostatnio jako jedna z mrówek – zabsolutyzowane pojęcie przestrzeni publicznej również może być niebezpieczne, bo czyni miasto jedynie środkiem, a nie celem partycypacyjnej idei. Podczas ostatniej debaty DuoPolis pokazywaliśmy projekty polskich artystów działających w przestrzeni Berlina. Żaden z nich – co wszyscy sami przyznali – działając pod szyldem sztuki w miejskiej przestrzeni, nie pomyślał o mieście, w którym ta przestrzeń się znajduje i o mieszkańcach, którym się wchodzi w drogę (nawet jeśli są to dealerzy narkotyków na Kreuzbergu, którym przeszkadza kamera artysty). Projekty były skądinąd cenne, nie zmienia to jednak tego, że miasto nie jest tylko poszerzoną galerią sztuki ale – przypominając banał drugi – miejscem przeżywania codzienności. Nie jest obojętne pod czyim oknami urządza się instalację i dla kogo tak naprawdę działamy. Można prowokować i rozbijać struktury, warto jednak wiedzieć, po co i dla kogo. Nie można budować przestrzeni publicznej bez uwzględnienia zamieszkujących ową przestrzeń mieszkańców, nie zawsze można (choć zgadzam się – niekiedy trzeba) uszczęśliwiać na siłę.
Przy okazji sporu o projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej partycypacja społeczna zatoczyła krąg i w końcu krytykowano społeczną krytykę projektu (która istotnie nabrała wymiaru populistycznego). Z jednej strony wszyscy byliśmy dumni, że udało się sprowokować prawdziwą ogólnomiejską dyskusję, z drugiej w końcu trzeba było ją przeciąć ze względu na sterowność projektu. Lepiej jest mieć muzeum, niż go nie mieć.
Dobra passa dla polskich miast prawdopodobnie dopiero właśnie się zaczyna i póki wszystko idzie jeszcze dobrze, na wszelki wypadek warto powtórzyć trzeci banał – że wspólne dobro wymaga wspólnego działania i kontruktywnej, a nie destruktywnej krytyki. Banał przez swoją – może obraźliwą dla subtelnych umysłów – banalność nie przestaje być prawdziwy. Agora i wybrukowany, zabudowany, skanalizowany rynek (na którym, jak to na rynku, sprzedaje się i gada naraz) są w istocie tym samym miejscem.
* Joanna Kusiak,
doktorantka, założycielka i przewodnicząca Stowarzyszenia DuoPolis