Tomasz Talerzak
Najfajniej mają ci, co jeżdżą czyszczarkami
To zdarzyło się zapewne już prawie każdemu tobie. Wizyta w galerii. Wizyta w galerii handlowej. Wizyta w toalecie w galerii handlowej. Water closet.
Podejrzanie długi korytarz, techniczne oświetlenie, szereg plastikowych drzwi z wbudowanymi fabrycznie zamkami – znak, że twoje ty wchodzi pod podszewkę kultury, jakby zagłębiało się w trzewia lewiatana konsumpcji [tak myśli, tak go nazywa, Sodoma – jest tu z konieczności, Gomora – ale tylko na chwilę, załatwimy, co trzeba i zmywamy się]. Pędzi do kiszki potwora, by fizjologii stało się zadość. Z przestrzenią, którą przed momentem, na moment opuściło, wiąże je już, co najwyżej, sącząca się z ukrytych w podwieszanym suficie głośników muzyka, nieinwazyjna, a jednak wibrująca w podświadomości elevator music, music for airports, którą Brian Eno, na swojej pierwszej w historii ambientowej płycie, uczyni wehikułem przenoszącym słuchacza w świat ponowoczesnego constans, dźwiękowa krew giganta. Jej jednostajnym strumieniem pulsują elektrokardiogramy każdego takiego miejsca na planecie.
Najważniejsze są momenty przejścia. Z niepokojącym chrzęstem zamykają się wahadłowe drzwi i sztuczny gwar, sztucznej uliczki pasażu handlowego, zostaje wyssany z głowy. Wchodzicie ze swoim ja w stan nieważkości, dryfujecie przez przestrzeń orbitalnej stacji z filmu Kubricka. Space opera. Mojemu ja kiedyś zdarzyło się podczas wizyty w takiej toalecie słuchać Kurta Cobaina. Może ktoś w centrali dowodzenia [najczęściej na dachu, można tam trafić z parkingu, w labiryncie symboli odnaleźć strzałkę i napis „biura”, może to tam?] włożył do odtwarzacza płytę w dobrej wierze. Kto by nie włożył, gdyby na okładce zobaczył napis Nirvana. Jest muzyka, jest światło, jest toaleta i jest przerwany powrót z niej, i wtedy jest pokusa.
To zdarzyło się już prawie każdemu tobie. Drzwi. Jedne, drugie, trzecie, a może tylko jedne. Z napisem „droga wewnętrzna”. Podparte wózkiem sprzątaczki. Co za nimi? Na razie wózek. Jest jak szwajcarski scyzoryk, może fascynować: wielofunkcyjnością, racjonalizatorskim sznytem. Moje ja dziwnie grawituje wokół tego typu obiektów, szczególnie, gdy idzie głównym korytarzem [może się taki korytarz nazywać na przykład „pasaż lądowy” albo „pasaż wodny”, fajnie, podobno w centrach trzeciej generacji tak jest, bo one dają naszym ja coś więcej niż tylko taki czysty, rektyfikowany handel]. Bo to jest jakieś niedemokratyczne, ale i zuniformizowane jednocześnie, panie sprzątające niby są w naszej bajce, a niby poza nią, jakby miały cynkowane wiadra to byłyby całkiem poza, ale mają plastikowe. Powiedzmy, że są w strefie buforowej.
Najfajniej mają ci, co jeżdżą czyszczarkami. To nowoczesny sprzęt, którym do naszej bajki wjeżdżają z tryumfalnym szumem szczotek. Mojemu ja zdarzyło się widzieć bezdomnego, który leżał na ławce w takim „wodnym pasażu” – na przykład [czy wasze ja zauważyły, że ławki są jakoś tak skonstruowane, że szybko się chce z nich zejść, że coś uwiera, nie pasuje, George Ritzer ładnie o tym pisze w swoich książkach i w centrali dowodzenia mówili: „ty się relaksuj, relaksuj, ale nie za bardzo, tylko tyle, żebyś miał siłę za moment ruszyć w tan”]. Bezdomny leżał na ławce i śmierdział. I ryczał. Wyprowadzili go po chwili eleganccy ochroniarze. Tęskni za nim moje ja. Bo pluralizm tej sztucznej ulicy jest tak samo sztuczny jak ona. Teraz jest wciąż przerwana droga powrotna z water closet. Drzwi z napisem „droga wewnętrzna”. The doors of perception.
To się zdarzyło zapewne już prawie każdemu tobie. Strefa water closet to miękkie podbrzusze. Łatwo tutaj o nieoczekiwany przemyt świadomości. Techniczne oświetlenie, podejrzanie długi korytarz, w którym znajdujesz się ze swoim ja. Ziemia niczyja, na którą zaślepione dobrymi intencjami klozetowe celniczki wpuszczają zniecierpliwionych potrzebami fizjologicznymi, by nie plamili państwa środka tym, co zwierzęce.
I pomyłka. Twoje ja rozchyla poły kurtyny. Patrzy na to, co znajduje się za drzwiami. Break on through to the other side. Widzi kolejny korytarz. Niepokojąco inny od tego, w którym się znajduje. Długi, jak w złym śnie. Nieotynkowane ściany z pomazanych szarobiałą farbą żużlobetonowych pustaków Alfa 49x24x24. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony. Bo się wyda.
Tak, najważniejsze są momenty przejścia. Wtedy, gdy miejski lewiatan zasysający miejską ludność przez swoje dwa, trzy otwory wejściowo-wyjściowe wciągnął i twoje miejskie ja do swojego, jak mówią dumnie – „miasta w mieście”. Z klimatyzacją i bez groźnych efektów pogodowych.
Albo wtedy, gdy w tym mieście w mieście ogląda twoje ja scenę na jednej z kilkuset witryn: zatrzymane w bezczasie nadmarionety manekinów w prawdziwej kuchni. I już jest to twoje ja w środku. Potem czyta o niej twoje ja w jakiejś książce: „tekst umieszczony w tej witrynie – Wszystko z wyjątkiem zlewu – jest integralną częścią ekspozycji, wykorzystaną do powiązania prezentacji elementów wyposażenia domu z tematem Wiosennej piękności”*. Ale wcześniej przejście najważniejsze: patrzenie w ten korytarz z pustaków. Droga wewnętrzna. A na zewnątrz świat kuchni. Dom chleba. I studio paznokcia.
*Tony Morgan, Merchandising. Projektowanie przestrzeni sklepu, Wydawnictwo Arkady, Warszawa 2008.
** Tomasz Talerzak, absolwent dziennikarstwa, współtwórca, aktor i reżyser wrocławskiego Teatru Zakład Krawiecki, studiuje reżyserię teatralną.